Na polu chwały/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Na polu chwały
Podtytuł Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. ok. 1906
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Szaro było jeszcze na świecie, gdy ksiądz Woynowski cłapał przez wysoki śnieg z latarką do swoich zajęcy, do gołębi i kuropatw, które w spichlerku w osobnej zagrodzie hodował. Oswojona liszka, z dzwoneczkiem na szyi, szła za nim w trop, a obok niej szpic łaciasty i jeż, którego w ciepłej księżej izbie nie zmorzył sen zimowy. Czwórka owa, przeszedłszy zwolna dziedziniec, zatrzymała się pod słomianym okapem spichlernym, z którego zwieszały się długie sople lodu. Tam zakołysała się latarka, zaskrzypiał klucz w kłódce, szczęknął skobel, zaskrzypiały jeszcze mocniej od klucza drzwi i staruszek wraz ze zwierzęty wszedł do środka. Po chwili, siadłszy na pieńku, postawił na drugim latarkę i, wziąwszy przed się płócienną torbę z ziarnem i z pachnącemi piwnicą liśćmi kapusty, począł, ziewając głośno, miotać je przed siebie na polepę.
Ale zanim jeszcze do tego się zabrał, z ciemnych kątów komórki przykicały zaraz trzy zające, a potem zamigotały w świetle latarki nakształt błyszczących paciorków oczka gołębi i rdzawych kuropatw, które przysunęły się zbitym stadkiem, kołysząc główkami na giętkich szyjach. Gołębie, jako śmielsze, wnet zaczęły kuć dziobkami w polepę, kuropatwy zaś zbliżały się ostrożniej, spoglądając to na padające ziarno, to na księdza, to na liszkę, z którą opatrzyły się zresztą oddawna, bo, schwytane jeszcze latem pisklętami i hodowane od maleńkości, widywały ją codziennie.
Ksiądz zaś sypał wciąż ziarno, i zaraz mruczał pacierz poranny:
— Pater noster, qui es in coelis, sanctificetur nomen...
Tu przerwał i zwrócił się do liszki, która, opierając się o niego bokiem, dygotała, jakby ją febra trzęsła.
— A zawsze skóra na tobie drży, skoro je ujrzysz... Co dzień to samo... Naucz-że się przyrodzone żądze hamować, boć wikt masz zacny i głodu nie cierpisz. Na czem-żem stanął?...
Tu przymknął oczy, jakby czekając na jakowąś odpowiedź, a że jej nie usłyszał, więc zaczął od początku:
— Pater noster, qui es in coelis, sanctificetur nomen Tuum, adveniat regnum Tuum...
I znów przerwał.
— Wijesz się, wijesz, — mówił kładąc rękę na grzbiecie liszki... Taka już paskudna w tobie natura, że ci nietylko jeść, ale i mordować trzeba. Chwyć ją Filuś za kitę, a jeśli ci co niepolitycznego pod nos uczyni, to ją ugryź... Adveniat regnum Tuum... O taka córko! wiem, cobyś odrzekła, że i człek libenter perdices manducat, ale to wiedz, że człek chociaż w post daje im spokój, a w tobie chyba sprośnego Lutra dusza siedzi, bo ty byś i w wielki piątek mięso żarła. Fiat voluntas Tua... Truś! truś! truś!... sicut in coelo — naści jeden z drugim jeszcze po kaczanie!.. et in terra...
I, tak mówiąc, rzucał głąbiki a następnie znów miotał ziarno, zrzędząc trochę i na gołębie, że choć wiosna jeszcze nieblizko, a one już coś nadto koło siebie zachodzą i depcą, i gruchają. Wreszcie, gdy już torba wypróżniła się zupełnie, wstał, podniósł latarnię i zabierał się do wyjścia, gdy wtem na progu spichrza ukazał się Taczewski.
— A! Jacuś — zawołał ksiądz — a ty tu co tak rano robisz?
Taczewski ucałował go w ramię i odrzekł:
— Do spowiedzi, dobrodzieju, przyjechałem, a w czasie rannej mszy chciałbym do Stołu Pańskiego przystąpić.
— Do spowiedzi? Dobrze, ale cóż ci tak przypiliło? Gadaj no zaraz, bo to nie bez kozery!
— Powiem szczerze. Mam się dziś pojedynkować, a że z pięciu mężami łatwiej o przygodę niż z jednym, więc chciałbym duszę oczyścić.
— Z pięciu mężami? Rany boskie! a tyś im co uczynił?
— Ot właśnie, że im nic nie uczyniłem. Sami szukali zwady i sami mnie pozwali.
— Cóż to za jedni?
— Bukojemscy leśniczowie i Cypryanowicz z Jedlinki.
