Lalka (Prus)/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lalka, tom II, rozdział 2.
Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera.
II.
„Ona“ — „on“ i ci inni.

Tego dnia, kiedy Wokulski miał przyjść na obiad, panna Izabela wróciła od hrabiny o piątej. Była trochę rozgniewana i bardzo rozmarzona, razem — prześliczna.
Spotkało ją dziś szczęście i zawód. Wielki tragik włoski Rossi, znany jej i ciotce jeszcze z Paryża, przyjechał na występy do Warszawy. Natychmiast odwiedził hrabinę i troskliwie wypytywał się o pannę Izabelę. Miał być dziś drugi raz i hrabina specyalnie dla niego zaprosiła siostrzenicę. Tymczasem Rossi nie przyszedł; przysłał tylko list, w którym przepraszał za zawód i usprawiedliwiał się niespodziewaną wizytą jakiejś wysoko położonej osoby.
Przed paroma laty, właśnie w Paryżu, Rossi był ideałem panny Izabeli; kochała się w nim i nawet nie kryła swych uczuć, o ile, rozumie się, było to możliwem dla panienki jej stanowiska. Znakomity artysta wiedział o tem, bywał codzień w domu hrabiny, grał i deklamował wszystko co mu kazała panna Izabela, a wyjeżdżając do Ameryki, ofiarował jej włoski egzemplarz „Romea i Julii“ z dedykacyą: „Mdła mucha więcej ma mocy, czci i szczęścia, aniżeli Romeo...“
Wiadomość o przybyciu Rossiego do Warszawy i o tem, że jej nie zapomniał, wzruszyła pannę Izabelę. Już o pierwszej w południe była u ciotki. Co chwilę wstawała do okna, każdy turkot przyśpieszał bicie jej serca, za każdem uderzeniem dzwonka drgała; zapominała się w rozmowie, na twarz jej wystąpiły silne rumieńce... No — i Rossi nie przyszedł!...
A tak dziś była piękną. Ubrała się, umyślnie dla niego, w jedwabną sukienkę kremowej barwy (zdaleka wyglądało to jak zmięte płótno), miała brylantowe kolczyki (nie większe od ziarn grochu) w uszach i pąsową różę na ramieniu. I tyle. Ale niech żałuje Rossi, że jej nie widział!
Po czterogodzinnem oczekiwaniu wróciła do domu oburzona. Mimo jednak gniewu wzięła do rąk egzemplarz „Romea i Julii“ i, przeglądając go, myślała:
„Gdyby też nagle wszedł tu Rossi?...“
Nawet byłoby lepiej tu, niż u hrabiny. Bez świadków mógłby jej szepnąć jakieś gorętsze słówko; przekonałby się, że ona szanuje jego pamiątki, a nadewszystko — przekonałby się (o czem tak głośno mówi duże lustro), że w tej sukni, z tą różą i na tym błękitnym fotelu wygląda jak bóstwo.
Przypomniała sobie, że na obiedzie ma być Wokulski i mimowoli wzruszyła ramionami. Galanteryjny kupiec po Rossim, którego podziwiał cały świat, wydał jej się tak śmiesznym, że poprostu ogarnęła ją litość. Gdyby Wokulski w tej chwili znalazł się u jej nóg, ona, może nawet wsunęłaby mu palce we włosy i bawiąc się nim, jak wielkim psem, czytałaby tę oto skargę Romea przed Laurentym:
„Niebo jest tu, gdzie mieszka Julia. Lada pies, kot, lada mysz marna żyje w niebie, może patrzyć na nią; tylko — Romeo nie może! Mdła mucha więcej ma mocy, więcej czci i szczęścia, aniżeli Romeo. Jej wolno dotykać drogiej ręki Julii i z płonących ust kraść nieśmiertelne zbawienie. Mucha ma tę wolność, ale Romeo nie ma, bo on wygnany!... O księże, złe duchy wyją, gdy w piekle usłyszą ten wyraz; maszże ty serce, ty, święty spowiednik i przyjaciel, drzeć ze mnie pasy tem strasznem słowem — wygnanie!...“
Westchnęła. — Kto wie, ile razy powtarza sobie te zdania wielki tułacz, myśląc o niej?... I może nawet nie ma powiernika!... Wokulski mógłby być takim powiernikiem; on chyba wie, jak za nią można rozpaczać, bo on narażał dla niej życie.
