Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Kronika tygodniowa - Kurier Warszawski, rok 1881, nr 73, dnia 2 kwietnia


„Lód” jako nowy rodzaj użyteczności. - Obowiązki policji i - kwestie sanitarne. - Szkoła dla dozorczyń przy chorych. - Ustawa „Towarzystwa Przyjaciół Dzieci”. - „Dniewnik Warszawski” jako lekarstwo.


Amatorowie higieny i stronnicy dobrych obyczajów podnieśli gwałt z powodu, że: z jakiejś tam „mykwy” brano lód do jakichś tam cukierni, bawaryj i restauracyj.

Wypadek ten jednomyślnie potępiono. Dlaczego?... Nie wiem.

Bo, na przykład, co powiedzielibyśmy o takiej fabryce gazu, która wydobywszy z węgli gaz oświetlający, wywoziłaby koks i smołę gazową za miasto i rzucała w błoto? Na odwrót, jak słusznie chwalono by takiego stolarza i ślusarza, który wynalazłby sposób korzystnego zużytkowania trocin i opiłków?...

Przemysłowy geniusz nie zna granic. Dawniej palono cygara, a łebki od nich rzucano w kąt; dziś, z rozwojem cywilizacji, już nie tylko palą cygara, ale jeszcze łebki od cygar umieją zużytkować na dobroczynne cele.

Oto mi postęp!

Podobnie rzecz się ma z „mykwami”. Zwyczajna łaźnia wylewa brudną wodę do ścieku, a lód każe wyrzucać na śmiecie, czyli - marnować go. „Mykwy”, zamiast „marnować” brudną wodę i lód, sprzedają go: cukiernikom i bawariom.

Oto mi ekonomia!

Od tej pory miłośnicy lodów albo zimnego piwa będą zapewne używali tych specjałów z podwójnym smakiem, pomyślawszy, że znajduje się tam „lód”, który zamiast iść na śmietnik, nabył wyższej ceny.

Dla jeszcze bardziej ekonomicznego zużycia „lodu” należałoby chyba gotować herbatę na wodzie z niego otrzymanej.

Pisząc to, czuję, że robi mi się niedobrze, ale trudno, ekonomia przede wszystkim!

Więc pijmy bawara oziębionego w „lodzie” i cieszmy się, że Opatrzność zesłała nam tak pomysłowych obywateli jak: właściciel „mykwy” na Solcu tudzież ci cukiernicy, restauratorowie i bawarowie, którzy kupowali od niego „lód” do oziębienia artykułów spożywczych.

Słyszałem, że w pewnym zagranicznym mieście wykąpano raz aktorkę w szampanie i - natychmiast ów szampan wypito. Wolno panom - wolno i nam. Oni, mając dużo pieniędzy, mogli pić szampana z damskiej kąpieli, my, ubożsi, musimy kontentować się: bawarem z lodu, pochodzącego - także z damskich kąpieli, urządzonych wedle Starego Zakonu.

Jesteśmy o tyle szczęśliwsi od panów, że kiedy im policja zabroniła pić „szampana po kąpieli”, nam wcale nie broni ciągnąć „bawara z lodu”...

Ci, którym taki „lód” wydać się może niezdrowym i niesmacznym, niech postarają się o urządzenie naprzód sanitarnej komisji, a po wtóre - specjalnej sanitarnej policji. Ta bowiem policja, jaka jest, nie zapobiegnie temu, ażeby cukiernie, bawarie i restauracje nie wchodziły w oziębiające stosunki - z „mykwami”.

W tych dniach właśnie jedna z petersburskich gazet wyliczyła aż 15 kategoryj rozmaitych obowiązków ciążących na policji. Nie pamiętam wszystkich punktów, wyliczę jednak te czynności policyjne, na które każdy z nas patrzy.