— To ja ich znam. Pójdź-że na plebanię, powiesz mi, jako co było.
I wyszli. Ale na środku obejścia ksiądz Woynowski zatrzymał się nagle, spojrzał bystro w oczy Taczewskiego i rzekł:
— Słuchaj, Jacek, w tem jest mulier?
A ów uśmiechnął się smutno.
— I jest, i niema, — rzekł — bo w rzeczy o nią poszło, ale ona temu niewinna.
— Aha! niewinna! wszystkie one niewinne. A czy ty wiesz, co mówi Ekleziasta o niewiastach?
— Nie pamiętam, dobrodzieju.
— I ja nie pamiętam, ale czego sobie nie przypomnę, to ci w domu przeczytam. „Inveni (powiada) amariorem morte mulierem, quae laqueus (powiada) venatorum est et sagena cor ejus. I coś tam dalej powiada, ale w końcu mówi: qui placet Deo, effugiet illam, qui autem peccator est, capietur (powiada) ab illa“. Ostrzegałem cię, nieraz i nie dziesięć razy, żebyś w tym domu nie przesiadywał — a teraz masz.
— Oj! łatwiej ostrzegać, niźli tam nie bywać — odpowiedział z westchnieniem Taczewski.
— Nic cię tam dobrego nie spotka.
— Pewnie — odrzekł cicho młody rycerz.
I szli ku plebanii w milczeniu, a ksiądz z twarzą stroskaną, bo kochał Jacka z całej duszy. Gdy po śmierci ojca, któren umarł z zarazy, młodzieńczyk pozostał sam na świecie, bez blizkich krewnych, bez mienia, na kilku chłopach w Wyrąbkach, staruszek otoczył go tkliwą opieką. Majątku dać mu nie mógł, bo, mając duszę anielską, rozdawał biednym wszystko, co mu uboga parafia przynosiła, ale jednakże skrycie mu pomagał, a przytem pilnował go, uczył — i to nietylko na książce, ale i sztuki rycerskiej. Był to bowiem swego czasu zawołany żołnierz, jeden z przyjaciół i kommilitonów sławnego Wołodyjowskiego, i czarniecczyk, który całą wojnę szwedzką odbył i dopiero po jej ukończeniu przywdział, wskutek pewnej okropnej przygody, suknię kapłańską. Pokochawszy Jacka, cenił w nim nietylko potomka znamienitego rycerskiego rodu, ale i duszę szlachetną i smutną, taką, jak była jego własna. Więc bolał i nad jego niezmiernem ubóstwem, i nad jego nieszczęsną miłością, z powodu której młodzian, zamiast szukać sławy i chleba na szerokim świecie, marniał w zapadłym wyczółku prowadząc nawpół chłopskie życie. Stąd czuł pewną niechęć dla całego domu w Bełczączce, mając i to za złe panu Gedeonowi Pągowskiemu, że był dla kmieci przyostry.
On zaś miłował owych „robaków ziemnych“ jak źrenicę oka — ale prócz nich kochał także wszystko, co żyje na świecie: i te zwierzęta, na które zrzędził, i ptaki, i ryby, a nawet i żabi naród, który rechocze i kumka latem w przygrzanych słońcem wodach.
Jednakże w tej kapłańskiej sukni chodził nietylko anioł, ale i dawny żołnierz, więc, gdy teraz dowiedział się, iż Jacek ma się z pięciu mężami potykać, myślał już tylko o tem, jak się też młodzian popisze i czy wyjdzie ze sprawy bez szwanku.
Zatrzymał się przeto jeszcze przy samych drzwiach plebanii i rzekł:
— Ale się przecie nie dasz? Bo, com sam umiał i co mi Wołodyjowski pokazał, tegom ci nie ukrywał.
— Nie chciałbym, by mnie na śmierć usiekli — odpowiedział skromnie Taczewski — bo idzie wielka wojna z Turczynem.
Na to zaświeciły jak gwiazdy oczy staruszka, w jednej chwili chwycił Jacka za pętlicę od kubraka i począł pytać:
— Pochwalone imię Pańskie! Skąd wiesz? kto ci mówił?
— Pan starosta Grothus — odpowiedział młodzieniec.