Odwróciwszy kilka kartek wstecz, znowu czytała:
„Romeo! czemuż ty jesteś Romeo? Rzuć tę nazwę, albo... przysięgnij być wiernym mojej miłości, a wtedy ja wyprę się rodu Kapuletów... Zresztą — tylko twoje nazwisko jest dla mnie nieprzyjazne, boś ty w istocie dla mnie nie Monteki... O weź inną nazwę, bo czem jest nazwa?... To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równieżby pachniało; tak i Romeo, bez nazwy Romeo, przecieżby całą swą wartość zatrzymał. Więc Romeo — rzuć twoję nazwę, a wzamian za to, co nawet nie jest cząstką ciebie, weź mnie... ach!... całą...“
Jakież było dziwne między nimi podobieństwo: on — Rossi, aktor, a ona — panna Łęcka. Rzuć nazwisko, rzuć swój zawód... Tak, ale cóżby wtedy zostało?... Zresztą nawet księżniczka krwi mogłaby wyjść za Rossiego i świat tylko podziwiałby jej poświęcenie...
Wyjść za Rossiego?... Dbać o jego garderobę teatralną, a może przyszywać mu guziki do nocnych koszul?...
Panna Izabela wstrząsnęła się. Kochać go, bez nadziei — to dosyć... Kochać i czasami porozmawiać z kim o tej tragicznej miłości... Możeby z panną Florentyną? Nie, ona nie ma dosyć uczucia. Daleko lepiej nadawałby się do tego Wokulski. Patrzyłby jej w oczy, cierpiałby za siebie i za nią, ona opowiadałaby mu, bolejąc nad własnem i nad jego cierpieniem i w taki sposób bardzo przyjemnie upływałyby im godziny. Kupiec galanteryjny w roli powiernika!... Możnaby zresztą zapomnieć o tem kupiectwie...
W tej samej porze pan Tomasz, zakręcając siwego wąsa, spacerował po swym gabinecie i myślał:
„Wokulski jest to człowiek ogromnie zręczny i energiczny! Gdybym miał takiego plenipotenta, (tu westchnął), nie pozbyłbym się majątku... No, już stało się; za to dziś go mam... Z kamienicy zostanie mi 40, nie — 50, a może i 60 tysięcy rubli... Nie, nie przesadzajmy, niech 50 tysięcy, do — niechby tylko 40 tysięcy... Dam mu to, on będzie mi płacił z ośm tysięcy rubli rocznie, resztę zaś, (jeżeli interes pójdzie w jego rękach, jak się spodziewam), resztę procentów — każę kapitalizować... Za pięć, sześć lat suma podwoi się, a już za dziesięć — może wzrosnąć w czwórnasób... Bo to, w operacyach handlowych, pieniądze szalenie się mnożą... Ale co ja mówię!... Wokulski, jeżeli jest naprawdę gienialnym kupcem, powinien mieć i zpewnością ma, sto za sto. A w takim razie, spojrzę mu w oczy i powiem bez ogródki: „Dawaj ty innym, mój dobrodzieju, 15 albo 20 procent rocznie, ale nie mnie, który się na tem rozumiem.“ I on, naturalnie, zobaczywszy z kim ma do czynienia, zmięknie odrazu i może nawet wykaże taki dochód, o jakim mi się nie śniło...“
Dzwonek w przedpokoju uderzył dwa razy. Pan Tomasz cofnął się w głąb gabinetu, i, usiadłszy na fotelu, wziął do rąk tom, przygotowanej na ten cel ekonomii Supińskiego Mikołaj otworzył drzwi i za chwilę ukazał się Wokulski.
