Lalka (Prus)/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lalka, tom I, rozdział III.
Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera.
III.
Pamiętnik starego subjekta.

...„Ze smutkiem od kilku lat uważam, że na świecie jest coraz mniej dobrych subjektów i rozumnych polityków, bo wszyscy stosują się do mody. Skromny subjekt co kwartał ubiera się w spodnie nowego fasonu, w coraz dziwniejszy kapelusz i coraz inaczej wykładany kołnierzyk. Podobnież dzisiejsi politycy co kwartał zmieniają wiarę: onegdaj wierzyli w Bismarka, wczoraj w Gambetę, a dziś w Beaconsfielda, który niedawno był żydkiem.
Już widać zapomniano, że w sklepie nie można stroić się w modne kołnierzyki, tylko je sprzedawać, bo w przeciwnym razie gościom zabraknie towaru, a sklepowi gości. Zaś polityki nie należy opierać na szczęśliwych osobach, tylko na wielkich dynastyach. Metternich był taki sławny jak Bismark, a Palmerston sławniejszy od Beaconsfielda i — któż dziś o nich pamięta? Tymczasem ród Bonapartych trząsł Europą za Napoleona I., potem za Napoleona III., a i dzisiaj, choć niektórzy nazywają go bankrutem, wpływa na losy Francyi przez wierne swoje sługi, Mac-Mahona i Ducrota.
Zobaczycie, co jeszcze zrobi Napoleonek IV, który pocichu uczy się sztuki wojennej u Anglików! Ale o to mniejsza. W tej bowiem pisaninie, chcę mówić nie o Bonapartych, ale o sobie, ażeby wiedziano, jakim sposobem tworzyli się dobrzy subjekci i, choć nie uczeni, ale rozsądni politycy. Do takiego interesu nie trzeba akademii, lecz przykładu — w domu i w sklepie.
Ojciec mój był zamłodu żołnierzem, a na starość woźnym w komisyi spraw wewnętrznych. Trzymał się prosto jak sztaba, miał nieduże faworyty i wąs do góry; szyję okręcał czarną chustką i nosił srebrny kolczyk w uchu.
Mieszkaliśmy na Starem Mieście z ciotką, która urzędnikom prała i łatała bieliznę. Mieliśmy na czwartem piętrze dwa pokoiki, gdzie niewiele było dostatków, ale dużo radości, przynajmniej dla mnie. W naszej izdebce najokazalszym sprzętem był stół, na którym ojciec, powróciwszy z biura, kleił koperty; u ciotki zaś pierwsze miejsce zajmowała balia. Pamiętam, że w pogodne dnie puszczałem na ulicy latawce, a wrazie słoty wydmuchiwałem w izbie bańki mydlane.
Na ścianach u ciotki wisieli sami święci; ale jakkolwiek było ich sporo, nie dorównali jednak liczbą Napoleonom, którymi ojciec przyozdabiał swój pokój. Był tam jeden Napoleon w Egipcie, drugi pod Wagram, trzeci pod Austerlitz, czwarty pod Moskwą, piąty w dniu koronacyi, szósty w apoteozie. Gdy zaś ciotka zgorszona tyloma świeckiemi obrazami, zawiesiła na ścianie mosiężny krucyfiks, ojciec, ażeby — jak mówił — nie obrazić Napoleona, kupił sobie jego bronzowe popiersie i także umieścił je nad łóżkiem.
— Zobaczysz niedowiarku — lamentowała nieraz ciotka — że za te sztuki będą cię pławić w smole.
— I!... Nie da mi cesarz zrobić krzywdy — odpowiadał ojciec.
Często przychodzili do nas dawni koledzy ojca: pan Domański, także woźny, ale z komisyi skarbu i pan Raczek, który na Dunaju miał stragan z zieleniną. Prości to byli ludzie (nawet pan Domański trochę lubił anyżówkę), ale roztropni politycy. Wszyscy, nie wyłączając ciotki, twierdzili jak najbardziej stanowczo, że choć Napoleon I umarł w niewoli, ród Bonapartych jeszcze wypłynie. Po pierwszym Napoleonie znajdzie się jakiś drugi, a gdyby i ten źle skończył, przyjdzie następny, dopóki jeden po drugim nie uporządkują świata.