Długo trwała rozmowa Jacka z księdzem, długo spowiedź przede mszą, a gdy wreszcie znaleźli się obaj po mszy na plebanii i zasiedli do piwnej polewki, staruszkowi wciąż jeszcze nie schodziła z myśli wojna z pogany i począł z tego powodu narzekać na zepsucie obyczajów i na upadek pobożności w Rzeczypospolitej:
— Mój Boże, — mówił — toć że to pole chwały i zbawienia otwarte... a wy wolicie prywatnych spraw dochodzić i wzajem się szczerbić. Mogąc krew przelać w obronie krzyża i wiary, gotowiście bratnią przelewać. I dla kogo? dla czego? dla uraz prywatnych, albo dla niewiast i tym podobnych marności światowych. Wiem ci ja, że w Rzeczypospolitej stary to nałóg — i mea culpa, bom za czasów grzesznej i płochej młodości sam mu podlegał. Na leżach zimowych, gdy wojska jeno próżniactwem i pijaństwem zajęte, niemasz dnia bez pojedynków, ale przecież i Kościół je karci, i prawo ich broni. Grzech też to jest zawsze, a przed wojną turecką grzech tem większy, bo tam każda szabla potrzebna i każda wierze prawdziwej i prawdziwemu Bogu służy. Dlatego to król nasz, któren jest defensor fidei, nienawidzi pojedynków, a wobec nieprzyjaciół, w polu, gdy prawo wojenne sprawuje, to i surowo za nie karze.
— Król też w młodości nie jeden i nie dwa odbył pojedynki — odpowiedział Taczewski. — Wreszcie cóż robić, ojcze wielebny? Nie ja przecie pozwałem, ale mnie pozwano. Zali mogę nie stanąć?!
— Prawda, nie możesz! i dlatego też smuci się dusza moja. Ha! Bóg będzie przy niewinności.
Taczewski począł się żegnać, bo do południa nie było więcej jak dwie godziny, a drogę miał przed sobą znaczną.
— Czekaj-że — ozwał się ksiądz Woynowski. — Tak cię przecie nie puszczę. Każę czeladnikowi sanie z drabkami wymościć słomą i pojechać ku pobojowisku. Bo jeśli u Pągowskiego nic o pojedynku nie wiedzą, to i pomocy nie poślą, a jakoż będzie, jeśli który z tamtych, albo i ty ciężką ranę poniesiesz? Pomyślałeś o tem?
— Nie pomyślałem, a pewnie i tamci też nie pomyślą.
— A widzisz! Pojadę i sam, ale na placu nie będę, jeno się w Wyrąbkach u ciebie zatrzymam. Wiatyk i chłopca z dzwonkiem też wezmę, bo kto wie, co się może zdarzyć. Nie przystoi, nie przystoi duchownemu być świadkiem takich rzeczy, ale gdyby nie to, chętnie bym tam był, choćby dlatego, żeby i tobie ducha dodać.
A Taczewski spojrzał na niego swemi słodkiemi jak u dziewczyny oczyma.
— Bóg zapłać, — rzekł — ale ja ducha nie tracę, bo choćby przyszło nałożyć głową, to...
— Milczałbyś lepiej — przerwał ksiądz. — A nie żalby ci to było na Turka nie iść — i sławniejszą śmiercią nie ginąć?
— Prawda, dobrodzieju, postaram się też, aby mnie te ludojady odrazu nie połknęły.
Lecz ksiądz Woynowski zamyślił się przez chwilę poczem rzekł:
— Ale gdybym tak pojechał na miejsce i przedstawił im, jaka nagroda może ich spotkać w niebie, jeśli z pogańskiej ręki zginą, możeby cię zaniechał?
— Niechże Bóg broni! — zawołał żywo Jacek. Myśleliby, że z mojej namowy. Niechże Bóg broni! Lepiej mi zaraz jechać, niż takich rzeczy słuchać.
— Ha! to niema co! Jedziem! — rzekł ksiądz.
I zawoławszy czeladnika, wydał mu rozkaz, by zakładano co ducha do sani, poczem obaj z Taczewskim wyszli z plebanii, aby osobiście pomagać w zaprzęganiu.
Lecz na podwórzu staruszek na widok konia, na którym pan Jacek przyjechał, aż cofnął się ze zdumieniem i zawołał:
— W imię Ojca i Syna, a tyś skąd wziął takiego chmyza.
I rzeczywiście pod płotem stała z nizko zwieszonym i obrośniętym na szczękach łbem poszerszeniała szkapina, niewiele większa od rosłej kozy.
— Od chłopa pożyczyłem — odpowiedział Taczewski. Ot, jakbym na wyprawę turecką jechał...
I począł się śmiać z bolesnym przymusem.
A na to ksiądz:
— Mniejsza, na jakim pojedziesz, byleś na tureckim wrócił, co daj ci Boże, Jacuś, ale tymczasem przełóż kulbakę na mego podjezdka, bo tak się nie można tamtej szlachcie prezentować.
