Lalka (Prus)/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lalka, tom II, rozdział 4
(1) Dla pana Ignacego Rzeckiego...
Lalkavol2 05 prus.ogg
(2) Po nocy fatalnie spędzonej,...
Lalkavol2 06 prus.ogg
(3) Pan Ignacy śpiesznie dopija czekoladę...
Lalkavol2 07 prus.ogg
Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera.
IV.
Zdumienia, przywidzenia i obserwacye starego subjekta.

Dla pana Ignacego Rzeckiego nadeszła znowu epoka niepokojów i zdumień.
Ten sam Wokulski, który, rok temu, poleciał do Bułgaryi, a przed kilkoma tygodniami, jak magnat, bawił się w wyścigi i pojedynki, ten sam Wokulski nabrał dziś nadzwyczajnego gustu do widowisk teatralnych. I jeszcze żeby choć polskich, ale — włoskich... On, który nie rozumiał po włosku ani wyrazu!
Już blisko tydzień trwała ta nowa mania, która dziwiła i gorszyła nie samego tylko p. Ignacego.
Raz naprzykład, stary Szlangbaum, oczywiście w jakiejś ważnej sprawie, przez pół dnia szukał Wokulskiego. Był w sklepie — Wokulski dopiero co wyszedł ze sklepu, kazawszy pierwej odnieść aktorowi Rossiemu duży wazon z saskiej porcelany. Pobiegł do mieszkania — Wokulski dopiero co opuścił mieszkanie i pojechał do Bardeta po kwiaty. Stary żyd, ażeby go dopędzić, krzywiąc się wziął doróżkę; ale ponieważ ofiarowywał dorożkarzowi złoty i groszy ośm za kurs, zamiast czterdziestu groszy, więc, nim dobili targu za złoty i groszy ośm, i dojechali do Bardeta, Wokulski już opuścił zakład ogrodniczy.
— A gdzie on pojechał, nie wie pan? — zapytał Szlangbaum ogrodniczka, który, za pomocą krzywego noża, między najpiękniejszemi kwiatami szerzył zniszczenie.
— Czy ja wiem, podobno do teatru — odparł ogrodniczek z taką miną, jakby owym krzywym nożem chciał gardło poderżnąć Szlangbaumowi.
Żyd, któremu to właśnie przyszło na myśl, cofnął się czemprędzej z oranżeryi i, jak kamień wyrzucony z procy, wpadł w dorożkę. Ale woźnica (porozumiawszy się już widać z krwiożerczymi ogrodnikami) oświadczył, iż: za żadne w świecie skarby nie pojedzie dalej, chyba, że kupiec da mu 40 groszy za kurs i jeszcze zwróci dwa grosze urwane przy pierwszym kursie.
Szlangbaum poczuł słabość około serca, i w pierwszej chwili chciał albo wysiąść, albo zawołać policyi. Przypomniawszy sobie jednak, jaka teraz w świecie chrześciańskim panuje złość i niesprawiedliwość i zajadłość na żydów, zgodził się na wszystkie warunki bezwstydnego dorożkarza i jęcząc, pojechał do teatru.
Tu — najprzód nie miał z kim gadać, potem nie chciano z nim gadać, aż nareszcie dowiedział się, że pan Wokulski był dopieroco, ale że w tej chwili pojechał w aleje Ujazdowskie. Słychać nawet turkot jego powozu w bramie...
Szlangbaumowi opadły ręce. Piechotą wrócił do sklepu Wokulskiego, przy okazyi po raz setny z rzędu wyklął swego syna, za to, że nazywa się Henrykiem, chodzi w surducie i jada trefne potrawy, a nareszcie poszedł żalić się przed panem Ignacym.
— Nu — mówił lamentującym głosem — co ten pan Wokulski wyrabia najlepszego!... Ja miałem taki interes, żeby on za pięć dni mógł od swego kapitału zarobić 300 rubli... I ja zarobiłbym ze 100 rubli... Ale on sobie jeździ teraz po mieście, a ja na same dorożki wydałem dwa złote i groszy dwadzieścia... Aj! coto za rozbójniki te dorożkarze...
Naturalnie, że pan Ignacy upoważnił Szlangbauma do zrobienia interesu i nietylko zwrócił mu pieniądze wydane na dorożki, ale jeszcze na własny koszt kazał go odwieźć na ulicę Elektoralną, co tak rozczuliło starego żyda, że odchodząc, zdjął ze swego syna rodzicielskie przekleństwo i nawet zaprosił go do siebie na szabasowy obiad.
— Bądź jak bądź — mówił do siebie Rzecki — głupia historya, z tym teatrem, nadewszystko z tem, że Stach zaniedbuje interesa...
Innym razem wpadł do sklepu powszechnie szanowany mecenas, prawa ręka księcia, prawny doradca całej arystokracyi, zapraszając do siebie Wokulskiego na jakąś wieczorną sesyą. Pan Ignacy nie wiedział, gdzie posadzić znakomitą osobę i jak cieszyć się z honoru, wyrządzonego przez mecenasa jego Stachowi. Tymczasem Stach, nietylko nie wzruszył się dostojnemi zaprosinami na wieczór, ale wprost odmówił, co nawet trochę dotknęło mecenasa, który zaraz wyszedł i pożegnał ich obojętnie.
— Dlaczegóźeś nie przyjął zaprosin?... — zapytał zrozpaczony pan Ignacy.
— Bo muszę być dzisiaj w teatrze — odpowiedział Wokulski.
Prawdziwa wszelako zgroza opanowała Rzeckiego, gdy w tym samym dniu inkasent Oberman przyszedł do niego przed siódmą wieczorem, prosząc o zrobienie dziennego obrachunku.
— Po ósmej... po ósmej... — odpowiedział mu pan Ignacy. — Teraz niema czasu...
— A po ósmej ja nie będę miał czasu — odparł Oberman.
— Jakto?... coto?...
— A tak, że o wpół do ósmej muszę być z naszym panem w teatrze... — mruknął Oberman, nieznacznie wzruszając ramionami.
W tej samej chwili przyszedł pożegnać go uśmiechnięty pan Zięba.
— Pan już wychodzi, panie Zięba, ze sklepu?... O trzy kwadranse na siódmą?... — spytał zdumiony pan Ignacy, szeroko otwierając oczy.
— Idę z wieńcami dla Rossiego — szepnął grzeczny pan Zięba z jeszcze milszym uśmiechem.
Rzecki schwycił się obu rękoma za głowę.
— Powaryowali z tym teatrem! — zawołał. — Może jeszcze i mnie tam wyciągną?... No, ale to ze mną sprawa!...
Czując, że lada dzień i jego zechce namawiać Wokulski, ułożył sobie pan Ignacy mowę, w której nietylko miał oświadczyć, że nie pójdzie na włochów, ale jeszcze miał zreflektować Stacha, mniej więcej temi słowy:
— Daj spokój... co ci po tych głupstwach!... i tak dalej.
Tymczasem Wokulski, zamiast namawiać go, przyszedł raz około szóstej do sklepu, a zastawszy Rzeckiego nad rachunkami, — rzekł:
— Mój drogi, dziś Rossi gra Makbeta, siądź z łaski swej w pierwszym rzędzie krzeseł (masz tu bilet) i po trzecim akcie podaj mu to album...
I bez żadnej ceremonii, a nawet bez dalszych wyjaśnień, doręczył panu Ignacemu album z widokami Warszawy i warszawianek, co razem mogło kosztować z pięćdziesiąt rubli!...
Pan Ignacy uczuł się głęboko obrażonym. Wstał ze swego fotelu, zmarszczył brwi i, już otworzył usta, ażeby wybuchnąć, kiedy Wokulski opuścił nagle sklep, nawet nie patrząc na niego.
No i naturalnie pan Ignacy musiał pójść do teatru, ażeby nie zrobić przykrości Stachowi.
W teatrze trafił się panu Ignacemu cały szereg niespodzianek.
Przedewszystkiem wszedł on na schody prowadzące na galeryą, gdzie bywał zwykle za swoich dawnych, dobrych czasów. Dopiero woźny przypomniał mu, że ma bilet do pierwszego rzędu krzeseł, obrzucając go przytem spojrzeniami, które mówiły, że ciemnozielony surdut pana Rzeckiego, album pod pachą, a nawet fizyognomia à la Napoleon III-ci wydają się niższym organom władzy teatralnej mocno podejrzanemi.
Zawstydzony, zeszedł pan Ignacy nadół do frontowego przysionka, ściskając pod pachą album i kłaniając się wszystkim damom, około których miał zaszczyt przechodzić. Ta uprzejmość, do której nie nawykli warszawiacy, już w przysionku zrobiła wrażenie. Zaczęto pytać się: kto to jest? a chociaż nie poznano osoby, w lot jednakże spostrzeżono, że cylinder pana Ignacego pochodzi zprzed lat dziesięciu, krawat zprzed pięciu, a ciemnozielony surdut i obcisłe spodnie w kratki, sięgają nierównie dawniejszej epoki. Powszechnie brano go za cudzoziemca; lecz gdy spytał kogoś ze służby: którędy iść do krzeseł? wybuchnął śmiech.
— Pewnie jakiś szlachcic z Wołynia — mówili eleganci. — Ale co on ma pod pachą?...
— Może bigos, albo pneumatyczną poduszkę...
Osmagany szyderstwem, oblany zimnym potem, dostał się nareszcie pan Ignacy do upragnionych krzeseł. Było ledwie po siódmej i widzowie dopiero zaczęli się gromadzić; ten i ów wchodził do krzeseł w kapeluszu na głowie, loże były puste i tylko na galeryach czerniała masa ludu, a na paradyzie już wymyślano i wołano policyi.
— O ile się zdaje, zebranie będzie bardzo ożywione — mruknął z bladym uśmiechem nieszczęśliwy pan Ignacy, sadowiąc się w pierwszym rzędzie.
Z początku patrzył tylko na prawą dziurkę w kurtynie, ślubując, że nie oderwie od niej oczu. W parę minut jednakże ochłonął ze wzruszenia, a nawet nabrał takiego animuszu, że począł oglądać się. Sala wydała mu się jakaś niewielka i brudna i dopiero, gdy zastanawiał się nad przyczynami tych zmian, przypomniał sobie, że ostatni raz był w teatrze na występie Dobrskiego w Halce, mniej więcej przed szesnastoma laty.