— Trzeba być zawsze gotowym na pierwszy odgłos! — mówił mój ojciec.
— Bo nie wiecie dnia, ani godziny — dodawał pan Domański.
A pan Raczek, trzymając fajkę w ustach, na znak potwierdzenia pluł aż do pokoju ciotki.
— Napluj mi acan w balię, to ci dam!... — wołała ciotka.
— Może jejmość i dasz, ale ja nie wezmę — mruknął pan Raczek, plując w stronę komina.
— U... cóżto za chamy, te całe granadyerzyska! — gniewała się ciotka.
— Jejmości zawsze smakowali ułani. Wiem, wiem...
Później pan Raczek ożenił się z moją ciotką...“
...„Chcąc, ażebym zupełnie był gotów, gdy wybije godzina sprawiedliwości, ojciec sam pracował nad moją edukacyą.
Nauczył mię czytać, pisać, kleić koperty, ale nadewszystko — musztrować się. Do musztry zapędzał mnie w bardzo wczesnem dzieciństwie, kiedy mi jeszcze zza pleców wyglądała koszula. Dobrze to pamiętam, gdyż ojciec, komenderując: „pół obrotu na prawo!“ albo „lewe ramię naprzód — marsz!...“ — ciągnął mnie w odpowiednim kierunku za ogon tego ubrania.
Była to najdokładniej prowadzona nauka.
Nieraz w nocy budził mnie ojciec krzykiem: „do broni!...“ musztrował, pomimo wymyślań i łez ciotki i kończył zdaniem:
— Ignaś! zawsze bądź gotów, wisusie, bo nie wiemy dnia, ani godziny... Pamiętaj, że Bonapartów Bóg zesłał, ażeby zrobili porządek na świecie; a dopóty nie będzie porządku, ani sprawiedliwości, dopóki nie wypełni się testament cesarza.
Nie mogę powiedzieć, ażeby niezachwianą wiarę mego ojca w Bonapartych i sprawiedliwość, podzielali dwaj jego koledzy. Nieraz pan Raczek, kiedy mu dokuczył ból w nodze, klnąc i stękając, mówił:
— E! wiesz stary, że już zadługo czekamy na nowego Napoleona. Ja siwieć zaczynam i coraz gorzej podupadam, a jego jak nie było, tak i nie ma. Niedługo porobią się z nas dziady pod kościół, a Napoleon poto chyba przyjdzie, ażeby z nami śpiewać godzinki.
— Znajdzie młodych.
— Co za młodych! Lepsi z nich przed nami poszli w ziemię a najmłodsi — djabła warci. Już są między nimi i tacy, co o Napoleonie nie słyszeli.
— Mój słyszał i zapamięta — odparł ojciec, mrugając okiem w moję stronę,
Pan Domański jeszcze bardziej upadał na duchu.
— Świat idzie do gorszego — mówił, trzęsąc głową. — Wikt coraz droższy, za kwaterę zabraliby ci całą pensyą, a nawet co się tyczy anyżówki i w tem jest szachrajstwo. Dawniej rozweseliłeś się kieliszkiem, dziś po szklance jesteś taki czczy, jakbyś się napił wody. Sam Napoleon nie doczekałby się sprawiedliwości!
A na to odpowiedział ojciec:
— Będzie sprawiedliwość choćby i Napoleona nie stało. Ale i Napoleon się znajdzie.
— Nie wierzę — mruknął pan Raczek.
— A jak się znajdzie, to co?... — spytał ojciec.
— Nie doczekamy tego.
— Ja doczekam — odparł ojciec — a Ignaś doczeka jeszcze lepiej.
Już wówczas zdania mego ojca głęboko wyrzynały mi się w pamięci, ale dopiero późniejsze wypadki nadały im cudowny, nieomal proroczy charakter.
Około roku 1840 ojciec zaczął niedomagać. Czasami po parę dni nie wychodził do biura, a wreszcie nadobre legł w łóżku.
Pan Raczek odwiedzał go codzień, a raz, patrząc na jego chude ręce i wyżółkłe policzki, szepnął:
— Hej! stary, już my chyba nie doczekamy się Napoleona.