— A... witam!... — zawołał pan Tomasz, wyciągając do niego rękę.
Wokulski nisko ukłonił się przed białemi włosami człowieka, którego rad był nazywać swoim ojcem.
— Siadaj-że, panie Stanisławie... Może papierosa?... Proszę cię... Cóż tam słychać?... Czytam właśnie Supińskiego: tęga głowa!... Tak, narody nie umiejące pracować i oszczędzać, zniknąć muszą z powierzchni ziemi... Tylko oszczędność i praca!... Pomimo to, nasi wspólnicy zaczynają grymasić, co?...
— Niech robią, jak im wygodniej — odparł Wokulski. — Ja na nich nie zyskam ani jednego rubla.
— Ale ja nie opuszczę cię, panie Stanisławie — rzekł pan Tomasz tonem przekonania. I dodał po chwili: — W tych dniach sprzedaję, to jest dopuszczam do sprzedaży mego domu. Miałem z nim duży kłopot: lokatorowie nie płacą, rządcy złodzieje, a wierzycieli hypotecznych musiałem zaspakajać z własnej kieszeni. Nie dziw się, że mnie to w końcu znudziło...
— Naturalnie — wtrącił Wokulski.
— Mam nadzieję — ciągnął pan Tomasz — że zostanie mi z niego 50, a choćby 40 tysięcy rubli...
— Ile ma pan nadzieję wziąć za ten dom?...
— Sto, do stu dziesięciu tysięcy rubli... Cokolwiek jednakże dostanę, tobie oddam, panie Stanisławie.
Wokulski pochylił głowę na znak zgody i pomyślał, że jednak pan Tomasz za swoję kamienicę nie dostanie więcej nad 90 tysięcy rubli. Tyle bowiem miał w tej chwili do dyspozycyi, a nie mógł zaciągać długów, bez narażania swego kredytu.
— Tobie oddam, panie Stanisławie — mówił pan Łęcki. — I właśnie chciałem zapytać cię, czy przyjmiesz?...
— Ależ rozumie się...
— I jaki mi dasz procent?
— Gwarantuję dwudziesty, a jeżeli interesa pójdą lepiej, to i wyższy — odparł Wokulski, dodając w duchu, że więcej nad piętnaście procent nie mógłby dać komu innemu.
„Filut!...“ — pomyślał pan Tomasz. — „Sam ma ze sto procentów, a mnie daje dwadzieścia...“
Głośno jednak rzekł:
— Dobrze, kochany panie Stanisławie. Przyjmuję dwadzieścia procent, bylebyś mi mógł wypłacić zgóry...
— Będę płacił zgóry... co pół roku — odpowiedział Wokulski, lękając się, ażeby pan Tomasz nie wydał pieniędzy zbyt prędko.
— I na to zgoda — rzekł pan Tomasz tonem wielkiej serdeczności. — Wszystkie zaś zyski — dodał z lekkim akcentem — wszystkie zyski wyższe nad dwadzieścia procent, proszę cię, ażebyś nie dawał mi ich do ręki, choćbym... błagał, rozumiesz?... ale, żebyś dołączał do kapitału. Niech rośnie, prawda?...
— Panie proszą — rzekł w tej chwili Mikołaj, ukazując się we drzwiach gabinetu.
Pan Tomasz uroczyście podniósł się z fotelu i ceremonialnym krokiem wprowadził gościa do salonu.
Później, niejednokrotnie, Wokulski usiłował zdać sobie sprawę z salonu; i ze sposobu, w jaki tam wszedł; ale całości faktu nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał, że przede drzwiami ukłonił się parę razy panu Tomaszowi, że potem, owionęła go jakaś miła woń, skutkiem czego, ukłonił się damie w kremowej sukni, z pąsową różą przy ramieniu, a potem — innej damie wysokiej i czarno ubranej, która patrzyła na niego z przestrachem. Przynajmniej tak mu się zdawało.