Tymczasem sala napełniała się, a widok pięknych kobiet, zasiadających w lożach, do reszty orzeźwił pana Ignacego. Stary subjekt wydobył nawet małą lorynetkę i zaczął przypatrywać się fizyognomiom; przy tej zaś okazyi zrobił smutne odkrycie, że i jemu przypatrują się z amfiteatru, z dalszych rzędów krzeseł, ba! nawet z lóż... Gdy zaś przeniósł swoje zdolności psychiczne od oka do ucha, pochwycił wyrazy latające jak osy:
— Cóż to za oryginał?...
— Ktoś z prowincyi.
— Ale zkąd on wyrwał taki surdut?...
— Uważasz pan jego breloki przy dewizce. Skandal!...
— Albo kto się tak dziś czesze?...
Niewiele brakowało, ażeby pan Ignacy opuścił swoje album i cylinder i uciekł z gołą głową z teatru. Na szczęście w ósmym rzędzie krzeseł zobaczył znajomego fabrykanta pierników, który w odpowiedzi na ukłon Rzeckiego, opuścił swoje miejsce i zbliżył się do pierwszego rzędu.
— Na miłość boską, panie Pifke — szepnął zalany potem, — usiądź na mojem miejscu i oddaj mi swoje...
— Z największą chęcią — odparł głośno rumiany fabrykant. — Cóż, źle tu panu?... Pyszne miejsce!...
— Doskonałe. Ale ja wolę dalej... Gorąco mi...
— Tam tak samo, ale mogę usiąść. A coto masz pan za paczkę?...
Teraz dopiero Rzecki przypomniał sobie obowiązek.
— Uważa pan, drogi panie Pifke, jakiś wielbiciel tego... tego Rossiego...
— Ba, któżby Rossiego nie uwielbiał! — odpowiedział Pifke. — Mam libretto do Makbeta, może panu dać?...
— Owszem. Ale... ten wielbiciel, uważa pan, kupił u nas kosztowne album i prosił, ażeby po trzecim akcie wręczyć je Rossiemu...
— Zrobię to z przyjemnością! — zawołał otyły Pifke, pchając się na miejsce Rzeckiego.
Pan Ignacy miał jeszcze kilka bardzo przykrych chwil. Musiał wydobyć się z pierwszego rzędu krzeseł, gdzie zebrani eleganci spoglądali na jego surdut i na jego krawat i na jego aksamitną kamizelkę z ironicznemi uśmiechami. Potem musiał wejść do ósmego rzędu krzeseł, gdzie wprawdzie bez ironii patrzono na jego garnitur, ale gdzie musiał potrącać o kolana siedzących dam...
— Stokrotnie przepraszam — mówił zawstydzony. — Ale tak ciasno...
— Potrzebujesz pan nie mówić brzydkie słowo — odpowiedziała mu jedna z dam, w której nieco podmalowanych oczach, pan Ignacy nie dojrzał jednak gniewu za swój postępek. Był przecież tak zażenowany, że chętnie poszedłby do spowiedzi, byle tylko oczyścić duszę z plamy owych potrącań.
Nareszcie znalazł krzesło i odetchnął. Tu przynajmniej nie zwracano na niego uwagi; częścią z powodu skromnego miejsca, jakie zajmował, częścią, że teatr był przepełniony i już zaczęło się widowisko.
Gra artystów z początku nie obchodziła go, oglądał się więc po sali i przedewszystkiem spostrzegł Wokulskiego. Siedział on w czwartym rzędzie i wpatrywał się bynajmniej nie w Rossiego, ale w lożę, którą zajmowała panna Izabela z panem Tomaszem i hrabiną. Rzecki parę razy w życiu widział ludzi zamagnetyzowanych i zdawało mu się, że Wokulski ma taki wyraz fizyognomii, jak gdyby był zamagnetyzowany przez owę lożę. Siedział bez ruchu, jak człowiek śpiący, z szeroko otwartemi oczyma.
Ktoby jednakże tak oczarował Wokulskiego? Pan Ignacy nie mógł się domyśleć. Zauważył przecie inną rzecz; ile razy nie było Rossiego na scenie, panna Izabela obojętnie oglądała się po sali, albo rozmawiała z ciotką. Lecz gdy wyszedł Makbet — Rossi, przysłaniała twarz do połowy wachlarzem i cudownemi, rozmarzonemi oczyma, zdawała się pożerać aktora. Czasami wachlarz z białych piór opadał jej na kolana, a wtedy Rzecki na twarzy panny Izabeli spostrzegał ten sam wyraz zamagnetyzowania, który go tak zdziwił w fizyognomii Wokulskiego.
Spostrzegł jeszcze inne rzeczy. Kiedy piękne oblicze panny Izabeli wyrażało najwyższy zachwyt, wtedy Wokulski pocierał sobie ręką wierzch głowy. A wówczas, jakby na komendę, z galeryi i z paradyzu odzywały się gwałtowne oklaski i wrzaskliwe okrzyki: „brawo, brawo Rossi!...“ Zdawało się nawet panu Ignacemu, że gdzieś w tym chórze odróżnia zmęczony głos inkasenta Obermana, który pierwszy zaczynał wrzeszczeć, a ostatni milknął.
— Do dyabła! — pomyślał — czyżby Wokulski dyrygował klakierami?
Ale wnet odpędził to nieusprawiedliwione podejrzenie. Rossi bowiem grał znakomicie i klaskali mu wszyscy z równym zapałem. Najmocniej jednak pan Pifke, jowialny fabrykant pierników, który, stosownie do umowy, po trzecim akcie z wielkim hałasem podał Rossiemu album.
Wielki aktor nie kiwnął nawet głową Pifkemu; natomiast złożył głęboki ukłon w kierunku loży, gdzie siedziała panna Izabela, a może — tylko w tym kierunku.
— Przywidzenia!... przywidzenia!... — myślał pan Ignacy, opuszczając teatr po ostatnim akcie. — Stach przecie nie byłby aż tak głupi...
W rezultacie jednak pan Ignacy nie był niezadowolony z pobytu w teatrze. Gra Rossiego podobała mu się; niektóre sceny jak morderstwo króla Dunkana, albo ukazanie się ducha Banka, zrobiły na nim potężne wrażenie, a już całkiem był oczarowany zobaczywszy, jak Makbet bije się na rapiery.
To też wychodząc z teatru nie miał pretensyi do Wokulskiego; owszem zaczął nawet podejrzewać, że kochany Stach tylko dla zrobienia mu przyjemności wymyślił komedyą z wręczeniem podarunku Rossiemu.
— On wie, poczciwy Stach — myślał — że, tylko przynaglony, mogłem pójść na włoskich aktorów... No i dobrze się stało. Pysznie gra ten facet i muszę zobaczyć go drugi raz... Zresztą — dodał po chwili — kto ma tyle pieniędzy co Stach, może robić prezenta aktorom. Ja wprawdzie wolałbym jaką ładnie zbudowaną aktorkę, ale... Ja jestem człowiek innej epoki, nawet nazywają mnie bonapartystą i romantykiem...
Myślał tak i mruczał pocichu, gdyż nurtowała go inna myśl, którą chciał w sobie zagłuszyć:
— Dlaczego Stach tak dziwnie przypatrywał się loży, w której siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Łęcka?... Czyliżby?... Eh! cóż znowu... Wokulski ma przecież zbyt wiele rozumu, ażeby mógł przypuszczać, że coś z tego być może... Każde dziecko pojęłoby odrazu, że ta panna, wogóle zimna jak lód, dziś szaleje za Rossim... Jak ona na niego patrzyła, jak się nawet czasami zapominała i jeszcze gdzie, w teatrze, wobec tysiąca osób!... Nie, to głupstwo. Słusznie nazywają mnie romantykiem...
I znowu usiłował myśleć o czem innem. Poszedł nawet (mimo późnej nocy) do restauracyi, gdzie grała muzyka złożona ze skrzypców, fortepianu i arfy. Zjadł pieczeń z kartoflami i z kapustą, wypił kufel piwa, potem drugi kufel, potem trzeci i czwarty... nawet siódmy... Zrobiło mu się tak jakoś raźnie, że cisnął arfiarce na talerz dwie czterdziestówki i zaczął śpiewać pod nosem. A potem przyszło mu do głowy, że — koniecznie, ale to, koniecznie powinien zaprezentować się czterem niemcom, którzy, przy bocznym stoliku jedzą pekeflejsz z grochem.
— Dlaczego ja miałbym się im prezentować?... Niech oni mnie się zaprezentują — myślał pan Ignacy.
I w tej chwili opanowała go idea, że tamci czterej panowie powinni mu się zaprezentować, jako starszemu wiekiem, tudzież byłemu oficerowi węgierskiej piechoty, która przecież porządnie biła niemców. Zawołał nawet usługującą dziewczynę, w celu wysłania jej do owych czterech panów jedzących pekeflejsz, gdy wtem muzyka, złożona ze skrzypców, arfy i fortepianu, zagrała... Marsyliankę.
Pan Ignacy przypomniał sobie Węgry, piechotę, Augusta Katza, i czując, że mu łzy nabiegają do oczu, że się lada chwilę rozpłacze, porwał ze stołu swój cylinder zprzed wojny francusko-pruskiej i rzuciwszy na stół rubla, wybiegł z restauracyi.
Dopiero gdy na ulicy owionęło go świeże powietrze, oparł się o słup latarni gazowej i spytał:
— Do dyabła, czyżbym się upił?... Ba! siedm kufli...
Wrócił do domu, starając się iść jak najprościej i teraz dopiero przekonał się, że warszawskie chodniki są nadzwyczaj nierówne: co kilkanaście kroków bowiem musiał zbaczać albo w stronę rynsztoka, albo w stronę kamienic. Potem (dla przekonania samego siebie, że jego umysłowe zdolności znajdują się w kwitnącym stanie), zaczął rachować gwiazdy na niebie.
— Raz... dwa... trzy... siedm... siedm...; co to jest siedm?... Ach, siedm kufli piwa... Czyżbym naprawdę?... Poco ten Stach wysłał mnie do teatru!...