Oto one:

1. dozór nad bezpieczeństwem majątków i osób;

2. asystencja na widowiskach, balach, pogrzebach, na dworcach dróg żelaznych i w sądach;

3. przestrzeganie przepisów budowlanych;

4. dozór nad kontrabandą;

5. oględziny pośmiertne;

6. prowadzenie statystyki ruchu ludności, przemysłu i handlu;

7. roznoszenie poleceń wszelkich władz;

8. egzekwowanie skarbowych należności;

9. poświadczanie różnych dokumentów i wydawanie paszportów;

10. dozór nad psami, które nie opłaciły podatku;

11. dozór nad lokatorami 4000 domów w Warszawie;

12. dozór sanitarny nad artykułami spożywczymi itd., itd... Proszę mi znaleźć głowę, w której pomieszczą się wiadomości

z tylu nauk (higienia, chemia, statystyka, architektura itd.), i - ilość par nóg, jakie powinien mieć każdy policjant, ażeby tylko „obleciał” sferę swoich obowiązków?

Nie mam bynajmniej zamiaru opiekować się policją, która jak dotychczas, szczęśliwie obchodziła się bez opieki.

Chcę tylko okazać, że przy obecnej organizacji sprawy sanitarne muszą być zaniedbane.

Dla poprawienia ich trzeba, jak już nadmieniłem, otworzyć oddzielną komisję sanitarną i jej powierzyć dozór nad zdrowiem miasta.

Drobny, ale pożyteczny krok w kwestii publicznego zdrowia stanowić będzie: „Szkoła dozorczyń przy chorych”, o której obszerniejszą wzmiankę napisał dr G. Fritsche w „Gazecie Warszawskiej”.

Nad pytaniem: czy potrzebne są „dozorczynie dla chorych”? rozwodzić się nie myślę. Każdy, kto wie, jaki zamęt w rodzinie wywołuje choroba - kto zna położenie chorego samotnika, błogosławić będzie szkołę dozorczyń.

Takie dozorczynie, nie siostry miłosierdzia, ale amatorki, znane są u nas od dawna.

Sam pamiętam pewną staruszkę, która utrzymywała się z pielęgnowania chorych. I nie tylko pielęgnowała ich jak zakonnica, ale nadto - szyła, gotowała jedzenie i posiadała niewyczerpany zapas dykteryjek.

Jej ukazanie się w pokoju przynosiło choremu ulgę i rozjaśniało twarze smutnej rodzinie.

Ale cóż, kiedy i ten anioł w postaci sześćdziesięcioletniej kobieciny miał jedną wadę. Oto, nie posiadając ani krzty wiedzy fachowej, czuł popęd do - samodzielnego leczenia!... Raz, na przykład, poczciwa babina zadała chorej do wewnątrz (sposobem, którego tu opisywać nie będę) - wywar tytuniu i o mało nie zabiła swej pacjentki, nie licząc tych, którym w ciągu wieloletniej praktyki zapewne niejednokrotnie pomogła do zbawienia.

Wychowanki „szkoły dozorczyń chorych”, przeszedłszy kurs teoretyczny i praktykę pod okiem lekarzy, nigdy chyba nie popełnią tak grubych błędów. Usługi ich okażą się nieocenionymi:

one bowiem w wielu, jeżeli nie we wszystkich wypadkach zastąpią felczerów.

Łatwo zgadnąć, że zarobki ich będą doskonałe, ale - praca ciężka i nie zawsze bezpieczna. Dlatego do „szkoły pielęgnowania chorych” radzimy wstępować tylko kobietom nie mającym bliższych obowiązków i posiadającym ducha poświęcenia.

Pomysł do założenia szkoły podał dr Walther, ustawę obmyślili doktorzy: Szokalski, Kobylański, Wszebor i Fritsche. Podziękujemy im za pracę zobaczywszy rezultaty.