Dopiero po chwili spostrzegł, że damą w kremowej sukni była panna Izabela. Siedziała na fotelu, z nieporównanym wdziękiem pochylona w jego stronę, i, łagodnie patrząc mu w oczy, mówiła:
— Ojciec mój, jako pański wspólnik, będzie musiał odbyć długą praktykę, zanim potrafi zadowolnić pana. W jego imieniu, proszę o pobłażliwość.
Wyciągnęła rękę, której Wokulski ledwie śmiał dotknąć.
— Pan Łęcki — odparł, — jako wspólnik, potrzebuje mieć tylko zaufanego adwokata i buchaltera, którzy, co pewien czas, skontrolują rachunki. Reszta należy do nas.
Zdawało mu się, że powiedział coś bardzo głupiego i zarumienił się.
— Pan musi mieć dużo zajęcia przy takim magazynie... — wtrąciła czarno ubrana panna Florentyna i przestraszyła się jeszcze mocniej.
— Nie tak wiele. Do mnie należy dostarczanie funduszów obrotowych i zawiązywanie stosunków z nabywcami i odbiorcami. Rodzajem zaś towaru i oceną jego wartości, zajmuje się administracya sklepu.
— Czyto można w każdym razie spuścić się na obcych! — westchnęła panna Florentyna.
— Mam doskonałego plenipotenta, a zarazem przyjaciela, który lepiej prowadzi interesa, niżbym ja to potrafił.
— Szczęśliwy jesteś, panie Stanisławie... — pochwycił pan Łęcki. — Nie wyjeżdżasz w tym roku za granicę?
— Chcę być w Paryżu, na wystawie.
— Zazdroszczę panu — odezwała się panna Izabela. — Od dwu miesięcy marzę tylko o wystawie paryskiej, ale papa jakoś nie okazuje skłonności do wyjazdu...
— Nasz wyjazd całkowicie zależy od pana Wokulskiego — odpowiedział ojciec. — Radzę ci więc jaknajczęściej zapraszać go na obiad i podawać smaczny, ażeby miał dobry humor.
— Zaręczam że: ile razy będzie pan na nas łaskaw, sama zajrzę do kuchni. Czy jednak dobre chęci wystarczą w tym wypadku...
— Z wdzięcznością przyjmuję obietnicę — odparł Wokulski. — Nie wpłynie to jednak na termin wyjazdu państwa do Paryża, ponieważ zależy on tylko od ich woli.
Merci... — szepnęła panna Izabela.
Wokulski schylił głowę. — „Znam ja to merci! — pomyślał — płaci się za nie kulami...“
— Państwo pozwolą do stołu?... — wtrąciła panna Florentyna.
Przeszli do jadalnego pokoju, gdzie na środku stał okrągły stół, nakryty na cztery osoby. Wokulski znalazł się przy nim, między panną Izabelą i jej ojcem, naprzeciw panny Florentyny. Już był zupełnie spokojny, tak spokojny, że aż go to przerażało. Opuścił go szał miłości i nawet pytał sam siebie: czy ona jest kobietą, którą kochał?... Bo czy podobna, kochać się, tak, jak on, i, siedząc o krok od przyczyny swego obłędu, czuć taką ciszę w duszy, tak niezmierną ciszę?... Myśl miał tak swobodną, że nietylko dokładnie widział każde drgnienie fizyognomij swoich współbiesiadników, ale jeszcze, (co już było zabawne), patrząc na pannę Izabelę, robił sobie następujący rachunek:
„Suknia. Piętnaście łokci surowego jedwabiu po rublu — piętnaście rubli... Koronki z dziesięć rubli, a robota z piętnaście... Razem — czterdzieści rubli suknia, ze stopięćdziesiąt rubli kolczyki i dziesięć groszy róża...“
Mikołaj zaczął podawać potrawy. Wokulski, bez najmniejszego apetytu, zjadł kilka łyżek chłodniku, zapił portwejnem, potem spróbował polędwicy i zapił ją piwem. Uśmiechnął się, sam nie wiedząc czemu i w przystępie jakiejś żakowskiej radości, postanowił robić błędy przy stole. Napoczątek, skosztowawszy polędwicy, położył nóż i widelec na podstawce, obok talerza. Panna Florentyna aż drgnęła, a pan Tomasz z wielką werwą począł opowiadać o wieczorze w Tiuileryach, podczas którego, na żądanie cesarzowej Eugenii, tańczył z jakąś marszałkową menueta.