Do domu trafił odrazu i odrazu znalazł dzwonek. Zadzwoniwszy jednak aż siedm razy na stróża, uczuł potrzebę oparcia się o kąt zawarty między bramą i ścianą i usiłował zliczyć, nie z potrzeby, ale ot tak sobie: ile też upłynie minut, zanim mu stróż otworzy? W tym celu wydobył zegarek z sekundnikiem i przekonał się, że — już jest wpół do drugiej.
— Podły stróż! — mruknął. Ja muszę wstać o szóstej, a on do wpół do drugiej trzyma mnie na ulicy...
Szczęściem stróż natychmiast otworzył furtkę, przez którą pan Ignacy krokiem zupełnie pewnym, a nawet więcej niż pewnym, bardzo pewnym, przeszedł całą sień, czując, że jego cylinder siedzi mu trochę na bakier, ale tylko troszeczkę. Następnie, bez żadnej trudności znalazłszy drzwi swego mieszkania, usiłował po kilka razy napróżno, wprowadzić klucz do zamku. Czuł dziurkę pod palcem, ściskał w ręce klucz tak mocno jak nigdy i mimo to, nie mógł trafić.
— Czyliżbym naprawdę?...
W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi, a współcześnie jego jednooki pudel Ir, nie podnosząc się z pościeli, parę razy szczeknął:
— Tak!... tak!...
— Milcz, ty podła świnio!... — mruknął pan Ignacy i nie zapalając lampy, rozebrał się i położył do łóżka.
Sny miał okropne. Śniło mu się, czy tylko przywidywało, że ciągle jest w teatrze i że widzi Wokulskiego, z szeroko otwartemi oczyma, zapatrzonego w jednę lożę. W loży tej siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Izabela. Rzeckiemu zdawało się, że Wokulski patrzy tak na pannę Izabelę.
— Niepodobna! — mruknął. — Stach nie jest aż tak głupi...
Tymczasem (wszystko w marzeniu), panna Izabela podniosła się z fotelu i wyszła z loży, a Wokulski za nią, wciąż patrząc, jak człowiek zamagnetyzowany. Panna Izabela opuściła teatr, przeszła plac Teatralny i lekkim krokiem, wbiegła na ratuszową wieżę, a Wokulski za nią, wciąż patrząc, jak człowiek zamagnetyzowany. A potem z ganku ratuszowej wieży, panna Izabela, uniósłszy się jak ptak, przepłynęła na gmach Teatralny, a Wokulski, chcąc lecieć za nią, runął z wysokości dziesięciu piętr na ziemię...
— Jezus! Marya!... jęknął Rzecki, zrywając się z łóżka.
— Tak!... tak!... odszczeknął mu Ir przez sen.
— No, już widzę, że jestem zupełnie pijany — mruknął pan Ignacy, kładąc się znowu i niecierpliwie naciągając kołdrę, pod którą drżał.
Kilka minut leżał z otwartemi oczyma i znowu przywidziało mu się, że jest w teatrze, akurat po zakończeniu trzeciego aktu, w chwili kiedy fabrykant Pifke miał podać Rossiemu album Warszawy i jej piękności. Pan Ignacy wytęża wzrok (Pifke bowiem jego zastępuje), wytęża wzrok i z najwyższem przerażeniem widzi, że niecny Pifke, zamiast kosztownego albumu podaje włochowi jakąś paczkę, owiniętą w papier i niedbale zawiązaną szpagatem.
I jeszcze gorsze rzeczy widzi pan Ignacy. Włoch bowiem uśmiecha się ironicznie, odwiązuje szpagat, odwija papier i wobec panny Izabeli, Wokulskiego, hrabiny i tysiąca innych widzów, ukazuje... żółte, nankinowe spodnie, z fartuszkiem na przodzie i ze strzemiączkami u dołu. Właśnie te same, których pan Ignacy używał w epoce sławnej kampanii sewastopolskiej!...
Nadomiar okropności, nędzny Pifke wrzeszczy: „Oto jest dar panów: Stanisława Wokulskiego, kupca i Ignacego Rzeckiego, jego dysponenta!“ Cały teatr wybucha śmiechem; wszystkie oczy i wszystkie wskazujące palce skierowują się na ósmy rząd krzeseł i właśnie na to krzesło, gdzie siedzi pan Ignacy. Nieszczęśliwy chce zaprotestować, lecz czuje, że głos zastyga mu w gardle, a nadomiar niedoli on sam — zapada się gdzieś. Zapada się w niezmierny, niezgłębiony ocean nicości, w którym będzie spoczywał na wieki wieczne, nie objaśniwszy widzów teatralnych, że, nankinowe spodnie, z fartuszkiem i strzemiączkami, wykradziono mu podstępem, ze zbioru jego osobistych pamiątek.
Po nocy fatalnie spędzonej, Rzecki obudził się dopiero o trzy kwadranse na siódmą. Własnym oczom nie chciał wierzyć, patrząc na zegarek, ale wkońcu uwierzył. Uwierzył nawet w to, że wczoraj był nieco podchmielony; o czem zresztą wymownie świadczył lekki ból głowy i ogólna ociężałość członków.
Wszystkie te jednak chorobliwe objawy mniej trwożyły pana Ignacego, aniżeli jeden straszny symptom, oto: nie chciało mu się iść do sklepu!... Co gorsze: nietylko czuł lenistwo, ale nawet zupełny brak ambicyi; zamiast bowiem wstydzić się swego upadku i walczyć z próżniaczemi instynktami, on, Rzecki wynajdywał sobie powody do jak najdłuższego zatrzymania się w pokoju.
To zdawało mu się, że Ir jest chory, to że rdzewieje nigdy nieużywana dubeltówka, to znowu, że jest jakiś błąd w zielonej firance, która zasłaniała okno, a nareszcie, że herbata jest za gorąca i trzeba ją pić wolniej niż zwykle.
W rezultacie pan Ignacy spóźnił się o czterdzieści minut do sklepu i ze spuszczoną głową przekradł się do kantorka. Zdawało mu się, że każdy z „panów" (a jak na złość wszyscy przyszli dziś na czas!), że każdy z najwyższą wzgardą patrzy na jego podsiniałe oczy, ziemistą cerę i lekko drżące ręce.
— Gotowi jeszcze myśleć, że oddawałem się rozpuście!... — westchnął nieszczęsny pan Ignacy.
Potem wydobył księgi, umaczał pióro i, nibyto, zaczął rachować. Był przekonany, że cuchnie piwem, jak stara beczka, którą już wyrzucono z piwnicy i zupełnie seryo począł rozważać: czy nie należało podać się do dymisyi, po spełnieniu całego szeregu tak haniebnych występków?
— Spiłem się... późno wróciłem do domu... późno wstałem... o czterdzieści minut spóźniłem się do sklepu...
W tej chwili zbliżył się do niego Klejn z jakimś listem.
— Było na kopercie napisane: „bardzo pilno“, więc otworzyłem — rzekł mizerny subjekt, podając papier Rzeckiemu.
Pan Ignacy otworzył i czytał:
„Człowieku głupi, czy nikczemny! Pomimo tylu życzliwych ostrzeżeń kupujesz jednak dom, który stanie się grobem twego, w tak nieuczciwy sposób zdobytego majątku...“
Pan Ignacy rzucił okiem na wiersz ostatni, ale nie znalazł podpisu; list był anonimowy. Spojrzał na kopertę — miała adres Wokulskiego. Czytał dalej:
„Jaki zły los postawił cię na drodze pewnej szlachetnej damy, której o mało nie zabiłeś męża, a dziś chcesz jej wydrzeć dom, gdzie zmarła jej ukochana córka?... I poco to robisz?... Dlaczego płacisz, jeżeli prawda, aż 90.000 rubli za kamienicę niewartą 70.000?... Są to sekreta twojej czarnej duszy, które kiedyś sprawiedliwość boska odkryje, a zacni ludzie ukarzą pogardą.
Zastanów się więc, póki czas. Nie gub swej duszy i majątku i nie zatruwaj spokoju zacnej damie, która w nieutulonym żalu po stracie córki, tę jednę ma dziś pociechę, że może przesiadywać w pokoju, gdzie nieszczęśliwe dziecię oddało Bogu ducha. Upamiętaj się, zaklinam cię — życzliwa...“
Skończywszy czytanie, pan Ignacy potrząsnął głową.
— Nic nie rozumiem — rzekł. — Chociaż bardzo wątpię o życzliwości tej damy.
Klejn lękliwie obejrzał się dokoła sklepu, a widząc, że ich nikt nie śledzi, zaczął szeptać:
— Bo to uważa pan, nasz stary podobno kupuje dom Łęckiego, który właśnie jutro mają wierzyciele sprzedać przez licytacyą...
— Stach... to jest... pan Wokulski kupuje dom?...
— Tak, tak... — potakiwał Klejn głową. — Ale kupuje nie na własne imię, tylko za pośrednictwem starego Szlangbauma... Tak przynajmniej mówią w domu, bo i ja tam mieszkam.
— Za 90.000 rubli?...
— Właśnie, A że baronowa Krzeszowska chciałaby kupić tę kamienicę za 70.000 rubli, więc anonim zapewne pochodzi od niej. Nawet założyłbym się, że od niej, bo to piekielna baba...
Gość przybyły do sklepu z zamiarem kupienia parasola, oderwał Klejna od Rzeckiego. Panu Ignacemu zaczęły krążyć po głowie bardzo szczególne myśli.
„Jeżeli ja — mówił do siebie — przez zmarnowanie jednego wieczora narobiłem tyle zamętu w sklepie, to niby — jakiego zamętu w interesach narobi Stach, który marnuje dziś dnie i tygodnie na teatry włoskie i zresztą — nawet nie wiem naco?...“
W tej chwili jednak przypomniał sobie, że w sklepie z jego winy zamęt jest niewielki, prawie go niema i że interes handlowy w ogóle idzie świetnie. Nawet, coprawda, to i sam Wokulski, pomimo dziwnego trybu życia, nie zaniedbuje obowiązków kierownika instytucyi.
„Ale poco on chce uwięzić 90 tysięcy rubli w murach?... Zkąd się i tu znowu biorą ci Łęccy?... Czyliżby... Eh! Stasiek taki głupi nie jest...“
Swoją drogą niepokoiła go myśl kupna kamienicy.
— Zapytam się Henryka Szlangbauma — rzekł, wstając od kantorka.