Poczem przygładzili jeszcze co potrzeba i ruszyli: ksiądz, chłopak kościelny z dzwonkiem i woźnica na saniach a Taczewski konno. Dzień był chmurny i nieco mglisty, albowiem na świecie uczyniła się odwilż. Śnieg leżał na zmarzniętej ziemi, ale zwierzchu zmiękł znacznie, tak, że kopyta końskie pogrążyły się w nim bez odgłosu a płozy cicho sunęły po równej drodze. Zaraz za Jedlnią spotkali kilkanaście fur z drzewem a przy nich chłopów idących pieszo, którzy klękali na odgłos dzwonka, mniemając, że ksiądz jedzie gdzieś z Panem Bogiem do konającego. Potem zaczęły się przedleśne pola, przysłonięte mgłą, puste, białe, nad któremi przeciągały stada wron. W miarę jak zbliżali się ku lasom, mgła gęstniała coraz bardziej, toczyła się dołem, napełniała przestrzeń i szła ku górze, tak, że po pewnym czasie słyszeli nad sobą krakanie, ale nie mogli dojrzeć ptastwa. Przydrożne krze wyglądały jak duchy. Świat stracił zwykłą rzeczywistość i zmienił się w jakąś krainę niepewną, obłędną, z zatartem, majaczącym pobliżem i zupełnie niewiadomą dalą.
Jacek jechał na podjezdku po cichych śniegach, rozmyślał o czekającej go bitwie, a więcej jeszcze o pannie Sienińskiej, i tak nawpół do siebie, nawpół do niej przemawiał w duszy: „Moje kochanie dla cię zawsze jednakie, jeno żadnej radości w sercu z niego nie mam. Ej! po prawdzie mało ja jej miałem i przedtem. A teraz, gdybym to choć te twoje nożyny mógł objąć, albo dobre słowo od ciebie usłyszeć, albo choć wiedzieć, że pożałujesz, jeśli mnie spotka przygoda, ale to wszystko jest jako ta mgła... i tyś sama jakoby za mgłą i nie wiem, co jest, i nie wiem, co będzie, ni co mnie spotka, ni co się stanie — nic nie wiem“.
I poczuł Jacek, że wielki smutek osiada mu na duszy, jak wilgoć osiadła na jego ubraniu, więc westchnął głęboko i rzekł:
— Ale już wolę, że się to raz skończy!
A księdza Woynowskiego również niewesołe opadły myśli. „Nabiedowało się chłopczysko, — mówił sobie — młodości nie użyło, nagryzło się z powodu tych nieszczęsnych amorów, a teraz co? Jeszcze mi go te zabijaki Bukojemscy usieką. Niedawno w Kozienicach poszczerbili po odpuście pana Korzybskiego... A choćby mi Jacka nie usiekli, to też nic dobrego z tego nie wypadnie. Mój Boże! dyć to chłop jako najszczersze złoto — i z wielkiego rycerskiego rodu ostatni odziomek, ostatnia żywiąca kropla krwi... Żeby się choć teraz przypilnował... w Bogu nadzieja, że nie zapomniał tych dwóch ciosów — jednego mylnego pod zastawę z uskoczeniem w bok, drugiego, — z młyńca przez policzek... Jacku!...
Lecz Jacek nie dosłyszał, bo był naprzód odjechał, a staruszek nie powtórzył wołania. Owszem, stropił się bardzo, gdyż przyszło mu na myśl, że nie wypada duchownemu, który jedzie z sakramentami, o takich rzeczach rozmyślać. Począł się tedy kruszyć i przepraszać pana Boga.
Ale na duszy było mu coraz ciężej. Opanowało go nagle złe przeczucie, które zmieniło się niemal w pewność, że ten dziwny pojedynek, bez świadków, skończy się jak najgorzej dla Jacka.
Tymczasem dojechali do poprzecznej drogi, która w prawo szła do Wyrąbków, w lewo Bełczączki. Woźnica, jak miał rozkaz, stanął. Taczewski przysunął się do sani i zeskoczył z podjezdka.
— Pójdę pod figurę piechotą, — rzekł — bo nim sanie Jegomości odwiozą i ku nam wrócą, niewiedziałbym co z koniem uczynić. Oni tam może już są.
— Jeszcze niema południa, ale blizko — odpowiedział ksiądz zmienionym nieco głosem. A jaka mgła! Po omacku będziecie się bili.
— Ej, dość widać!
Krakanie niewidzialnych wron, czy kruków znów ozwało się nad ich głowami.
— Jacku! — rzekł ksiądz.
— Słucham.
— Bo skoro już ma do tego przyjść, to pamiętaj na rycerzy z Taczewa.
— Nie powstydzą się mnie, ojcze — nie!