Podano sandacza, którego Wokulski zaatakował nożem i widelcem. Panna Florentyna o mało nie zemdlała, panna Izabela spojrzała na sąsiada z pobłażliwą litością, a pan Tomasz... zaczął także jeść sandacza nożem i widelcem.
„Jacyście wy głupi!“ — pomyślał Wokulski, czując, że budzi się w nim coś, niby pogarda, dla tego towarzystwa. Nadomiar, odezwała się panna Izabela, zresztą, bez cienia złośliwości:
— Musi mnie papa kiedy nauczyć: jak się jada ryby nożem?
Wokulskiemu wydało się to wprost niesmaczne.
„Widzę, że odkocham się tu przed końcem obiadu...“ — rzekł do siebie.
— Moja droga — odpowiedział pan Tomasz córce — niejadanie ryb nożem, to doprawdy przesąd... Wszak mam racyą, panie Wokulski?
— Przesąd?... nie powiem — rzekł Wokulski. — Jestto tylko przeniesienie zwyczaju z warunków, gdzie on jest stosowny, do warunków, gdzie nim nie jest.
Pan Tomasz aż poruszył się na krześle.
— Anglicy uważają to prawie za obrazę... — wydeklamowała panna Florentyna.
— Anglicy mają ryby morskie, które można jadać samym widelcem; nasze zaś ryby ościste, może jedliby innym sposobem...
— O, Anglicy nigdy nie łamią form — broniła się panna Florentyna.
— Tak — mówił Wokulski, — nie łamią form w warunkach zwykłych, ale w niezwykłych stosują się do prawidła: robić, jak wygodniej. Sam zresztą widywałem bardzo dystyngowanych lordów, którzy baraninę z ryżem jedli palcami, a rosół pili prosto z garnka.
Lekcya była ostra. Pan Tomasz jednak przysłuchiwał się jej z zadowoleniem, a panna Izabela prawie z podziwem. Ten kupiec, który jadał baraninę z lordami i wygłaszał tak śmiało teoryą posługiwania się nożem przy rybach, urósł w jej wyobraźni. Kto wie, czy teorya nie wydała się jej ważniejszą, aniżeli pojedynek z Krzeszowskim.
— Więc pan jest nieprzyjacielem etykiety? — spytała.
— Nie. Nie chcę tylko być jej niewolnikiem.
— Są jednak towarzystwa, w których ona przestrzega się zawsze.
— Tego nie wiem. Ale widziałem najwyższe towarzystwa, w których o niej zapominano w pewnych warunkach.
Pan Tomasz lekko schylił głowę; panna Florentyna zsiniała, panna Izabela patrzyła na Wokulskiego prawie życzliwie. Nawet więcej niż — prawie... Bywały mgnienia, w których marzyło się jej, że Wokulski jest jakimś Harun-al-Raszydem, ucharakteryzowanym na kupca. W sercu jej budził się podziw, nawet — sympatya. Z pewnością ten człowiek może być jej powiernikiem; z nim będzie mogła rozmawiać o Rossim.
Po lodach, zupełnie zdetonowana, panna Florentyna została w jadalni, a reszta towarzystwa przeszła na kawę do gabinetu pana. Właśnie Wokulski skończył swoję filiżankę, kiedy Mikołaj przyniósł panu Tomaszowi na tacy list, mówiąc:
— Czeka na odpowiedź, jaśnie panie.