W zeszłą sobotę odbyła się pierwsza sesja „towarzystwa przyjaciół dzieci”, w celu przedyskutowania i podpisania ustawy. Ustawę układało siedmiu członków, dyskutowało zaś kilkunastu. Skutek był taki, że nad dwoma pierwszymi paragrafami radzono przez trzy godziny i - nie uradzono nic.

Dlaczego?... Boć cele towarzystwa są piękne - pożyteczność jego niewątpliwa - członkowie rozprawiający są zdrowi na umyśle i bynajmniej nie mieli zamiaru opóźniać zatwierdzenia ustawy.

Cóż więc paraliżowało narady? Jaki gwóźdź tak mocno przykuł uwagę wszystkich, że zamiast iść naprzód, kręcili się w kółko?...

W ustawie jest parę ważnych błędów.

Przede wszystkim widać, że w łonie samej delegacji wytworzyło się kilka idei o celach „towarzystwa przyjaciół dzieci”.

Jedni - chcieli być przyjaciółmi dzieci już odchowanych, umiejących mówić, chodzić, zaczynających pracować, a potrzebujących: nauki, pomocy i opieki.

Drugim - leżały na sercu niemowlęta opuszczone przez rodziców.

Trzeci - poszli krok dalej i zapragnęli opiekować się - nie tylko niemowlętami, ale jeszcze ich matkami, osobliwie tymi, które nie mają legalnych mężów.

Każda z trzech idei ciągnęła w swoją stronę członków delegacji, którzy w końcu dla miłej zgody porobili sobie ustępstwa i - założyli kamień węgielny pod towarzystwo, nie: przyjaciół dzieci - nie: przyjaciół niemowląt, ale „przyjaciół domu”.

Towarzystwo nie tylko chce czuwać nad ubogimi uczniami, nad wyzyskiwanymi terminatorami, nad dziećmi pozbawionymi opieki i kierunku, ale jeszcze:

Chce nieść pomoc ubogim rodzicom (§ 2 lit. g).

Chce rozciągnąć sanitarną opiekę nad dziećmi i matkami (§ 2 lit. k).

Chce „udzielać pomoc ubogim kobietom brzemiennym” (lit. b) i - „popierać karmienie dzieci przez same matki”.

Słowem - towarzystwo chce osiągnąć cele pedagogiczne, opiekuńcze, karmicielskie i akuszeryjne.

Sądzimy, że tylu zadaniom ledwie mogłyby podołać trzy towarzystwa: „przyjaciół dzieci” - „przyjaciół niemowląt” - i - „przyjaciół niezamężnych matek”. Gdyby zaś jedno podzieliło się na trzy sekcje, to już projekta i działania tych sekcyj musiałyby się nawzajem paraliżować.

Tyle co do założeń ustawy. W formie bowiem, czyli sposobie wypowiedzenia ich, znajdują się dziwne rzeczy.

I tak § 1 opiewa: „Zadaniem towarzystwa jest przyczyniać się do prawidłowego rozwoju młodych pokoleń”!...

Dość - tu jest wszystko: i karmienie dzieci przez matki, i dozór sanitarny, i opieka nad terminatorami, i - nawet pomoc dla ubogich matek.

Ale ustawie nie wystarcza to, dodaje bowiem: - tudzież „obudzać poczucie obowiązków macierzyństwa” itd.

Ten dodatek jest arcydziełem. Zgodnie z nim można by było napisać § 1:

„Zadaniem towarzystwa jest przyczyniać się do prawidłowego rozwoju młodych pokoleń”

tudzież:

„zachęcać matki do mycia, czesania, odziewania i żywienia dzieci”.

Jest więc w § 1 rażący błąd: powtarzania tego w drugiej połowie, co już mieści w sobie pierwsza.

A jednak - czyby kto uwierzył! ta druga część, to „obudzanie poczucia obowiązków macierzyńskich”, wywołała trzygodzinną dyskusję - i - autorowie ustawy w żaden sposób nie dali się przekonać. Owszem, jeden z nich gniewa się na upór dyskutujących i żąda, aby: tę wyborną ustawę - „której niecierpliwie oczekuje społeczeństwo”, jak najspieszniej wysłać do zatwierdzenia.