W oddziale tkanin, mały, zgarbiony Szlangbaum, z czerwonemi oczyma i wyrazem zajadłości na twarzy, kręcił się jak zwykle, skacząc po drabince, albo nurzając się między sztukami perkalu. Tak już przywykł do swojej gorączkowej roboty, że choć nie było interesantów, on ciągle wydostawał jakąś sztukę, odwijał i zawijał, ażeby następnie umieścić ją na właściwem miejscu.
Zobaczywszy pana Ignacego, Szlangbaum zawiesił swoję jałową pracę i otarł pot z czoła.
— Ciężko, co?... — rzekł.
— Bo poco pan przekładasz te graty, skoro niema gości w sklepie? — odparł Rzecki.
— Bah!... gdybym tego nie robił, zapomniałbym gdzie co leży... stawy zaśniedziałyby w członkach... Zresztą — jużem przywykł... Pan ma jaki interes do mnie?...
Rzecki stropił się na chwilę.
— Nic... Tak, chciałem zobaczyć, jak panu tu idzie — odpowiedział pan Ignacy rumieniąc się, o ile to było możliwe w jego wieku.
„Czyżby i on mnie posądzał i śledził?... — błysnęło w głowie Szlangbaumowi i gniew go ogarnął. „Tak, ma ojciec racyą... Dziś wszyscy huzia! na żydów. Niedługo już trzeba będzie zapuścić pejsy i włożyć jarmułkę...“
„On coś wie!“ — pomyślał Rzecki i rzekł głośno:
— Podobno... podobno szanowny ojciec pański kupuje jutro kamienicę... kamienicę pana Łęckiego?...
— Nic o tem nie wiem — odpowiedział Szlangbaum, spuszczając oczy. — W duchu zaś dodał:
„Mój stary kupuje dom dla Wokulskiego, a oni myślą i pewnie mówią: ot, patrzajcie, znowu żyd, lichwiarz, zrujnował jednego katolika i pana z panów...“
„Coś wie, tylko gadać nie chce“ — myślał Rzecki. — „Zawsze żyd...“
Pokręcił się jeszcze po sali, co Szlangbaum uważał za dalszy ciąg posądzeń i śledzenia go i wrócił do siebie wzdychając:
„To jest okropne, że Stach ma więcej zaufania do żydów, aniżeli do mnie...“
„Poco on jednak kupuje ten dom, poco wdaje się z Łęckimi... A może nie kupuje?... Może to tylko pogłoski?...“
Tak się lękał uwięzienia w murach 90.000 rubli gotówki, że cały dzień tylko o tem myślał. Była chwila, że chciał wprost zapytać Wokulskiego, ale — zabrakło mu odwagi.
„Stach — mówił w sobie — wdaje się dziś tylko z panami, a ufa żydom. Co jemu po starym Rzeckim!...“
Więc postanowił pójść jutro do sądu i zobaczyć czy naprawdę stary Szlangbaum kupi dom Łęckich i czy, jak mówił Klejn, dolicytuje go do 90.000 rubli. Jeżeli to się sprawdzi, będzie znakiem, że wszystko inne jest prawdą.
W południe wpadł do sklepu Wokulski i zaczął rozmawiać z Rzeckim, wypytując go o wczorajszy teatr i o to: dlaczego uciekł z pierwszego rzędu krzeseł, a album kazał doręczyć Rossiemu przez Pifkego. Ale pan Ignacy miał w sercu tyle żalów i tyle wątpliwości co do swego kochanego Stacha, że odpowiadał mu półgębkiem i z nachmurzoną twarzą.
Więc i Wokulski umilknął i opuścił sklep z goryczą w duszy.
„Wszyscy odwracają się odemnie — mówił sobie — nawet Ignacy... Nawet on... Ale ty mi to wynagrodzisz!... — dodał już na ulicy, patrząc w stronę Alei Ujazdowskiej.“
Po wyjściu Wokulskiego ze sklepu, Rzecki ostrożnie wypytał się „panów“, w którym sądzie i o której godzinie odbywają się licytacye domów? Potem uprosił Lisieckiego o zastępstwo na jutro między dziesiątą zrana a drugą po południu i z podwójną gorliwością zabrał się do swoich rachunków. Machinalnie (choć bez błędu) dodawał długie jak Nowy Świat kolumny cyfr, a w przerwach myślał:
„Dzisiaj zmarnowałem blisko godzinę, jutro zmarnuję z pięć godzin, a wszystko dlatego, że Stach więcej ufa Szlangbaumom, aniżeli mnie... Naco jemu kamienica?... Po jakiego dyabła wdaje się z tym bankrutem Łęckim?... Zkąd mu strzeliło do łba latać na włoski teatr i jeszcze dawać kosztowne prezenta temu przybłędzie Rossiemu?...“
Nie podnosząc głowy od ksiąg, siedział przy kantorku do szóstej; a tak był zatopiony w robocie, że już nietylko nie przyjmował pieniędzy, ale nawet nie widział i nie słyszał gości, którzy roili się i hałasowali w sklepie, jak olbrzymie pszczoły w ulu. Nie spostrzegł też jednego najmniej spodziewanego gościa, którego „panowie“ witali okrzykami i głośnemi pocałunkami.
Dopiero gdy przybysz, stanąwszy nad nim, krzyknął mu w ucho:
— Panie Ignacy, to ja!...
Rzecki ocknął się, podniósł głowę, brwi i oczy w górę i zobaczył Mraczewskiego...
— Hę?... — spytał pan Ignacy, przypatrując się młodemu elegantowi, który opalił się, zmężniał, a nade wszystko utył.
— No, co... no co słychać?... — ciągnął pan Ignacy, podając mu rękę. — Co z polityki?...
— Nic nowego — odparł Mraczewski. — Kongres w Berlinie robi swoje, austryacy wezmą Bośnią.
— No, no, no... żarty, żarty!.. A o małym Napoleonku co słychać?
— Uczy się w Anglii w szkole wojskowej i podobno kocha się w jakiejś aktorce...
— Zaraz kocha się!... — powtórzył drwiąco pan Ignacy. — A do Francyi nie wraca?... Jakże się pan miewasz?... Zkądeś się tu wziął?... No, gadaj prędko — zawołał Rzecki, wesoło uderzając go w ramię. — Kiedyżeś przyjechał?...
— A, to cała historya! — odpowiedział Mraczewski, rzucając się na fotel. — Przyjechaliśmy tu dziś, z Suzinem, o jedenastej... Od pierwszej do trzeciej byliśmy z nim u Wokulskiego, a po trzeciej, wpadłem na chwilę do matki i na chwilę do pani Stawskiej... Pyszna kobieta, co?...
— Stawska?... Stawska... — przypominał sobie Rzecki, trąc czoło.
— Znasz ją pan przecie. Ta piękna, coto ma córeczkę... Coto się tak podobała panu...
— Ach, ta!... wiem... Nie mnie się podobała — westchnął Rzecki — tylko myślałem, że dobra byłaby z niej żona dla Stacha...
— Paradny pan jesteś — roześmiał się Mraczewski. — Przecież ona ma męża...
— Męża?...
— Naturalnie. Zresztą znane nazwisko. Przed czterema laty uciekł biedak za granicę, bo posądzali go o zabicie tej...
— Ach, pamiętam!... Więcto on?... Dlaczegóż nie wrócił; boć przecie okazało się, że nie winien...
— Rozumie się, że nie winien — prawił Mraczewski. — Ale swoją drogą, jak dmuchnął do Ameryki, tak podziśdzień niema o nim wiadomości. Pewnie biedak gdzieś zmarniał, a kobieta została ani panną, ani wdową... Okropny los!... Utrzymywać cały dom z haftu, z gry na fortepianie, z lekcyi angielskiego... pracować cały dzień jak wół i, jeszcze nie mieć męża... Biedne te kobiety!... Mybyśmy, panie Ignacy, tak długo nie wytrwali w cnocie, co?... O, waryat stary...
— Kto waryat? — spytał Rzecki, zdziwiony nagłem przejściem w rozmowie.
— Któżby, jeżeli nie Wokulski — odparł Mraczewski. — Suzin jedzie do Paryża i chce go gwałtem zabrać, bo ma tam robić jakieś ogromne zakupy towarów. Nasz stary nie zapłaciłby grosza za podróż, miałby książęce życie, bo Suzin, im dalej od żony, tem szerzej rozpuszcza kieszeń... Eh! i jeszcze zarobiłby z dziesięć tysięcy rubli.
— Stach... to jest nasz pryncypał, zarobiłby z dziesięć tysięcy? — spytał Rzecki.
— Naturalnie. Ale cóż, kiedy tak już zgłupiał...
— No, no... panie Mraczewski!... — zgromił go pan Ignacy.
— Ale słowo honoru, że zgłupiał. Bo przecież wiem, że jedzie na wystawę do Paryża i to lada tydzień...
— Tak.
— Więc nie wolałby jechać z Suzinem, nic nie wydać i jeszcze tyle zarobić?... Przez dwie godziny błagał go Suzin: „jedź ze mną, Stanisławie“, prosił, kłaniał się i nanic... Wokulski, nie i nie!... Mówił, że ma tutaj jakieś interesa...
— No, ma... — wtrącił Rzecki.
— O, tak, ma... — przedrzeźniał go Mraczewski. — Największy jego interes jest, nie zrażać Suzina, który pomógł mu zrobić majątek, dziś daje mu ogromny kredyt i nieraz mówił do mnie, że nie uspokoi się, dopóki Stanisław nie odłoży sobie choć z milion rubli... I takiemu przyjacielowi odmawiać tak drobnej usługi, zresztą bardzo dobrze opłaconej! — oburzał się Mraczewski.
Pan Ignacy otworzył usta, lecz przygryzł je. O mało, że się nie wygadał w tej chwili, iż Wokulski kupuje dom Łęckiego i że tak wielkie prezenta daje Rossiemu.
Do kantorka zbliżył się Klejn z Lisieckim. Mraczewski spostrzegłszy, że są nie zajęci, zaczął rozmawiać z nimi, a pan Ignacy znowu został sam, nad swoją księgą.