— Ach, od hrabiny... — rzekł pan Tomasz, spojrzawszy na adres. — Pozwolicie państwo...
— Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu — przerwała panna Izabela, uśmiechając się do pana Wokulskiego — to przejdziemy do salonu, a ojciec tymczasem odpisze...
Wiedziała, że list ten napisał pan Tomasz sam do siebie; koniecznie bowiem potrzebował choć pół godziny przedrzemać się po obiedzie.
— Nie obrazi się pan? — spytał pan Tomasz, ściskając Wokulskiego za rękę.
Opuścili z panną Izabelą gabinet i weszli do salonu. Ona, z gracyą, jej tylko właściwą, usiadła na fotelu, wskazując mu drugi, zaledwie o parę kroków odległy.
Wokulskiemu, kiedy znalazł się z nią samnasam, krew uderzyła do głowy. Wzburzenie spotęgowało się, gdy spostrzegł, że panna Izabela patrzy na niego jakimś dziwnym wzrokiem, jakby go chciała przeniknąć do dna i przykuć do siebie. To już nie była ta panna Izabela z kwesty wielko-tygodniowej, ani nawet z wyścigów; to była osoba rozumna i czująca, która ma go o coś seryo zapytać i chce mu coś szczerego powiedzieć.
Wokulski był tak ciekawy tego co mu powie i tak stracił wszelką władzę nad sobą, że chyba zabiłby człowieka któryby im w tej chwili przeszkodził. Patrzył na pannę Izabelę w milczeniu i czekał.
Panna Izabela była zakłopotana: dawno już nie doznała takiego zamętu uczuć, jak w tej chwili. Przez myśl przebiegały jej zdania: „kupił serwis“ — „przegrywał umyślnie w karty do ojca“ — „znieważył mnie“, a potem: „kocha mnie“ — „kupił konia wyścigowego“ — „pojedynkował się“ — „jadał baraninę z lordami w najwyższych towarzystwach...“ Pogarda, gniew, podziw, sympatya, kolejno potrącały jej duszę, jak krople gęsto padającego deszczu; na dnie zaś tej burzy nurtowała potrzeba zwierzenia się komuś ze swych kłopotów codziennych i ze swych rozmaitych powątpiewań i ze swej tragicznej miłości dla wielkiego aktora.
„Tak, on może być... on będzie moim powiernikiem!...“ — myślała panna Izabela, topiąc słodkie spojrzenie w zdumionych oczach Wokulskiego i lekko pochylając się naprzód, jakby chciała go pocałować w czoło. Potem ogarniał ją bezprzyczynowy wstyd: cofała się na poręcz fotelu, rumieniła się i zwolna opuszczała długie rzęsy, jakby ją sen morzył. Patrząc na grę jej fizyognomii, Wokulskiemu przypomniały się cudowne falowania zorzy północnej i owe dziwne melodye bez tonów i bez słów, które niekiedy odzywają się w ludzkiej duszy, niby echa lepszego świata. Rozmarzony, przysłuchiwał się gorączkowemu tykotaniu stołowego zegara i biciu własnych pulsów i dziwił się, że te dwa tak szybkie zjawiska, prawie wloką się w porównaniu z biegiem jego myśli.
„Jeżeli jest jakie niebo — mówił sobie — błogosławieni nie doznają wyższego szczęścia, aniżeli ja w tej chwili“.
Milczenie trwało już tak długo, że zaczęło być nieprzyzwoitem. Panna Izabela opamiętała się pierwsza.
— Pan miał — rzekła — nieporozumienie z panem Krzeszowskim...
— O wyścigi... — wtrącił pośpiesznie Wokulski. — Baron nie mógł mi darować, że kupiłem jego konia...
Chwilę patrzyła na niego z łagodnym uśmiechem.