Jakoż staruszek zauważył, że rysy młodzieńca jak gdyby stwardniały, a oczy nie pozbyły się wprawdzie smutku, ale nie miały już takiej dziewczęcej słodyczy jak zwykle.
Więc rzekł:
— To dobrze, ale klęknij, to cię przeżegnam i sam się przeżegnaj przed samem rozpoczęciem.
To rzekłszy, nakreślił palcami znak krzyża na głowie Jacka, który ukląkł na śniegu.
Następnie przywiązał podjezdka za saniami obok chmyza, ucałował rękę księdza i poszedł w stronę Bełczączki.
— A wracaj mi zdrowo! — zawołał za nim ksiądz.
Pod krzyżem nie było jeszcze nikogo. Taczewski obszedł kilka razy figurę, poczem siadł na kamieniu leżącym u jej podstawy i czekał.
Naokół panowała ogromna cisza; tylko wielkie, podobne do łez krople, utworzone z wilgotnej mgły, spadając z ramion krzyża, uderzały z cichym szelestem o miękki śnieg. Ta cisza pełna jakowegoś smutku, i ta mglista pustka zapełniły nową falą żalu serce Jacka. Poczuł się tak samotny, jak nigdy dotąd: „Prawdziwie jestem ci jako ten kołek na świecie! — rzekł sobie — i taka też będzie dola moja aż do śmierci“.
I machnął ręką.
— To też niech się raz skończy!
I z coraz większą goryczą myślał, że przeciwnikom nie pilno, bo im weselej, bo oto siedzą sobie teraz w Bełczączce: rozmawiają z „nią“ i mogą na „nią“ patrzyć dowoli.
Ale mylił się, bo im było także pilno. Po chwili doszedł go gwar głośnej rozmowy i w białawym tumanie zamajaczyły cztery ogromne postacie Bukojemskich i piąta, mniejsza, Cypryanowicza.
Rozmawiali tak głośno dlatego, że kłócili się o to, który pierwszy ma się rąbać z Taczewskim. Bukojemscy swarzyli się zresztą zawsze i o wszystko między sobą, ale tym razem spór szedł z Cypryanowiczem, który dowodził, że będąc najciężej obrażony, koniecznie powinien przed nimi stanąć. Umilkli dopiero na widok krzyża oraz stojącego pod nim pana Jacka i uchylili czapek, niewiadomo, czy przez uszanowanie dla Męki Pańskiej, czy dla powitania przeciwnika.
Taczewski skłonił im się w milczeniu i dobył szabli, ale serce poczęło mu w pierwszej chwili bić niespokojnie w piersi, albowiem było ich przecie pięciu przeciw jednemu, a przytem Bukojemscy wyglądali poprostu strasznie: chłopy duże, barczyste, o wąsach jak miotły, na których mgła osiadła siwą rosą i o brwiach namaszczonych, — w twarzach mieli jakąś ponurą, zbójecką radość, jakby cieszyli się ze sposobności do rozlania krwi ludzkiej.
— Po co ja kładę zdrową głowę pod ewangelię? — pomyślał Jacek.
Lecz po owej chwili niepokoju, poczęło go ogarniać oburzenie na tych odojów, których prawie nie znał i którym nie uczynił żadnej krzywdy a którzy, Bóg wie dlaczego, przyczepili się do niego i oto teraz przyszli nastawać na jego życie.
Więc w duszy tak do nich przemówił:
— Czekajcie-że, zawalidrogi. Przynieśliście tu i swoje głowy!
I policzki zakwitły mu, a zęby zacisnęły się z gniewu. Oni tymczasem poczęli zrzucać opończe i zawijać rękawy u żupanów, co czynili niepotrzebnie wszyscy odrazu, ale czynili dlatego, że każdy myślał, iż od niego się rozpocznie. Wreszcie stanęli rzędem, już z gołemi szablami, a Taczewski, postąpiwszy ku nim, stanął również i patrzyli na się w milczeniu.
Przerwał je Cypryanowicz:
— Ja pierwszy służę waćpanu.
— Nie! Ja pierwszy, ja pierwszy! — powtórzyli razem Bukojemscy.
I gdy Cypryanowicz wysunął się naprzód, tamci pochwycili go zaraz za łokcie. Poczęła się znów kłótnia, w której Cypryanowicz wymyślał im od hajdamaków, a oni jemu od gładyszów, sobie zaś wzajem od psubratów. Zgorszył się nią niezmiernie pan Jacek i rzekł:
— Takich kawalerów w życiu-m jeszcze nie widział.
I zasunął szablę do pochwy.
— Wybierzcie, bo odejdę! — rzekł podniesionym twardym głosem.
— Wybierz ty sam! — zawołał Cypryanowicz, w nadziei, że wybór na niego padnie.