„Nieszczęście! — myślał. — Dlaczego ten Stach nie jedzie darmo do Paryża i jeszcze zniechęca do siebie Suzina?... Jaki zły duch spętał go z tymi Łęckimi... Czyżby?... Ech! przecie on aż tak głupim nie jest... A swoją drogą, szkoda tej podróży i dziesięciu tysięcy rubli... Mój Boże! jak się to ludzie zmieniają...“
Schylił głowę i posuwając palcem zdołu do góry, albo zgóry nadół, sumował kolumny cyfr długich jak Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście. Sumował bez błędu, nawet zcicha mruczał, a jednocześnie myślał sobie, że jego Stach znajduje się na jakiejś fatalnej pochyłości.
„To darmo — szeptał mu głos ukryty na samem dnie duszy — to darmo!... Stach wklepał się w grubą awanturę... I zpewnością w polityczną awanturę, bo taki człowiek jak on nie waryowałby dla kobiety, choćby nawet była nią sama — panna... Ach, do dyabła! omyliłem się... Wyrzeka się, gardzi dziesięcioma tysiącami rubli, on, który ośm lat temu musiał pożyczać odemnie po dziesięć rubli na miesiąc, ażeby za to wykarmić się jak nędzarz... A teraz rzuca w błoto 10.000 rubli, pakuje w kamienicę 90.000, robi aktorom prezenta po kilkadziesiąt rubli... Jak mi Bóg miły, nic nie rozumiem! I to niby jest pozytywista, człowiek realnie myślący... Mnie nazywają starym romantykiem, ale przecież takich głupstw nie robiłbym... No, chociaż jeżeli zabrnął w politykę...“
Na tych medytacyach upłynął mu czas do zamknięcia sklepu. Głowa go trochę bolała, więc wyszedł na spacer na Nowy Zjazd i wróciwszy do domu, wcześnie spać się położył.
„Jutro — mówił do siebie — zrozumiem ostatecznie co się święci. Jeżeli Szlangbaum kupi dom Łęckiego i da 90.000 rubli, to znaczy, że go naprawdę Stach podstawił i już jest skończonym waryatem... A może też Stach nie kupuje kamienicy, możeto wszystko plotki?..“
Zasnął i śniło mu się, że w oknie jakiegoś wielkiego domu widzi pannę Izabelę, do której, stojący obok niego Wokulski, chce biedz. Napróżno zatrzymuje go pan Ignacy, aż pot oblewa mu całe ciało. Wokulski wyrywa się i znika w bramie kamienicy.
„Stachu, wróć się!...“ — krzyczy pan Ignacy, widząc, że dom poczyna się chwiać.
Jakoż dom zawala się. Panna Izabela, uśmiechnięta, wylatuje z niego jak ptak, a Wokulskiego nie widać...
„Może wbiegł na podwórko i ocalał...“ — myśli pan Ignacy i budzi się z mocnem biciem serca.
Nazajutrz pan Ignacy budzi się na kilka minut przed szóstą; przypomina sobie, że to dziś właśnie licytują kamienicę Łęckiego, że ma przypatrzeć się temu widowisku i, zrywa się z łóżka, jak sprężyna. Biegnie boso do wielkiej miednicy, oblewa się cały zimną wodą, i patrząc na swoje patykowate nogi, mruczy:
— Zdaje mi się, że trochę utyłem.
Przy skomplikowanym procesie mycia się, pan Ignacy robi dziś taki zgiełk, że budzi Ira. Brudny pudel otwiera jedyne oko, jakie mu pozostało, i snać dostrzegłszy niezwykłe ożywienie swego pana, zeskakuje z kufra na podłogę. Przeciąga się, ziewa, wydłuża wtył jednę nogę, potem drugą nogę, potem na chwilę siada naprzeciw okna, za którem słychać bolesny krzyk zarzynanej kury, i zmiarkowawszy, że naprawdę nic się nie stało, wraca na swoję pościel. Jest przytem tak ostrożny, czy może rozgniewany na pana Ignacego za fałszywy alarm, że odwraca się grzbietem do pokoju, a nosem i ogonem do ściany, jak gdyby panu Ignacemu chciał powiedzieć:
„Już ja tam wolę nie widzieć twojej chudości“.
Rzecki ubiera się w okamgnieniu i z piorunującą szybkością wypija herbatę, nie patrząc ani na samowar, ani na służącego, który go przyniósł. Potem biegnie do sklepu jeszcze zamkniętego, przez trzy godziny rachuje bez względu na ruch gości i rozmowy „panów“ i punkt o dziesiątej mówi do Lisieckiego:
— Panie Lisiecki, wrócę o drugiej...
— Koniec świata! — mruczy Lisiecki. — Musiało trafić się coś nadzwyczajnego, jeżeli ten safanduła wychodzi o takiej porze do miasta...
Stanąwszy na chodniku przed sklepem, pan Ignacy dostaje ataku wyrzutów sumienia.
„Co ja dziś wyrabiam?... — myśli. — Co mnie obchodzą licytacye, choćby pałaców, nietylko kamienic?...“
I waha się: czy iść do sądu, czy wracać do sklepu? W tej chwili widzi na Krakowskiem przejeżdżającą dorożkę, a w niej damę wysoką, chudą i mizerną, w czarnym kostiumie. Dama właśnie patrzy na ich sklep, a Rzecki w jej zapadłych oczach i lekko posiniałych ustach, spostrzega wyraz głębokiej nienawiści.
— Dalibóg, że to baronowa Krzeszowska... — mruczy pan Ignacy. — Oczywiście, jedzie na licytacyą... Awantura!...
Budzą się w nim jednak wątpliwości. Kto wie, czy baronowa jedzie do sądu; możeto wszystko plotki?... Warto sprawdzić — myśli pan Ignacy, zapomina o swoich obowiązkach dysponenta i najstarszego subjekta i poczyna iść za dorożką. Nędzne konie wloką się tak powoli, że pan Ignacy może obserwować wehikuł na całej przestrzeni do kolumny Zygmunta. W tem miejscu dorożka skręca nalewo a Rzecki myśli:
„Rozumie się, że jedzie baba na Miodową. Taniej kosztowałaby ją podróż na miotle...“
Przez dom Rezlera (który przypomina mu onegdajszą pijatykę!) i część Senatorskiej, pan Ignacy dostaje się na Miodową. Tu, przechodząc około składu herbaty Nowickiego, wstępuje na chwilę, ażeby powiedzieć właścicielowi: dzień dobry! i szybko ucieka dalej, mrucząc:
„Co on sobie pomyśli, zobaczywszy mnie o tej godzinie na ulicy?... Naturalnie pomyśli, że jestem najpodlejszy dysponent, który, zamiast siedzieć w sklepie, łajdaczy się po mieście... Oto los!...“
Przez pozostałą część drogi do sądu, trapi pana Ignacego sumienie. Przybiera ono postać olbrzyma z brodą, w żółtym jedwabnym kitlu i takichże spodniach, który dobrodusznie a zarazem ironicznie, patrząc mu w oczy, mówi:
„Powiedz mi pan, panie Rzecki, jakito porządny kupiec wałęsa się o tej porze po mieście? Pan jesteś taki kupiec, jak ja baletnik...“
I pan Ignacy czuje, że nie może nic odpowiedzieć surowemu sędziemu. Rumieni się, potnieje i już chce wracać do swoich ksiąg (w taki jednakże sposób, ażeby go zobaczył Nowicki), gdy nagle, widzi przed sobą dawny pałac Paca.
„Tu będzie licytacya!“ — mówi pan Ignacy i zapomina o skrupułach. Olbrzym z brodą, w żółtym jedwabnym kitlu, rozpływa się przed oczyma jego duszy jak mgła.
Rozejrzawszy się w sytuacyi, pan Ignacy przedewszystkiem spostrzega, że do gmachu sądowego prowadzą dwie olbrzymie bramy i dwoje drzwi. Następnie widzi cztery różnej wielkości gromady starozakonych z minami bardzo poważnemi. Pan Ignacy nie wie dokąd iść; idzie jednak do tych drzwi, przed któremi stoi najwięcej starozakonnych, domyślając się, że tam właśnie odbywa się licytacya.
W tej chwili przed gmach sądu zajeżdża powóz, a w nim pan Łęcki. Pan Ignacy nie może pohamować czci dla jego pięknych, siwych wąsów i podziwu dla jego humoru. Pan Łęcki bowiem nie wygląda tak, jak bankrut, któremu licytują kamienicę, ale jak milioner, który przyjechał do rejenta, ażeby podnieść drobną sumę stu kilkudziesięciu tysięcy rubli.
Pan Łęcki wysiada uroczyście z powozu, tryumfalnym krokiem zbliża się do drzwi sądowych, a jednocześnie, z drugiej strony ulicy, przybiega do niego dżentelmen, mający wszelakie pozory próżniaka, który jednakże jest adwokatem. Po bardzo krótkiem, a nawet niedbałem powitaniu, pan Łęcki pyta dżentelmena:
— Cóż?... kiedyż?...
— Za godzinkę... może, trochę dłużej... — odpowiada dżentelmen.
— Wyobraź pan sobie — mówi z dobrotliwym uśmiechem pan Łęcki — że, przed tygodniem, jeden mój znajomy wziął dwakroć za dom, który go kosztował sto pięćdziesiąt tysięcy. A że mój, kosztował mnie sto tysięcy, więc powinienem wziąć w tym stosunku ze sto dwadzieścia pięć...
— Hum!... hum!... — mruczy adwokat.
— Będziesz się pan śmiał — ciągnie pan Tomasz — z tego co powiem, (bo wy lubicie żartować z przeczuć i snów), a jednak dziś śniło mi się, że mój dom poszedł za sto dwadzieścia tysięcy... Mówię to panu przed licytacyą, uważasz?... Za parę godzin przekonasz się, że nie należy śmiać się ze snów... Są rzeczy na niebie i ziemi...
— Hum! hum!... — odpowiada adwokat i obaj panowie wchodzą w pierwsze drzwi gmachu.
„Chwała Bogu! — myślał pan Ignacy. — Jeżeli Łęcki weźmie sto dwadzieścia tysięcy za swój dom, to znaczy, że Stach nie zapłaci za niego 90.000 rubli“.
Wtem ktoś lekko dotyka jego ramienia. Pan Ignacy ogląda się i widzi za sobą starego Szlangbauma.
— Czy może pan mnie szuka? — pyta sędziwy żyd, bystro patrząc mu w oczy.
— Nie, nie... — odpowiada zmięszany pan Ignacy.
— Pan nie ma do mnie żaden interes?... — powtarza Szlangbaum, mrugając czerwonemi powiekami.