Naco ojciec spokojnie odparł:
— Ja tam nie umrę, dopóki o nim nie usłyszę.
Pan Raczek pokiwał głową, a ciotka łzy otarła, myśląc, że ojciec bredzi. Jak tu myśleć inaczej, jeżeli śmierć już kołatała do drzwi, a ojciec jeszcze wyglądał Napoleona...
Było już z nim bardzo źle, nawet przyjął ostatnie sakramenta, kiedy, w parę dni później, wbiegł do nas pan Raczek dziwnie wzburzony, i stojąc na środku izby, zawołał:
— A wiesz stary, że znalazł się Napoleon?...
— Gdzie? — krzyknęła ciotka.
— Jużci we Francyi.
Ojciec zerwał się, lecz znowu upadł na poduszki. Tylko wyciągnął do mnie rękę i patrząc wzrokiem, którego nie zapomnę, wyszeptał:
— Pamiętaj!... Wszystko pamiętaj...
Z tem umarł.
W późniejszem życiu przekonałem się, jak proroczemi były poglądy ojca. Wszyscy widzieliśmy drugą gwiazdę napoleońską, która obudziła Włochy i Węgry; a chociaż spadła pod Sedanem, nie wierzę w jej ostateczne zagaśnięcie. Co mi tam Bismark, Gambeta, albo Beaconsfield! Niesprawiedliwość dopóty będzie władać światem, dopóki nowy Napoleon nie urośnie.
W parę miesięcy po śmierci ojca, p. Raczek i p. Domański wraz z ciotką Zuzanną zebrali się na radę: co ze mną począć? P. Domański chciał mnie zabrać do swoich biur i powoli wypromować na urzędnika; ciotka zalecała rzemiosło, a p. Raczek zieleniarstwo. Lecz gdy zapytano mnie: do czego mam ochotę? odpowiedziałem, że do sklepu.
— Kto wie, czy to nie będzie najlepsze — zauważył p. Raczek. — A do jakiegożbyś chciał kupca?
— Do tego na Podwalu, co ma we drzwiach pałasz, a w oknie kozaka.
— Wiem — wtrąciła ciotka. — On chce do Mincla.
— Można spróbować? — rzekł p. Domański. — Wszyscy przecież znamy Mincla.
P. Raczek na znak zgody, plunął aż w komin.
— Boże miłosierny — jęknęła ciotka — ten drab już chyba na mnie pluć zacznie, kiedy brata nie stało... O! nieszczęśliwa ja sierota!...
— Wielka rzecz! — odezwał się p. Raczek — Wyjdź jejmość zamąż, to nie będziesz sierotą.
— A gdzież ja znajdę takiego głupiego, coby mnie wziął?
— Phi! może i jabym się ożenił z jejmością, bo niema mnie kto smarować — mruknął p. Raczek, ciężko schylając się do ziemi, ażeby wypukać popiół z fajki.
Ciotka rozpłakała się, a wtedy odezwał się p. Domański:
— Poco robić duże ceregiele. Jejmość nie masz opieki, on nie ma gospodyni; pobierzcie się i przygarnijcie Ignasia, a będziecie nawet mieli dziecko. I jeszcze tanie dziecko, bo Mincel da mu wikt i kwaterę, a wy tylko odzież.
— Hę?... — spytał p. Raczek, patrząc na ciotkę.
— No, oddajcie pierwej chłopca do terminu, a potem... może się odważę — odparła ciotka. — Zawsze miałam przeczucie, że marnie skończę...
— To i jazda do Mincla! — rzekł p. Raczek, podnosząc się z krzesełka. — Tylko jejmość nie zrób mi zawodu! — dodał, grożąc ciotce pięścią.
Wyszli z p. Domańskim i może w półtory godziny wrócili, obaj mocno zarumienieni. P. Raczek ledwie oddychał, a p. Domański z trudnością trzymał się na nogach, podobno z tego, że nasze schody były bardzo niewygodne.
— Cóż?... — spytała ciotka.
— Nowego Napoleona wsadzili do prochowni! — odpowiedział p. Domański.