Mateusz Bukojemski począł krzyczeć, że na to nie pozwoli, by lada chłystek miał nimi rozporządzać i krzyczał tak, że aż przednie zęby, które miał przydługie, jak u zająca, błyskały mu z pod wąsów; ale umilkł, gdy Taczewski wydobywszy znów szablę, wskazał go jej krzywcem i rzekł:
— Acana wybieram.
Pozostali bracia wraz z Cypryanowiczem usunęli się też zaraz, widząc, że nigdy do ładu nie dojdą, tylko oblicza im posmutniały, albowiem, znając siłę Mateuszową, byli niemal pewni, że nie zostanie im nic po nim do roboty.
— Poczynajcie! — rzekł Cypryanowicz.
Taczewski odczuł także siłę przeciwnika, zaraz przy pierwszem złożeniu, bo aż szabla zadrżała mu w dłoni, odbił jednak cięcie, odbił drugie, po trzecim zaś rzekł sobie w duszy:
— Nie tak ci on sprawny, jak mocny.
I przykucnąwszy nieco dla lepszego skoku, natarł z impetem.
Inni bracia, pospuszczawszy końce szabel ku dołowi, śledzili z otwartemi ustami przebieg walki, poznali bowiem, że i Taczewski „zna się na rzeczy“ i że nie będzie z nim tak łatwo. Po chwili pomyśleli, że zna się nawet bardzo dobrze i ogarnął ich niepokój, gdyż, pomimo ciągłych kłótni, miłowali się niezmiernie między sobą. To jednemu, to drugiemu, okrzyk: ha! wyrwał się z piersi przy każdem tęższem cięciu. A tymczasem cięcia stawały się szybsze, podobne do błyskawic. Taczewski nabierał widocznie coraz więcej pewności siebie. Był spokojny, ale skakał jak źbik i z oczu szły mu skry złowrogie.
— Źle — pomyślał Cypryanowicz.
A wtem rozległ się krzyk, szabla Mateusza zwisła, a on podniósł obie ręce do twarzy, która w jednej chwili zalała się całkiem krwią — i runął na ziemię.
Ryknęli jak byki na ów widok młodsi bracia, i w mgnieniu oka rzucili się z wściekłością na Jacka, nie z tym zapewne rozmysłem, żeby go razem we trzech napaść, ale dlatego, że każdy chciał pierwszy pomścić najstarszego.
I byliby go może roznieśli na szablach, gdyby nie Cypryanowicz, który, skoczywszy mu na pomoc, krzyknął co głosu w piersiach:
— Hańba! Precz! Zbóje, nie szlachta! Hańba! precz! To i ze mną, zbóje! precz!
I począł się wręcz z nimi ścinać, póki się nie opamiętali. Tymczasem Mateusz przypodniósł się na rękach i zwrócił ku nim oblicze pokryte jakby maską krwi, więc Jan chwycił go pod pachy i posadził na śniegu, Łukasz pośpieszył mu również na pomoc.
A Taczewski posunął się do zgrzytającego zębami Marka i jął powtarzać prędkim głosem, jakby w obawie, żeby spólny napad nie powtórzył się po raz drugi:
— Proszę! proszę!
I szable zaszczękały znów złowrogo. Ale z Markiem, który o ile jeszcze był silniejszy, o tyle mniej zręczny, małą Taczewski miał robotę. Marek śmigał ogromnem szabliskiem, jak cepem — więc pan Jacek zaraz w trzecim złożeniu ciął go w prawy obojczyk, przeciął kość i obezwładnił.
Poznali teraz i Łukasz, i Jan, że zdarzył im się „casus“ wielce paskudny i że ten chudy młodzieńczyk jest w istocie rzeczy osą, której lepiej było nie draźnić. Ale z tem większą zapalczywością, stanęli z nim do walki, która skończyła się dla nich równie źle jak dla starszych; albowiem Łukasz, cięty przez policzek aż do dziąseł, przewróciwszy się z wielkim impetem, potłukł się w dodatku o kamienie ukryte pod śniegiem, a Janowi, lubo najbieglejszemu z braci, szabla wraz z palcem upadła po chwili na ziemię.
Taczewski nie draśnięty, patrzył teraz na swoje dzieło jakby ze zdziwieniem — i owe skry, które przed chwilą błyszczały mu w źrenicach, poczęły stopniowo gasnąć. Lewą ręką poprawił magierkę, która zsunęła mu się cokolwiek na prawe ucho podczas walki, poczem zdjął ją całkiem, odetchnął głęboko raz i drugi, zwrócił się do krzyża i rzekł nawpół do Cypryanowicza, nawpół do siebie:
— Bóg mi świadek, że ja nie winien.