— Nie, nie...
Git! — mruczy Szlangbaum i odchodzi między swoich współwyznawców.
Panu Ignacemu robi się zimno: obecność Szlangbauma w tem miejscu, budzi w nim nowe podejrzenie. Aby je rozproszyć, pan Ignacy pyta stojącego przy drzwiach woźnego: gdzie odbywają się licytacye? Woźny wskazuje mu schody.
Pan Ignacy biegnie na górę i wpada do jednej sali. Uderza go tłum starozakonnych, słuchających z największem skupieniem jakiejś mowy. Rzecki poznaje, że w tej chwili toczy się tu sprawa przed sądem, że przemawia prokurator i że chodzi o grube oszustwo. W sali jest duszno; mowę prokuratora tłumi nieco hałas dorożek. Sędziowie wyglądają jakby drzemali, adwokat ziewa, oskarżony ma minę jakby chciał oszukać sąd najwyższej instancyi, starozakonni przypatrują mu się ze współczuciem, a oskarżenia słuchają z uwagą. Niektórzy, przy każdym silniejszym zarzucie prokuratora, krzywią się i syczą: aj-waj!...
Pan Ignacy opuszcza salę; nie dla tej sprawy tu przyszedł.
Znalazłszy się w przedsionku, pan Ignacy chce iść na drugie piętro; jednocześnie omija go schodząca ztamtąd baronowa Krzeszowska, w towarzystwie mężczyzny, który ma powierzchowność znudzonego nauczyciela języków starożytnych. Jestto jednak adwokat, o czem świadczy srebrny znaczek, przypięty do klapy bardzo wytartego fraka; szaraczkowe zaś spodnie kapłana sprawiedliwości są na kolanach tak wytłoczone, jak gdyby ich właściciel, zamiast bronić swoich klientów, nieustannie oświadczał się bogini Temidzie.
— Więc jeżeli dopiero za godzinę — mówi jękliwym głosem pani Krzeszowska — w takim razie pójdę teraz do Kapucynów... Nie sądzi pan...
— Nie sądzę, ażeby wizyta pani u Kapucynów wpłynęła na przebieg licytacyi — odpowiada znudzony adwokat.
— Gdyby jednak pan mecenas szczerze chciał, gdyby pobiegał...
Mecenas w wytłoczonych spodniach niecierpliwie potrząsa ręką.
— Ach, pani dobrodziejko — mówi — ja już tyle nabiegałem się w sprawie tej licytacyi, że choćby dzisiaj należy mi spoczynek. W dodatku mam za kilka minut urzędówkę o zabójstwo... Widzi pani te piękne damy?... Wszystkie idą słuchać mojej obrony... Efektowna sprawa!...
— Więc pan mecenas opuszcza mnie? — wykrzykuje baronowa.
— Ależ będę... będę na sali — przerywa jej adwokat — będę przy licytacyi, tylko niech mi pani zostawi choć parę minut do pomyślenia o moim zabójcy...
I wpada w otwarte drzwi, nakazując woźnemu, ażeby nikogo nie wpuszczał.
— O Boże! — mówi baronowa na cały głos — nędzny zabójca ma obrońcę, ale biedna, samotna kobieta napróżno szuka człowieka, któryby ujął się za jej honorem, za jej spokojem, za jej mieniem...
Ponieważ pan Ignacy nie chce być tym człowiekiem, więc śpiesznie ucieka nadół, potrącając młode, piękne i eleganckie kobiety, które przypędziła tu żądza wysłuchania sławnego procesu o zabójstwo. To lepsze aniżeli teatr; aktorzy bowiem urzędowego widowiska, grają jeżeli nie lepiej, to z pewnością realniej od dramatycznych.
Na schodach wciąż rozlegają się lamentacye pani Krzeszowskiej i śmiechy młodych, pięknych i eleganckich kobiet, śpieszących na oglądanie zabójcy, pokrwawionej odzieży, siekiery, którą zabił swoję ofiarę i spoconych sędziów. Pan Ignacy ucieka z sieni, aż na drugą stronę ulicy; na rogu Kapitulnej i Miodowej wpada do cukierni i kryje się w tak ciemnym kącie, w którym nie mogłaby już poznać go nawet pani Krzeszowska.
Każe sobie podać filiżankę pienistej czekolady, zasłania się podartą gazetą i widzi, że w tym małym pokoiku znajduje się drugi, jeszcze ciemniejszy kąt, w którym mieści się pewien okazałej tuszy jegomość i jakiś zgarbiony żyd. Pan Ignacy myśli, że okazały jegomość jest conajmniej hrabią i właścicielem wielkich dóbr na Ukrainie, a żyd jego faktorem; tymczasem zaś słucha toczącej się między nimi rozmowy.
— Panie dobrodzieju — mówi zgarbiony żyd — żeby nie to, że pana dobrodzieja nikt nie zna w Warszawie, to jabym panu za ten interes nie dał nawet dziesięć rubli. A tak zarobi pan dobrodziej dwadzieścia pięć...
— I wystoję się z godzinę w dusznej sali! — odmrukuje jegomość.
— Prawda — ciągnie dalej żyd — że w naszym wieku ciężko stoić, no, ale takie pieniądze to też nie chodzą piechotą... A jaką pan będzie miał reputacyą, kiedy się dowiedzą, że pan dobrodziej chciał kupić kamienicę za 80.000 rubli?...
— Niech będzie. Ale dwadzieścia pięć rubli gotówką na stół...
— Niech Bóg zabroni! — odpowiada żyd. — Pan dobrodziej dostanie do ręki pięć rubli, a dwadzieścia pójdzie na dług tego nieszczęśliwego Seliga Kupferman, co już przez dwa lata grosza od pana nie widział, choć ma wyrok.
Okazały pan uderza ręką w stół marmurowy i chce wychodzić. Zgarbiony żyd chwyta go za połę surduta, znowu sadza na krześle i ofiaruje sześć rubli gotówką.
Po kilkuminutowym targu, strony godzą się na ośm rubli, z których siedm będą wypłacone po licytacyi, a rubel natychmiast. Żyd opiera się, ale majestatyczny pan jednym argumentem rozcina jego wahania:
— Przecież, do dyabła, muszę oddać za herbatę i ciastka!
Żyd wzdycha, z zatłuszczonej portmonetki wydobywa najbardziej podarty papierek i wyprostowawszy go, kładzie na marmurowym stole. Następnie wstaje i leniwie opuszcza ciemny pokoik, a pan Ignacy, przez dziurkę gazety, poznaje w nim starego Szlangbauma.
Pan Ignacy śpiesznie dopija czekoladę i ucieka z cukierni na ulicę. Już obrzydła mu licytacya, której ma pełne uszy i pełną głowę. Chce w jakiś sposób przepędzić zbywający mu czas i spostrzegłszy otwarty kościół kapucynów, kieruje się do niego, będąc pewnym, że w świątyni znajdzie spokój, przyjemny chłodek, a nadewszystko, że tam przynajmniej nie usłyszy o licytacyi.
Wchodzi do kościoła i istotnie znajduje ciszę i chłód, a nadto, nieboszczyka na katafalku otoczonego świecami, które się jeszcze nie palą i kwiatami, które już nie pachną. Od pewnego czasu pan Ignacy nie lubi widoku trumny, więc skręca nalewo i widzi klęczącą na posadzce w czarnym stroju kobietę. Jestto baronowa Krzeszowska, kornie zgięta ku ziemi; bije się w piersi i cochwila podnosi chustkę do oczu.
„Jestem pewny, iż modli się o to, ażeby dom Łęckiego poszedł za 60.000 rubli“ — myśli pan Ignacy. — Lecz, że i widok pani Krzeszowskiej nie wydaje mu się ponętnym, więc cofa się na palcach i przechodzi na prawą stronę kościoła.
Tu znajduje się tylko parę kobiet: jedna półgłosem odmawia różaniec, druga śpi. Zresztą nikogo więcej, tylko zpoza filaru wychyla się średniego wzrostu mężczyzna, energicznie wyprostowany pomimo siwych włosów i szepcący modlitwę z zadartą głową.
Rzecki poznaje w nim pana Łęckiego i myśli:
„Jestem pewny, iż ten prosi Boga, ażeby jego dom poszedł za 120.000 rubli...“
Potem śpiesznie opuszcza kościół, zastanawiając się: w jaki też sposób dobry Bóg zadowolni sprzeczne żądania pani baronowej Krzeszowskiej i pana Tomasza Łęckiego?
Nie znalazłszy czego szukał ani w cukierni, ani w kościele, pan Ignacy zaczyna spacerować po ulicy, niedaleko sądowego gmachu. Jest bardzo zmięszany; zdaje mu się, że każdy przechodzień patrzy mu drwiąco w oczy, jakby mówił: „nie wolałbyśto stary łobuzie pilnować sklepu?“ i że z każdej dorożki wyskoczy który z „panów“, donosząc mu, że sklep spalił się lub zawalił. Więc znowu myśli: czyby nie lepiej było dać za wygraną licytacyi, a wrócić do swoich ksiąg i kantorka? gdy nagle słyszy rozpaczliwy krzyk.
To jakiś żydek wychylił się przez okno sali sądowej i coś wrzasnął do gromady swoich współwyznawców, którzy na to hasło rzucili się do drzwi, tłocząc się, potrącając spokojnych przechodniów i tupiąc niecierpliwie nogami, jak spłoszone stado owiec w ciasnej owczarni.
„Aha, już zaczęła się licytacya!... — mówi do siebie pan Ignacy, idąc za nimi na górę.
W tej chwili czuje, że ktoś pochwycił go ztyłu za ramię, i odwróciwszy głowę, widzi owego majestatycznego pana, który od Szlangbauma dostał w cukierni rubla zadatku. Okazały pan widocznie bardzo się spieszy, gdyż obu pięściami toruje sobie drogę pośród zbitej masy ciał starozakonnych, wołając:
— Nabok parchy, kiedy ja idę na licytacyą!...
Żydzi wbrew swoim zwyczajom, usuwają się i patrzą na niego z podziwem.
— Jakie on musi mieć pieniądze! — mruczy jeden z nich do swego sąsiada.