— Nie do prochowni, tylko do fortecy A-u... A-u... — dodał p. Raczek i rzucił czapkę na stół.
— Ale z chłopcem co?
— Jutro ma przyjść do Mincla z odzieniem i bielizną — odrzekł p. Domański. — Nie do fortecy A-u... A-u... tylko do Ham-ham, czy Cham... bo nawet nie wiem...
— Zwaryjowaliście pijaki! — krzyknęła ciotka, chwytając pana Raczka za ramię.
— Tylko bez poufałości! — oburzył się p. Raczek. — Po ślubie będzie poufałość, teraz... Ma przyjść do Mincla jutro z bielizną i odzieniem... Nieszczęsny Napoleonie!...
Ciotka wypchnęła za drzwi p. Raczka, potem p. Domańskiego i wyrzuciła za nimi czapkę.
— Precz mi ztąd pijaki!
— Wiwat Napoleon! — zawołał p. Raczek, a p. Domański zaczął śpiewać:

Przechodniu, gdy w tę stronę zwrócisz swoje oko,
Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko...
Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko.

Głos jego stopniowo cichnął, jakby zagłębiając się w studni, potem umilkł na schodach, lecz znowu doleciał nas z ulicy. Po chwili zrobił się tam jakiś hałas, a gdy wyjrzałem oknem, zobaczyłem, że p. Raczka policyant prowadził do ratusza.
Takie to wypadki poprzedziły moje wejście do zawodu kupieckiego.
Sklep Mincla znałem oddawna, ponieważ ojciec wysyłał mnie do niego po papier, a ciotka po mydło. Zawsze biegłem tam z radosną ciekawością, ażeby napatrzeć się wiszącym za szybami zabawkom. O ile pamiętam, był tam w oknie duży kozak, który sam przez się skakał i machał rękoma, a we drzwiach — bęben, pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem.
Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem dojrzeć z powodu ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe, szło się na lewo, do stołu, za którym stały ogromne szafy, od sklepienia do podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament, talerze i szklanki, sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z szybami, a po mydło i krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było widać beczki i stosy pak drewnianych.
Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam długie szeregi pęcherzy naładowanych gorczycą i farbami, — ogromna lampa z daszkiem, która w zimie paliła się cały dzień, — sieć pełna korków do butelek, wreszcie — wypchany krokodylek, długi może na półtora łokcia.
Właścicielem sklepu był Jan Mincel, starzec z rumianą twarzą i kosmykiem siwych włosów pod brodą. W każdej porze dnia siedział on pod oknem, na fotelu obitym skórą, ubrany w niebieski barchanowy kaftan, biały fartuch i takąż szlafmycę. Przed nim na stole leżała wielka księga, w której notował dochód, a tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin, przeznaczonych głównie na sprzedaż. Starzec odbierał pieniądze, zdawał gościom resztę, pisał w księdze, niekiedy drzemał, lecz, pomimo tylu zajęć, z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu w całym sklepie. On także, dla uciechy przechodniów ulicznych, od czasu do czasu, pociągał za sznurek skaczącego w oknie kozaka i on wreszcie, co mi się najmniej podobało, za rozmaite przestępstwa karcił nas jedną z pęka dyscyplin.
Mówię: nas, bo było nas trzech kandydatów do kary cielesnej: ja, tudzież dwaj synowcy starego — Franc i Jan Minclowie.
Czujności pryncypała i jego biegłości w używaniu sarniej nogi, doświadczyłem zaraz na trzeci dzień po wejściu do sklepu.
Franc odmierzył jakiejś kobiecie za 10 groszy rodzynków. Widząc, że jedno ziarno upadło na kontuar (stary miał w tej chwili oczy zamknięte), podniosłem je nieznacznie i zjadłem. Chciałem właśnie wyjąc pestkę, która wcisnęła się mi między zęby, gdy uczułem na plecach coś, jakby mocne dotknięcie rozpalonego żelaza.
— A szelma! — wrzasnął stary Mincel i nim zdałem sobie sprawę z sytuacyi, przeciągnął po mnie jeszcze parę razy dyscyplinę, od wierzchu głowy do podłogi.