A na to Stanisław Cypryanowicz:
— Moja kolej teraz, aleś waćpan zziajany, to może wypoczniesz, a ja tymczasem poprzykrywam opończami towarzyszów, aby ich zamróz nie chwycił, nim pomoc przyjdzie.
— Pomoc blizko — odpowiedział Taczewski — bo tam we mgle stoją sanie z drabkami, które podesłał ksiądz Woynowski, a sam jest u mnie. Pozwól waćpan, że pójdę po sanie, na których ichmościom będzie lepiej niż na śniegu.
I odszedł, a Cypryanowicz zabrał się tymczasem do okrywania Bukojemskich, którzy siedzieli ramię przy ramieniu w śniegu, z wyjątkiem Jana, ten bowiem, najlżej ranny, klęczał przed Mateuszem i, trzymając prawą dłoń do góry, aby krew zbyt nie uchodziła z odciętego palca, lewą obmywał śniegiem oblicze najstarszego.
— Jakże wam? — zapytał Cypryanowicz.
— A pokąsał nas, taki syn, — odpowiedział Łukasz wypluwając obficie krew — ale się jeszcze pomścimy.
— Całkiem ręką nie władnę, bo mi kość nadwyrężył, — dorzucił Marek. Oj, pies!... Oj!
— A Mateusz nade brwiami cięty — rzekł Jan. — Trzebaby chlebem z pajęczyną ranę założyć, ale tymczasem i śniegiem tamuję.
— Żeby nie to, że mi ślepie zalało... — ozwał się Mateusz — byłbym...
Lecz nie mógł dokończyć, bo osłabł z utraty krwi — i przerwał mu Łukasz, którego porwała nagła złość:
— A chytra, psiakrew, — rzekł — bo patrzy jak panna, a dźga jak gad.
— Tej chytrości właśnie mu nie daruję! — zakrzyknął Jan.
Lecz dalszą rozmowę przerwało im parskanie koni. We mgle zamajaczały sanie, poczem stanęły tuż przy Bukojemskich. Z sani wyskoczył Taczewski i kazał woźnicy złazić.
Chłop spojrzał na Bukojemskich, obrzucił bystrem spojrzeniem Taczewskiego i Cypryanowicza, i nie ozwał się ani słowem, tylko na twarzy odbiło mu jakby zgorszenie i, odwróciwszy się na chwilę do koni, przeżegnał się.
Poczem we trzech zaczęli podnosić rannych i przenosić ich na opończy. Bukojemscy protestowali zrazu przeciw udziałowi pana Jacka w tych przenosinach, ale ów rzekł im:
— A gdybyście waćpanowie mnie usiekli, zali zostawilibyście mnie bez pomocy? Toć to szlachecka usługa, której nie godzi się nie oddać, ani też nie przyjąć.
Więc umilkli, bo ich nieco ujął temi słowy — i po chwili legli wygodnie w obszernych drabkach na słomie, gdzie zaraz uczyniło im się cieplej.
— Dokąd jechać? — zapytał chłop.
— Czekaj. Weźmiesz jeszcze jednego — odpowiedział Cypryanowicz.
I zwróciwszy się do Jacka:
— No! mości panie! — rzekł — czas i nam.
Lecz Taczewski spojrzał na niego niemal przyjaznym wzrokiem.
— Ej! lepiej nam się zaniechać. I tamto Bóg wie, dlaczego się przygodziło, a waćpan stanąłeś przy mnie, gdy ci ichmościowie kupą na mnie natarli. Po co my się mamy bić?
— Będziemy i musimy — odparł zimno Cypryanowicz. — Waćpan mi hańbę zadałeś, a gdybyś i nie zadał, to teraz idzie o moją reputacyę — rozumiesz? Choćbym miał gardło dać, choćby to miała być ostatnia moja godzina — musimy się bić!
— Ha! niechże i tak będzie, ale to przeciw mojej woli! — odpowiedział Jacek.
I poczęli się ścinać. Cypryanowicz, lubo mniej silny od Bukojemskich, był jednakże od nich bieglejszy. Znać było, że uczyli go lepsi mistrze, i że praktykował nietylko po jarmarkach i zajazdach. Nacierał roztropniej, a odbijał ściślej i umiejętniej. Taczewski, w którego sercu nie było już żadnej zawziętości i który wolałby był poprzestać na nauce danej panom Bukojemskim, począł go chwalić.
— Z waćpanem zgoła inna rzecz — ozwał się. — Nie byle kto waści układał.
— Szkoda, że nie waćpan! — odpowiedział Cypryanowicz.