Pan Ignacy, który jest nieskończenie mniej śmiałym aniżeli okazały jegomość, zamiast pchać się jak on, zdaje się na łaskę i niełaskę losu. Prąd starozakonnych ogarnia go ze wszystkich stron. Przed sobą widzi zatłuszczony kołnierz, brudny szalik i jeszcze brudniejszą szyję; za sobą czuje zapach świeżej cebuli; z prawej strony jakaś szpakowata broda opiera mu się na obojczyku a z lewej silny łokieć uciska mu rękę aż do ścierpnięcia.
Gniotą go, popychają, szarpią za odzież. Ktoś chwyta go za nogi, ktoś sięga do kieszeni, ktoś uderza go między łopatki. Nadchodzi chwila, w której pan Ignacy sądzi, że połamią mu klatkę piersiową. Podnosi oczy do nieba i widzi, że jest we drzwiach. Już, już... zaduszą go... Nagle czuje przed sobą puste miejsce, uderza głową w czyjeś wdzięki niedosyć starannie zasłonięte połą surduta i — jest w sali.
Odetchnął... Za nim rozlegają się krzyki i wymyślania licytantów, a od czasu do czasu upomnienia woźnego:
— Czego panowie tak się tłoczą... Cóżto, panowie są bydło, czy co?...
„Nie wiedziałem, że tak trudno dostać się na licytacyą!...“ — wzdycha pan Ignacy.
Mija dwie sale, tak puste, że nie widać w nich ani krzesła na podłodze, ani gwoździa w ścianie. Sale te tworzą przysionek jednego z wydziałów sprawiedliwości, lecz są widne i wesołe. Przez otwarte okna wlewają się tu potoki słonecznych blasków i gorący lipcowy wiatr, nasycony warszawskiemi pyłami. Pan Ignacy słyszy świegot wróbli i nieustanny turkot dorożek i doznaje dziwnego uczucia dysharmonii:
„Czy podobna — mówi — ażeby sąd wyglądał tak pusto jak niewynajęte mieszkanie i — tak wesoło?...“
Zdaje mu się, że zakratowane okna i szare ściany połyskujące wilgocią, a obwieszone kajdanami, nierównie lepiej odpowiadałyby sali, w której skazują ludzi na wieczne lub doczesne więzienia.
Ale otóż i sala główna, do której biegną wszyscy starozakonni i gdzie skupia się cały interes licytacyi. Jest to pokój tak rozległy, że możnaby w nim tańcować we 40 par mazura, gdyby nie niska baryera, która dzieli go na dwie części: cywilną i licytacyjną. W części cywilnej znajduje się kilka wyplatanych kanap, w części licytacyjnej — estrada, a na niej duży stół, mający formę rogala pokrytego zielonem suknem. Za stołem, spostrzega pan Ignacy trzech dygnitarzów, mających łańcuchy na szyi i senatorską powagę na obliczach; są to komornicy. Na stole, przed każdym dygnitarzem leży stos papierów, reprezentujących wystawione na sprzedaż nieruchomości. Zaś między stołem i baryerą, tudzież przed baryerą, tłoczy się ciżba interesantów. Wszyscy oni mają zadarte głowy i patrzą na komorników ze skupieniem ducha, którego mogliby im pozazdrościć natchnieni asceci, przypatrujący się świętym wizyom.
W sali, pomimo otwartych okien, unosi się woń środkująca między zapachem hijacyntu i starego kitu. Pan Ignacy domyśla się, że jest to woń chałatów.
Wyjąwszy turkotu dorożek, w sali jest dosyć cicho. Komornicy milczą, zatopieni w swoich aktach, licytanci również milczą, zapatrzeni w komorników; reszta zaś publiczności, zebrana w cywilnej połowie izby i podzielona na grupy, wprawdzie szemrze, ale pocichu. Nie mają interesu, ażeby ich słyszano.
Tem więc głośniej rozlega się jęk baronowej Krzeszowskiej, która, trzymając swego adwokata za klapy fraka, mówi z gorączkowym pośpiechem:
— Błagam pana, nie odchodź... No... dam panu wszystko, co zechcesz...
— Tylko pani baronowo bez żadnych pogróżek! — odpowiada adwokat.
— Ja przecież nie grożę, ale nie opuszczaj mnie pan!... — deklamuje z prawdziwem uczuciem baronowa.
— Przyjdę na licytacyą, ależ teraz muszę iść do mego zbójcy...
— Tak!... Więc nędzny morderca więcej budzi w panu współczucia, aniżeli opuszczona kobieta, której mienie, honor, spokój...
Nagabany adwokat ucieka tak szybko, że jego spodnie wydają się jeszcze bardziej wytłoczonemi na kolanach, aniżeli są w istocie. Baronowa chce za nim biedz, lecz w tej chwili pada w objęcia jakiegoś jegomości, który używa bardzo szafirowych okularów i ma fizyognomią zakrystyana.
— O co pani chodzi, droga pani? — mówi słodko jegomość w szafirowych okularach. — Żaden adwokat nie podbije pani ceny domu... to ja jezdem od tego... Desz pani jeden procent od każdego tysiąca rubli wyżej nad sumę poczotkową i dwadzieścia rubelków na koszta...
Baronowa Krzeszowska odskakuje od niego i wygiąwszy się wtył, jak artystka, grająca tragiczną rolę, odpowiada mu jednym tylko wyrazem:
— Szatanie!...
Jegomość w okularach poznaje, że źle trafił i cofa się skonsternowany. Jednocześnie zabiega mu drogę inny jegomość, mający minę skończonego łajdaka i coś mu szepce przez kilka minut z bardzo ożywioną gestykulacyą. Pan Ignacy jest pewny, że ci dwaj panowie pobiją się; oni jednak rozchodzą się bardzo spokojnie, a jegomość z miną łajdaka zbliża się do barowej Krzeszowskiej i mówi półgłosem:
— Jeżeli pani baronowa coś zaryzykuje, możemy nie dopuścić nawet do 70-ciu tysięcy rubli.
— Zbawco!... — woła baronowa. Widzisz przed sobą kobietę skrzywdzoną i osamotnioną, której mienie, honor i spokój...
— Co mi tam honor — mówi jegomość z łajdacką fizyognomią. — Da pani dziesięć rubli zadatku?
Odchodzą oboje w najdalszy kąt sali i przed oczyma pana Ignacego kryją się za grupą starozakonnych. W tej grupie znajduje się stary Szlangbaum i młody żydek bez zarostu, tak blady i wycieńczony, że pan Ignacy sądzi, iż bardzo niedawno musiał wstąpić w związki małżeńskie. Stary Szlangbaum coś wykłada wycieńczonemu żydkowi, któremu coraz więcej baranieją oczy; coby mu jednak wykładał? pan Ignacy nie może się domyśleć.
Odwraca się więc w drugą stronę sali i spostrzega o parę kroków od siebie pana Łęckiego z jego adwokatem, który widocznie nudzi się i chciałby gdzieś iść.
— Gdyby choć sto piętnaście... no — sto dziesięć tysięcy!... — mówi pan Łęcki. Przecież pan adwokat musisz znać jakieś sposoby...
— Hum! hum!... — mówi adwokat tęsknie spoglądając na drzwi. — Pan żąda zbyt wysokiej ceny... Sto dwadzieścia tysięcy za dom, za który dawano sześćdziesiąt...
— Ależ panie, on kosztował mnie sto tysięcy...
— Tak... Hum! hum!... Trochę pan przepłacił...
— Ja też — przerywa mu pan Łęcki — żądam tylko stu dziesięciu... I zdaje mi się, że, kiedy jak kiedy, ale w tym razie powinienby mi pan adwokat dopomódz... Są przecież jakieś sposoby, których ja nie znam, nie będąc prawnikiem...
— Hum! hum!... — mruczy adwokat. Na szczęście jeden z kolegów (odziany również we frak ze srebrnym znaczkiem) wywołuje go z sali; w minutę zaś później zbliża się do pana Łęckiego jegomość w szafirowych okularach, z miną zaktrystyana i mówi:
— O co panu chodzi, panie hrabio?... Żeden adwokat nie podbije panu ceny domu... Od tego ja jesdem... Desz pan hrabia dwadzieścia rubli na koszta i jeden procent od każdego tysiąca nad sześćdziesiąt tysięcy...
Pan Łęcki patrzy na zakrystyana z wielką pogardą; kładzie nawet obie ręce w kieszenie spodni (co jemu samemu wydaje się dziwnem) i mówi:
— Dam jeden procent od każdego tysiąca wyżej nad sto dwadzieścia tysięcy rubli...
Zakrystyan w szafirowych okularach kłania się, poruszając przytem lewą łopatką i odpowiada:
— Przepreszem pana hrabiego...
— Stój! — przerywa mu pan Łęcki... — Wyżej nad sto dziesięć...
— Przepreszem...
— Nad sto...
— Przepreszem...
— Niech was pioruny!... Więc ile chcesz?...
— Jeden procencik od sumy wyższej nad siedmdziesiąt i dwadzieścia rubelków na koszta... mówi, kłaniając się do ziemi zakrystyan.
— Dziesięć rubli weźmiesz? — pyta fijołkowy z gniewu pan Łęcki.
— Ja i rubelkiem nie pogardzę...
Pan Łęcki wydobywa wspaniały pugilares, z niego cały pęk szeleszczących dziesięciorublówek i jednę z nich daje zakrystyanowi, który schyla się do ziemi.
— Zobaczy jaśnie wielmożny pan... — szepce zakrystyan.
Obok pana Ignacego stoi dwu żydów: jeden wysoki, śniady, z brodą tak czarną, że wpada w kolor granatowy, drugi łysy, z tak długiemi faworytami, że walają mu klapy surduta. Dżentelmen z faworytami, na widok dziesięciorublówek pana Łęckiego uśmiecha się i mówi półgłosem do pięknego bruneta:
— Pan wydzysz te pyniądze u ten szlachcic... Pan słyszysz, jak ony klaskają?... Ony tak czeszą szę, że mnie widzą... Pan to rozumysz panie Cynader?...
— Łęcki jest pański klijent? — pyta piękny brunet.
— Dlaczego on nie ma bycz mój?
— Co on ma? — mówi brunet.
— On ma... on ma — szostre w Krakowie, która, rozumysz pan, zapysała dla jego córki...
— A jeżeli ona nic nie zapisała?...
Dżentelmen z faworytami na chwilę tropi się.