Zwinąłem się w kłębek z bolu, lecz od tej pory, nie śmiałem wziąć do ust niczego w sklepie. Migdały, rodzynki, nawet rożki, miały dla mnie smak pieprzu.
Urządziwszy się ze mną w taki sposób, stary zawiesił dyscyplinę na pęku, wpisał rodzynki i z najdobroduszniejszą miną, począł ciągnąć za sznurek kozaka. Patrząc na jego półuśmiechniętą twarz i przymrużone oczy, prawie nie mogłem wierzyć że ten jowialny staruszek, posiada taki zamach w ręku. I dopiero teraz spostrzegłem, że ów kozak, widziany z wnętrza sklepu, wydaje się mniej zabawnym, niż od ulicy.
Sklep nasz był kolonialno-galanteryjno-mydlarski. Towary kolonialne wydawał gościom Franz Mincel, młodzieniec trzydziestokilkoletni, z rudą głową i zaspaną fizyognomią. Ten najczęściej dostawał dyscypliną od stryja, gdyż palił fajkę; późno wchodził za kontuar, wymykał się z domu po nocach, a nadewszystko niedbale ważył towar. Młodszy zaś, Jan Mincel, który zawiadywał galanteryą i obok niezgrabnych ruchów, odznaczał się łagodnością, był znowu bity za wykradanie kolorowego papieru i pisywanie na nim listów do panien.
Tylko August Katz, pracujący przy mydle, nie ulegał żadnym surowcowym upomnieniom. Mizerny ten człeczyna odznaczał się niezwykłą punktualnością. Najraniej przychodził do roboty, krajał mydło i ważył krochmal jak automat; jadł co mu podano, w najciemniejszym kącie sklepu, prawie wstydząc się tego, że doświadcza ludzkich potrzeb. O dziesiątej wieczorem gdzieś znikał.
W tem otoczeniu upłynęło mi ośm lat, z których każdy dzień był podobny do wszystkich innych dni, jak kropla jesiennego deszczu, do innych kropli jesiennego deszczu. Wstawałem rano o piątej, myłem się i zamiatałem sklep. O szóstej otwierałem główne drzwi, tudzież okienicę. W tej chwili, gdzieś z ulicy, zjawiał się August Katz, zdejmował surdut, kładł fartuch i milcząc stawał między beczką mydła szarego, a kolumną, ułożoną z cegiełek mydła żółtego. Potem drzwiami od podwórka wbiegał stary Mincel, mrucząc: morgen! poprawiał szlafmycę, dobywał z szuflady księgę, wciskał się w fotel i parę razy ciągnął za sznurek kozaka. Dopiero po nim ukazywał się Jan Mincel i ucałowawszy stryja w rękę, stawał za swoim kontuarem, na którym podczas lata łapał muchy, a w zimie kreślił palcem albo pięścią jakieś figury.
Franca zwykle sprowadzano do sklepu. Wchodził z oczyma zaspanemi, ziewający, obojętnie całował stryja w ramię i przez cały dzień skrobał się w głowę, w sposób, który mógł oznaczać wielką senność, lub wielkie zmartwienie. Prawie nie było ranka, ażeby stryj, patrząc na jego manewry, nie wykrzywiał mu się i nie pytał:
— No... a gdzie ty szelma latala?
Tymczasem na ulicy budził się szmer i za szybami sklepu coraz częściej przesuwali się przechodnie. To służąca, to drwal, jejmość w kapturze, to chłopak od szewca, to jegomość w rogatywce, szli w jednę i drugą stronę, jak figury w ruchomej panoramie. Środkiem ulicy toczyły się wozy, beczki, bryczki — tam i napowrót... Coraz więcej ludzi, coraz więcej wozów, aż nareszcie utworzył się jeden wielki potok uliczny, z którego cochwila ktoś wpadał do nas za sprawunkiem.
— Pieprzu za trojaka...
— Proszę funt kawy...
— Niech pan da ryżu...
— Pół funta mydła...
— Za grosz liści bobkowych...