Ja bym sądził, że byłoby lepiej: jeszcze raz przedyskutować i zmienić ów § 1. W przeciwnym bowiem razie ustawa może ulec humorystycznym komentarzom.

Na dowodzenie tego weźmy przykład.

Jest wieczór. W salonie państwa X zebrali się goście. Wtem - ktoś dzwoni i za chwilę ukazuje się we drzwiach - młody, tęgo zbudowany człowiek.

- Jestem Y, „członek czynny” (§ 3) Towarzystwa Przyjaciół Dzieci - rekomenduje się tęgo zbudowany.

- Bardzo mi przyjemnie! - odpowiada siwy p. X. - Ja właśnie jestem „członkiem honorowym”.

- Uważam to - mówi „członek czynny”, a następnie zwraca się do dam:

- Czy która z pań nie znajduje się w stanie... ponieważ skłaniałbym ją do „karmienia dzieci przez nią samą” (§ 2 lit. c).

- Ależ, panie! - przerywa stary X - jak możesz pleść podobne brednie w obecności trzech panien, moich córek?...

- A więc tu są panny? - mówi „członek czynny”. - W takim razie pozwolisz pan, że zajmę się „obudzaniem” w pańskich córkach - „poczucia obowiązków macierzyńskich” (§ 1).

Obecni chcą wyrzucić za drzwi „członka czynnego”, ale ten - wydobywa: „szczególny znak, którego okazanie legitymuje go do działań”, a nawet - do „żądania pomocy właściwej władzy” (§ 22).

Rozumie się, że p. X, jako „członek honorowy” Towarzystwa, nie czeka już na interwencję policji, ale na sam widok „znaku szczególnego” - kapituluje.

Jak widzimy, przy zachowaniu drugiej części § 1 „członkowie czynni” będą mieli rozległe obowiązki i dużo zajęcia. Na szczęście: „komitetowi służy prawo zwolnienia członka czynnego od składek pieniężnych” (§ 5 uwaga 1). I słusznie. Od czegóż bowiem są „członkowie honorowi”, którzy pomimo najszczerszych chęci nie potrafią chyba „obudzać poczucia obowiązków macierzyńskich i przychodzić mu z pomocą” (§ 1 część druga).

Zdaje się, że to rzeczy jasne. Zresztą ustawa jest dobrze napisana.

Czy to wpływ wiosny, czy innych czynników, nie wiem. W każrym razie jest trochę weselej na świecie. Serca są mniej ściśnione, głowy zaczynają myśleć i nie tak zgnębionymi wydają się ludzie, choć zresztą nic się nie zmieniło.

To jest - przepraszam, zmienił się „Dniewnik warszawski” w taki sposób, że aż mam ochotę, w celu zawiązania dobrych stosunków sąsiedzkich, opowiedzieć mu - jego własną historię.

Było to w epoce, kiedy „Dniewnik warszawskij” nazywał się „Dziennikiem Warszawskim” i w tutejszokrajowym języku sypał artykuły, wobec których kwiateczkami wydają się dzisiejsze debiuty p. Katkowa.

Otóż w owej epoce jeden z moich przyjaciół zapadł na dziwną chorobę. Nikła w nim wątroba!...

Na próżno leczył się u zagranicznych lekarzy, pił mineralne wody, zwoływał konsylia, odprawiał egzorcyzmy. Wątroba zmniejszała się co tydzień: była jak pomarańcza, jak cytryna, jak orzech...

Kiedy nareszcie wątroba mego przyjaciela stała się tak drobną jak ziarnko grochu, jeden ze sławnych tutejszych lekarzy rzekł do niego:

- Wiesz pan co! Zrób testament i wyspowiadaj się, a potem - użyjemy energicznego środka. Albo padniesz trupem, albo - odrośnie ci wątroba...