— Tylko mi pan nie mów takie głupie gadanie!... Dlaczego szostra z Krakowa nie ma im zapysać, kiedy ona jest chora?...
— Ja nic nie wiem — odpowiada piękny brunet. — (Pan Ignacy przyznaje w duchu, że tak pięknego mężczyzny nigdy jeszcze nie widział).
— Ale on ma córkę, panie Cynader... — mówi niespokojnie właściciel bujnych faworytów. — Pan zna jego córkę, tę pannę Izabelę, panie Cynader?... Ja sam dałbym jej, no, bez targu, sto rubli...
— Jabym dał sto pięćdziesiąt — mówi piękny brunet — ale swoją drogą Łęcki, to niepewny interes.
— Niepewny?... A pan Wokulski, to co?...
— Pan Wokulski, no... to jest wielki interes — odpowiada brunet. — Ale ona jest głupia i Łęcki jest głupi i oni wszyscy są głupi. I oni zgubią tego Wokulskiego, a on im nie da rady...
Panu Ignacemu pociemniało w oczach.
„Jezus! Marya! — szepce. — Więc już nawet przy licytacyach mówią o Wokulskim i o niej... I jeszcze przewidują, że go zgubi... Jezus! Marya!...“
Około stołu, zajętego przez komorników robi się mały zamęt; wszyscy widzowie pchają się w tamtym kierunku. Stary Szlangbaum również zbliża się do stołu, a po drodze kiwa na zniszczonego żydka i nieznacznie mruga na okazałego pana, z którym niedawno rozmawiał w cukierni.
Współcześnie wbiega adwokat pani Krzeszowskiej, nie patrząc na nią, zajmuje miejsce przed stołem i mruczy do komornika:
— Prędzej, panie, prędzej, bo dalibóg! niema czasu...
W kilka zaś minut po adwokacie, wchodzi do sali nowa grupa osób. Jest tam para małżonków, należących zdaje się do profesyi rzeźniczej, jest stara dama z kilkunastoletnim wnukiem i dwu panów: jeden czerstwy i siwy, drugi kędzierzawy, wyglądający na suchotnika. Obaj mają potulne fizyognomie i podniszczone odzienia, lecz na ich widok żydzi poczynają szemrać i pokazywać palcami z wyrazem podziwu i szacunku.
Obaj stają tak blisko pana Ignacego, że ten mimowoli musi wysłuchać rad, jakich siwy jegomość udziela kędzierzawemu:
— Rób, mówię tobie, Ksawery, jak ja. Ja nie śpieszę się, jak Boga kocham. Już trzy lata, mówię tobie, chcę kupić niewielki domik, ot taki sobie za sto, za dwieście tysięcy, na stare lata, ale nie śpieszę się. Wyczytuję ja sobie, które chaty idą na licytacye, ogląduję ja ich sobie powoli, kalkuluję ja sobie w głowie, a potem, zachodzę ja sobie tu i słucham co ludzie dają. I kiedy, mówię tobie, już nabrałem doświadczenia i w tym roku chciałem już co kupić, ceny jak raz w niepraktykowany sposób skoczyły psiakrew, i muszę nanowo kalkulować!.. Ale jak we dwu poczniem się przysłuchiwać, to, mówię tobie, ubijemy interes...
— Czycho!... — zawołano od stołu.
W sali ucichło, a pan Ignacy słucha opisu kamienicy, położonej tu i tu, mającej trzy oficyny i trzy piętra, plac, ogród i t. d. W trakcie tego ważnego aktu, pan Łęcki robi się naprzemian blady i fioletowy, a pani Krzeszowska cochwilę podnosi do nosa kryształowy flakonik w złotej oprawie.
— Znam ten dom! — wykrzykuje nagle jegomość w szafirowych okularach z miną zakrystyana. — Znam ten dom!... Z zamkniętemi oczami wart sto dwadzieścia tysięcy rubli...
— Co pan zawracasz! — odzywa się stojący obok baronowej Krzeszowskiej pan z fizyognomią łajdaka. — Coto za dom?... Rudera... trupiarnia!...
Pan Łęcki robi się bardzo fioletowy. Kiwa na zakrystyana i pyta go szeptem:
— Kto jest tamten łotr?...
— Tamten?... — pyta zakrystyan. — To szubrawczyna!... Niech pan hrabia nie zważa na niego.. — I mówi na cały głos: — Słowo honoru, za ten dom śmiało można dać sto trzydzieści tysięcy...
— Kto jest ten nikczemnik? — pyta baronowa jegomościa z łajdacką miną. — Kto jest ten w niebieskich okularach?...
— Tamten?... — odpowiada zapytany. — To znany szubrawiec... niedawno siedział na Pawiaku... Niech pani na niego nie zważa... Plunąć nie warto...
— Cicho tam!... — woła urzędowy głos od stołu.
Zakrystyan mruga na pana Łęckiego, uśmiechając się familiarnie i pcha się do stołu między licytantów. Jest ich czterech: adwokat baronowej, okazały pan, stary Szlangbaum i zniszczony żydek, obok którego staje zakrystyan.
— Sześćdziesiąt tysięcy i pięćset rubli — mówi cicho adwokat pani Krzeszowskiej.
— Dalibóg! więcej nie warto... — wtrąca jegomość z miną łajdaka.
Baronowa tryumfalnie spogląda na pana Łęckiego.
— Sześćdziesiąt pięć... — odzywa się majestatyczny pan.
— Sześćdziesiąt pięć tysięcy i sto rubli — bełkoce blady żydek.
— Sześćdziesiąt sześć... — dodaje Szlangbaum.
— Siedmdziesiąt tysięcy! — wrzeszczy zakrystyan.
— Ach ! ach! ach!... — wybucha płaczem baronowa, upadając na wyplataną kanapkę.
Jej adwokat szybko odchodzi od stołu i biegnie bronić zabójcy.
— Siedmdziesiąt pięć tysięcy!... — woła okazały pan.
— Umieram!... — jęczy baronowa.
W sali robi się ruch. Stary litwin chwyta pod rękę baronowę, którą odbiera mu Maruszewicz, niewiadomo zkąd przybyły na ten uroczysty wypadek. Zanosząca się od płaczu baronowa, wsparta na Maruszewiczu, opuszcza salę, złorzecząc przytem swemu adwokatowi, sądowi, licytantom i komornikom. Pan Łęcki blado uśmiecha się, a tymczasem zniszczony żydek mówi:
— Ośmdziesiąt tysięcy i sto rubli.
— Ośmdziesiąt pięć... — wtrąca Szlangbaum.
Pan Łęcki cały zamienia się we wzrok i słuch. Wzrokiem dostrzega już tylko trzech licytantów, a słuchem chwyta wyrazy otyłego pana:
— Ośmdziesiąt ośm tysięcy...
— Ośmdziesiąt ośm i sto rubli — mówi mizerny żydek.
— Niech będzie dziewięćdziesiąt! — kończy stary Szlangbaum, uderzając ręką o stół.
— Dziewięćdziesiąt tysięcy — mówi komornik — po raz pierwszy...
Pan Łęcki zapomniawszy o etykiecie, pochyla się do zakrystyana i szepcze mu:
— Licytujże pan!...
— Co się pan tak skrobiesz?... — pyta zakrystyan zniszczonego żydka.
— A co się pan rozbijasz? — odzywa się do zakrystyana drugi komornik. — Kupisz pan dom, czy co?... Wynoś się pan!...
— Dziewięćdziesiąt tysięcy, po raz drugi... — woła komornik.
Pan Łęcki robi się szary na twarzy.
— Dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, po raz... trzeci!... — powtarza komornik i uderza małym młotkiem o zielone sukno.
— Szlangbaum kupił!... — odzywa się jakiś głos na sali.
Pan Łęcki toczy dokoła błędnym wzrokiem i teraz dopiero spostrzega swego adwokata.
— A, panie mecenasie — mówi drżącym głosem — tak się nie godzi!...
— Co się nie godzi?...
— Nie godzi się... to jest nieuczciwie!... — powtarza wzburzony pan Łęcki.
— Co się nie godzi?... — odpowiada już nieco podrażniony adwokat. — Po spłaceniu hypotecznych długów, zyskuje pan trzydzieści tysięcy rubli...
— Ale mnie ten dom kosztował sto tysięcy, a mógł był pójść, gdyby lepiej pil-no-wa-no... za sto dwadzieścia tysięcy...
— Tak — potwierdza zakrystyan — dom wart ze sto dwadzieścia tysięcy...
— O!... słyszy pan, panie mecenasie?... — mówi pan Łęcki. — Gdyby się dopilnowano...
— Ależ panie, proszę mi nie mówić impertynencyi!... Słucha pan rad pokątnych doradców, łotrów z Pawiaka...
— O! bardzo proszę... — odpowiada obrażony zakrystyan. — Nie każdy jest łotrem, kto siedział na Pawiaku... A co do udzielania rad...
— Tak... dom był wart sto dwadzieścia tysięcy!... — odzywa się całkiem nieoczekiwany sprzymierzeniec w osobie jegomościa z łajdacką miną.
Pan Łęcki patrzy na niego szklannemi oczyma, ale jeszcze nie może zoryentować się w sytuacyi. Nie żegna się z adwokatem, nakłada w sali kapelusz i wychodząc, mruczy:
— Straciłem przez żydów i adwokatów ze trzydzieści tysięcy rubli... Można było dostać sto dwadzieścia tysięcy...
I stary Szlangbaum już wychodzi; wtem zastępuje mu drogę pan Cynader, ów piękny brunet, któremu równego nigdy nie widział pan Ignacy.
— Co to pan za interesa robi, panie Szlangbaum? — mówi piękny brunet. — Ten dom można było kupić za siedmdziesiąt jeden tysięcy. On dziś więcej nie wart...
— Dla jednego nie wart, dla drugiego wart; ja zawsze robię tylko dobre interesa — odpowiada zamyślony Szlangbaum.
Nareszcie i Rzecki opuszcza salę, w której odbywa się inna licytacya i gromadzi się nowa publiczność. Pan Ignacy zwolna schodzi ze schodów i myśli:

„A więc dom kupił Szlangbaum i to za 90 tysięcy, jak przepowiedział Klejn. No, ależ Szlangbaum, to przecie nie Wokulski... Stach nie zrobiłby takiego głupstwa... Nie!... I z tą panną Izabelą farsa, plotki...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.