Stopniowo sklep zapełniał się, po największej części służącemi i ubogo odzianemi jejmościami. Wtedy Franc Mincel krzywił się najwięcej: otwierał i zamykał szuflady, obwijał towar w tutki z szarej bibuły, wbiegał na drabinkę, znowu zwijał, robiąc to wszystko z żałosną miną człowieka, któremu nie pozwalają ziewnąć. Wkońcu zbierało się takie mnóstwo interesantów, że i Jan Mincel i ja musieliśmy pomagać Francowi w sprzedaży.
Stary wciąż pisał i zdawał resztę, od czasu do czasu dotykając palcami swojej białej szlafmycy, której niebieski kutasik zwieszał mu się nad okiem. Czasem szarpnął kozaka, a niekiedy szybkością błyskawicy zdejmował dyscyplinę i ćwiknął nią którego ze swych synowców. Nader rzadko mogłem zrozumieć: o co mu chodzi? synowcy bowiem niechętnie objaśniali mi przyczyny jego popędliwości.
Około ósmej napływ interesantów zmniejszał się. Wtedy w głębi sklepu ukazywała się gruba służąca z koszem bułek i kubkami (Franc odwracał się do niej tyłem), a za nią — matka naszego pryncypała, chuda staruszka w żółtej sukni, w ogromnym czepcu na głowie, z dzbankiem kawy w rękach. Ustawiwszy na stole swoje naczynie, staruszka odzywała się schrypniętym głosem:
— Gut Morgen meine Kinder! Der Kaffee ist schon fertig...
I zaczynała rozlewać kawę, w białe, fajansowe kubki.
Wówczas zbliżał się do niej stary Mincel i całował ją w rękę, mówiąc:
— Gut Morgen, meine Mutter!
Zaco dostawał kubek kawy z trzema bułkami.
Potem przychodził Franc Mincel, Jan Mincel, August Katz, a na końcu ja. Każdy całował staruszkę w suchą rękę, porysowaną niebieskiemi żyłami, każdy mówił:
— Gut Morgen, Grossmutter!
I otrzymywał należny mu kubek, tudzież trzy bułki.
A gdyśmy z pośpiechem wypili naszę kawę, służąca zabierała pusty kosz i zamazane kubki, staruszka swój dzbanek i obie znikały.
Za oknem wciąż toczyły się wozy i płynął w obie strony potok ludzki, z którego cochwila odrywał się ktoś i wchodził do sklepu.
— Proszę krochmalu.
— Dać migdałów za dziesiątkę.
— Lukrecyi za grosz.
— Szarego mydła...
Około południa zmniejszał się ruch za kontuarem towarów kolonialnych, a za to coraz częściej zjawiali się interesanci po stronie prawej sklepu, u Jana. Tu kupowano talerze, szklanki, żelazka, młynki, lalki, a niekiedy duże parasole szafirowe lub pąsowe. Nabywcy, kobiety i mężczyźni, byli dobrze ubrani, rozsiadali się na krzesłach i kazali sobie pokazywać mnóstwo przedmiotów, targując się i żądając coraz to nowych.
Pamiętam, że kiedy po lewej stronie sklepu męczyłem się bieganiną i zawijaniem towarów, po prawej — największe strapienie robiła mi myśl: czego ten a ten gość chce naprawdę, i — czy co kupi? W rezultacie jednak i tutaj dużo się sprzedawało; nawet dzienny dochód z galanteryi był kilka razy większy, aniżeli z towarów kolonialnych i mydła.
Stary Mincel i w niedzielę bywał w sklepie. Rano modlił się, a około południa kazał mi przychodzić do siebie, na pewien rodzaj lekcyi.
Sag mir — powiedz mi: was ist das? co jest to? Das ist Schublade — to jest szublada. Zobacz co jest w te szublade. Es ist Zimmt — to jest cynamon. Do czego potrzebuje się cynamon. Do zupe, do legumine, potrzebuje się cynamon. Coto jest cynamon? Jest taki kora z jedne drzewo. Gdzie mieszka taki drzewo cynamon? W Indyi mieszka taki drzewo. Patrz na globus — tu leży Indyi. Daj mnie za dziesiątkę cynamon... O du Spitzbub!... jak tobie dam dziesięć raz dyscyplin, ty będziesz wiedział, ile sprzedać za dziesięć groszy cynamon...