— Potem miał pan pojedynek, który... bardzo nas zaniepokoił... — dodała ciszej. — A potem... baron przeprosił mnie — zakończyła szybko, spuszczając oczy. — W liście napisanym z tego powodu do mnie, baron mówi o panu z wielkim szacunkiem i przyjaźnią...
— Jestem bardzo... bardzo szczęśliwy... — bąkał Wokulski.
— Z czego, panie?
— Że okoliczności złożyły się w taki sposób... Baron jest człowiekiem dystyngowanym...
Panna Izabela wyciągnęła rękę i zostawiwszy ją na chwilę w rozpalonej dłoni Wokulskiego, rzekła:
— Pomimo niewątpliwej dobroci barona, ja jednak tylko panu dziękuję. Dziękuję... Są przysługi, których się nie prędko zapomina i doprawdy... Tu zaczęła mówić wolniej i ciszej. — Doprawdy, ulżyłby pan memu sumieniu, żądając czegoś, coby zrównoważyło pańską... uprzejmość...
Wokulski puścił jej rękę i wyprostował się na krześle. Był tak odurzony, że nie zwrócił uwagi na ten mały wyraz — „uprzejmość“.
— Dobrze. — odparł. — Jeżeli pani każe, przyznam się nawet... do zasługi. Czy wzamian wolno mi zanieść prośbę do pani?...
— Tak.
— A więc — mówił rozgorączkowany — proszę o jedno: ażebym mógł służyć pani, o ile mi siły starczą. Zawsze i we wszystkiem...
— Panie!... — przerwała z uśmiechem panna Izabela — ależ to jest podstęp. Ja chcę spłacić jeden dług, a pan chce mnie zmusić do zaciągania nowych. Czy to właściwe?...
— Co w tem niewłaściwego?... Alboż nie przyjmuje pani usług nawet od posłańców publicznych?...
— Ale im płaci się za to — odpowiedziała, figlarnie patrząc mu w oczy.
— I ta tylko jest między mną i nimi różnica, że im płacić potrzeba, a mnie nie wypada. Nawet nie można.
Panna Izabela kręciła głową.
— To, o co proszę — mówił dalej Wokulski — nie przechodzi granicy najzwyklejszych stosunków ludzkich. — Panie zawsze rozkazujecie — my zawsze spełniamy, oto wszystko. Ludzie należący do tej co i pani sfery towarzyskiej, wcale nie potrzebowaliby prosić o podobną łaskę; dla nich jest ona codziennym obowiązkiem, nawet prawem. Ja zaś dobijałem się, a dzisiaj błagam o nią, gdyż spełnianie zleceń pani, byłoby dla mnie pewnym rodzajem nobilitacyi. Boże miłosierny! Jeżeli furmani i lokaje mogą nosić barwy pani, z jakiej racyi ja nie miałbym zasługiwać na ten zaszczyt?
— Ach, o tem pan mówi?... Dawać panu mojej szarfy nie potrzebuję; pan sam wziął ją gwałtem. A odbierać?... Już zapóźno, choćby ze względu na list barona.
Znowu podała mu rękę, którą Wokulski ze czcią ucałował. W obocznym pokoju rozległy się kroki i wszedł pan Tomasz, wyspany, promieniejący. Jego piękna twarz miała tak serdeczny wyraz, że Wokulski pomyślał:
„Nędznikiem będę, jeżeli twoje 30 tysięcy rubli, poczciwcze, nie przyniosą ci dziesięciu tysięcy rocznie“.
Jeszcze z kwadrans posiedzieli we troje, rozmawiając o niedawnej zabawie w Dolinie szwajcarskiej na cel dobroczynny, o przybyciu Rossiego i o wyjeździe do Paryża. Nareszcie Wokulski z żalem opuścił miłe towarzystwo, obiecując przychodzić częściej i współcześnie z nimi jechać do Paryża.
— Zobaczy pan, jak tam będzie wesoło — rzekła panna Izabela na pożegnanie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.