- Cóż mam robić? - zapytał mój przyjaciel, zielony jak majowa trawka.

- Czytuj sobie co dzień - „Dziennik Warszawski”.

Mój przyjaciel zrobił, jak kazano. Napisał testament, przyjął oleje święte, pożegnał się z rodziną.

Podano mu „Dziennik” i - o cudo!... Mój łagodny przyjaciel po przeczytaniu jednej szpalty pokłócił się z żoną i zbił wazon.

W tydzień miał wątrobę już taką jak orzech turecki, a w pół roku - jak orzech włoski.

Od tej pory, zawsze o jednej godzinie, czytywał „Dziennik Warszawski”. Oczy zachodziły mu krwią, tłukł fajki i syczał:

- Ach!... drugiego takiego pisma chyba nie ma na świecie!...

- Zaczekaj pan! - mitygowałem go.

- Ależ to śmiertelny wróg...

- Zaczekaj pan...

- Żaden niemiecki dziennik nie napisałby nic podobnego...

- Zaczekaj pan! - mówiłem.

Później, gdy wątroba mego przyjaciela dosięgnęła wielkości pomarańczy, „Dziennik” stał się „Dniewnikiem”, nic zresztą nie tracąc ze swoich kuracyjnych własności.

Co on tam wypisywał - nie wiem, a mój przyjaciel rozumiał także niewiele.

Tymczasem trwały dalej złe czasy. Mój przyjaciel stracił sumy ulokowane na majątkach ziemskich, zbankrutował na gorzelni, wlazł w żydowskie długi, ale czytywał „Dniewnik” i - wciąż pytał:

- Co to może znaczyć?

- Zaczekaj pan!...

Wkrótce mój przyjaciel oddał synów do szkół. Jednego nie przyjęli z powodu braku miejsca - drugiemu nie dali promocji za zły akcent. Na domiar nieszczęść jakiś Niemiec wysadził go z fabryki, gdzie był dyrektorem, a jego brat, sędzia, stracił urząd i - sprowadził się do jego domu.

Pewnego dnia spotkałem mego przyjaciela na wyjezdnym za granicę.

- Wiesz pan co - mówił - tak mi się przy „Dniewniku” rozbujała wątroba, że już przeszła zwykłą miarę. Jadę do wód, ale...

Dziwna rzecz! od tej pory memu przyjacielowi rosła i rosła wątroba, i dosięgnęła niesłychanych rozmiarów. Leczył się, jeździł do wód - nic nie pomogło. Aż nareszcie ten sam co dawniej lekarz rzekł mu (będzie temu ze dwa tygodnie):

- Wiesz co? znalazłem dla ciebie lekarstwo. Czytaj „Dniewnik warszawski”!...

- Na diabła! - krzyknął - a toż on mnie całego zamieni w wątrobę.

- Czytaj! - odparł lekarz.

I otóż mój przyjaciel zaczął znowu czytywać „Dniewnik”, a po kilku dniach zapytał mnie:

- Mój kochany, co to znaczy: prymirenje?... Czym on nas chce przemierzyć?...

- Zaczekaj pan! - odpowiedziałem.

Znowu w kilka dni, spotkawszy się ze mną, zawołał:

- Wiesz, to niezłe pismo ten „Dniewnik”. Mówi Katkowowi, ażeby nie siał nienawiści - mówi Niemcom, że już nie będą wydzierali nam chleba, i radzi nauczycielom, ażeby nie prześladowali dzieci za akcent... Wyborne pismo!...

- Zaczekaj pan! - odparłem. - A jakże z wątróbką?

- Wiesz - rzekł - mniejsza... Porządne pismo „Dniewnik”. Ale co może znaczyć to - prymirenje?

- Zaczekaj pan!...