W ten sposób przechodziliśmy każdą szufladę w sklepie i historyą każdego towaru. Gdy zaś Mincel nie był zmęczony, dyktował mi jeszcze zadania rachunkowe, kazał sumować księgi, albo pisywać listy w interesach naszego sklepu.
Mincel był bardzo porządny, nie cierpiał kurzu, ścierał go z najdrobniejszych przedmiotów. Jednych tylko dyscyplin nigdy nie potrzebował okurzać, dzięki swoim niedzielnym wykładom buchalteryi, jeografii i towaroznawstwa.
Powoli, w ciągu paru lat, tak przywykliśmy do siebie, że stary Mincel nie mógł obejść się bezemnie, a ja nawet jego dyscypliny począłem uważać za coś, co należało do familijnych stosunków. Pamiętam, że nie mogłem utulić się z żalu, gdy raz zepsułem kosztowny samowar, a stary Mincel, zamiast chwytać za dyscyplinę — odezwał się:
— Co ty zrobila Ignac?... Co ty zrobila!...
Wolałbym dostać cięgi wszystkiemi dyscyplinami, aniżeli znowu kiedy usłyszeć ten drżący głos i zobaczyć wylęknione spojrzenie pryncypała.
Obiady w dzień powszedni jadaliśmy w sklepie, naprzód dwaj młodzi Minclowie i August Katz, a następnie ja z pryncypałem. W czasie święta wszyscy zbieraliśmy się na górę i zasiadaliśmy do jednego stołu. Na każdą wigilią Bożego Narodzenia, Mincel dawał nam podarunki, a jego matka w największym sekrecie urządzała nam (i swemu synowi) choinkę. Wreszcie w pierwszym dniu miesiąca wszyscy dostawaliśmy pensyą (ja brałem 10 złotych). Przy tej okazyi każdy musiał wylegitymować się z porobionych oszczędności: ja, Katz, dwaj synowcy i służba. Nie robienie oszczędności, a raczej nie odkładanie codzień choćby kilku groszy, było w oczach Mincla, takim występkiem, jak kradzież. Za mojej pamięci przewinęło się przez nasz sklep paru subjektów i kilku uczniów, których pryncypał dlatego tylko usunął, że nic sobie nie oszczędzili. Dzień, w którym się to wydało, był ostatnim ich pobytu. Nie pomogły obietnice, zaklęcia, całowania po rękach, nawet upadanie do nóg. Stary nie ruszył się z fotelu, nie patrzył na petentów, tylko wskazując palcem drzwi, wymawiał jeden wyraz: fort! fort!... Zasada robienia oszczędności stała się już u niego chorobliwem dziwactwem.
Dobry ten człowiek miał jednę wadę, oto — nienawidził Napoleona. Sam nigdy o nim nie wspominał, lecz, na dźwięk nazwiska Bonapartego, dostawał jakby ataku wścieklizny; siniał na twarzy, pluł i wrzeszczał: szelma! szpitzbub! rozbójnik!...
Usłyszawszy pierwszy raz tak szkaradne wymysły, nieomal straciłem przytomność. Chciałem coś hardego powiedzieć staremu i uciec do pana Raczka, który już ożenił się z moją ciotką. Nagle dostrzegłem, że Jan Mincel, zasłoniwszy usta dłonią, coś mruczy i robi miny do Katza. Wytężam słuch i — oto co mówi Jan:
— Baje stryj, baje! Napoleon był chwat, choćby za to samo, że wygnał hyclów szwabów. Nieprawda Katz?
A August Katz zmrużył oczy i dalej krajał mydło.
Osłupiałem ze zdziwienia, lecz w tej chwili bardzo polubiłem Jana Mincla i Augusta Katza. Zczasem przekonałem się, że w naszym małym sklepie istnieją aż dwa wielkie stronnictwa, z których jedno składające się ze starego Mincla i jego matki, bardzo lubiło Niemców, a drugie, złożone z młodych Minclów i Katza, nienawidziło ich. O ile pamiętam, ja tylko byłem neutralny.
W roku 1846 doszły nas wieści o ucieczce Ludwika Napoleona z więzienia. Rok ten był dla mnie ważny, gdyż zostałem subjektem, a nasz pryncypał, stary Jan Mincel, zakończył życie, z powodów dosyć dziwnych.
W roku tym handel w naszym sklepie nieco osłabnął, jużto z racyi ogólnych, już z tej, że pryncypał zaczęsto i zagłośno wymyślał na Ludwika Napoleona. Ludzie poczęli zniechęcać się do nas, a nawet ktoś (może Katz?...) wybił nam jednego dnia szybę w oknie.
Otóż wypadek ten, zamiast całkiem odstręczyć publiczność, zwabił ją do sklepu i przez tydzień mieliśmy tak duże obroty, jak nigdy; aż zazdrościli nam sąsiedzi. Po tygodniu jednakże sztuczny ruch nanowo osłabnął i znowu były w sklepie pustki.
Pewnego wieczora, w czasie nieobecności pryncypała, co już stanowiło fakt niezwykły, wpadł nam drugi kamień do sklepu. Przestraszeni Minclowie pobiegli na górę i szukali stryja, Katz poleciał na ulicę szukać sprawcy zniszczenia, a wtem ukazało się dwu policyantów, ciągnących... Proszę zgadnąć kogo?... Ani mniej, ani więcej, tylko — naszego pryncypała, oskarżając go, że to on wybił szybę teraz, a zapewne i poprzednio...
Napróżno staruszek wypierał się: nietylko bowiem widziano jego zamach, ale jeszcze znaleziono przy nim kamień... Poszedł też nieborak do ratusza.
Sprawa, po wielu tłómaczeniach i wyjaśnieniach, naturalnie zatarła się; ale stary od tej chwili zupełnie stracił humor i począł chudnąć. Pewnego zaś dnia, usiadłszy na swym fotelu pod oknem, już nie podniósł się z niego. Umarł, oparty brodą na księdze handlowej, trzymając w ręku sznurek, którym poruszał kozaka.
Przez kilka lat po śmierci stryja, synowcy prowadzili wspólnie sklep na Podwalu i dopiero około 1850 roku podzielili się w ten sposób, że Franc został na miejscu z towarami kolonialnemi, a Jan z galanteryą i mydłem przeniósł się na Krakowskie, do lokalu, który zajmujemy obecnie. W kilka lat później Jan ożenił się z piękną Małgorzatą Pfeifer, ona zaś (niech spoczywa w spokoju) zostawszy wdową, oddała rękę swoję Stasiowi Wokulskiemu, który tym sposobem odziedziczył interes, prowadzony przez dwa pokolenia Minclów.
Matka naszego pryncypała żyła jeszcze długi czas; kiedy w r. 1853 wróciłem z zagranicy, zastałem ją w najlepszem zdrowiu. Zawsze schodziła rano do sklepu i zawsze mówiła:
— Gut Morgen meine Kinder! Kaffee ist schon fertig...
Tylko głos jej z roku na rok przyciszał się, dopóki wreszcie nie umilknął na wieki.
Za moich czasów pryncypał był ojcem i nauczycielem swoich praktykantów i najczujniejszym sługą sklepu; jego matka lub żona były gospodyniami, a wszyscy członkowie rodziny pracownikami. Dziś pryncypał bierze tylko dochody z handlu, najczęściej nie zna go i najwięcej troszczy się o to, ażeby jego dzieci nie zostały kupcami. Nie mówię tu o Stasiu Wokulskim, który ma szersze zamiary, tylko myślę w ogólności, że kupiec powinien siedzieć w sklepie i wyrabiać sobie ludzi, jeżeli chce mieć porządnych.
Słychać, że Andrassy zażądał 60 milionów guldenów na nieprzewidziane wydatki. Więc i Austrya zbroi się, a Staś tymczasem pisze mi, że — nie będzie wojny. Ponieważ nie był nigdy fanfaronem, więc chyba musi być bardzo wtajemniczony w politykę; a w takim razie siedzi w Bułgaryi nie przez miłość dla handlu...
Ciekawym, co on zrobi. Ciekawym!..“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.