I uradował się podwójnie, naprzód z pochwały, a powtóre z tego, iż odpowiedział, albowiem na rozmowę w czasie walki pozwalali sobie tylko najzawołańsi rębacze, a grzeczna rozmowa uważana była przytem za szczyt dworności. Wszystko to podnosiło Cypryanowicza we własnych oczach.
Natarł więc znów z dobrą otuchą. Wszelako, po kilku jeszcze złożeniach, musiał uznać w duszy wyższość przeciwnika. Taczewski odbijał jakby od niechcenia, ale z największą łatwością — i w ogóle zachowywał się tak, jakby chodziło nie o pojedynek, ale o szermierkę dla wprawy. Widocznie pragnął przekonać się co też Cypryanowicz umie i o ile wyższy jest od Bukojemskich, a zbadawszy tę rzecz dokładnie, był już zupełnie sobie pewny.
Zrozumiał to i pan Stanisław, a przeto i radość jego znikła i począł atakować goręcej. A wtem Taczewski skrzywił się, jakby już miał dosyć zabawy, odbił cios zwany „mylnym“ — i natarł a po chwili uskoczył w bok.
— Dostałeś waść! — rzekł.
Cypryanowicz poczuł istotnie jakby zimno w ramieniu ale rzekł:
— Nic mi! Dalej!
I przyciął znów, lecz w tej chwili koniec szabli Taczewskiego roztworzył mu dolną wargę i skórę na brodzie. Pan Jacek uskoczył po raz wtóry.
— Broczysz! — rzekł.
— Nic i to!
— Jeśli nic, to chwała Bogu! — odparł Taczewski — ale ja mam już dość, a do waści rękę wyciągam. Waćpan prawdziwie po kawalersku stawałeś.
Cypryanowicz, podniecony bardzo, ale zarazem ujęty słowami pana Jacka, stał przez chwilę, jakby wahając się, czy ma dać pokój, czy nacierać dalej — wreszcie jednak schował szablę do pochwy i wyciągnął dłoń.
— Niechże i tak będzie. Co prawda, to i broczę, jak się patrzy.
To rzekłszy, dotknął lewą ręką brody i począł spoglądać jakby ze zdziwieniem na krew, która poplamiła mu obficie dłoń i palce.
— Trzymaj śnieg na ranie, bo spuchnie! — rzekł pan Jacek — i chodź do woza.
To rzekłszy, wziął go pod ramię i poprowadził do Bukojemskich, którzy spoglądali na niego w milczeniu, nieco zdziwionym, a zarazem osowiałym wzrokiem. Pan Jacek budził w nich teraz rzetelny szacunek, nietylko jako mistrz w szable, ale jako kawaler „górnych manier,“ takich właśnie, jakich im brakło.
Więc, dopiero po chwili, Mateusz zwrócił się do Cypryanowicza:
— Jakoż ci jest Stachu?
— Dobrze. Mógłbym i piechotą pójść, ale wolę na saniach, bo będzie prędzej.
A Taczewski przysiadł się bokiem przy nim i zawołał na woźnicę:
— Do Wyrąbek!
— Dokąd? — zapytał Cypryanowicz.
— Do mnie. Nie będzie tam waszmościom wygodnie, ale trudno. W Bełczączce postrachałyby się niewiasty, a u mnie jest ksiądz Woynowski, który waściów opatrzy, bo się na ranach zna wybornie. Po konie waszmościów można posłać, a potem uczynicie co zechcecie. Księdza też uproszę, żeby pojechał do Bełczączki i oznajmił ostrożnie, co się stało.
Tu zamyślił się pan Jacek, a po chwili rzekł:
— Oj! nie przedtem była bieda, ale teraz będzie bieda... Bogdaj-że waszmościów, żeście się tego pojedynku naparli.
— Prawda! napieraliśmy się — odrzekł Cypryanowicz. — To ja poświadczę i panowie Bukojemscy poświadczą.
— Poświadczym, choć mi ramię okrutnie dolega — ozwał się stękając nieco Marek. — Oj! toś nas waćpan ufetował, niech cię kule biją.
Do Wyrąbek nie było daleko. Wkrótce też wjechali w opłotki, śród których spotkali brnącego w śniegu księdza Woynowskiego; ów bowiem, niespokojny o to, co się stanie, nie mógł już dłużej wysiedzieć i wyszedł naprzeciw.
Taczewski zeskoczył na jego widok z sani, a ksiądz posunął się też żywiej ku niemu, a widząc, że zdrów i cały, zawołał:
— No, co tam?
— A przywożę ichmościów — odpowiedział Jacek.
Twarz staruszka rozjaśniła się na chwilę, ale spoważniała zaraz, gdy na saniach dostrzegł umazanych krwią Bukojemskich i Cypryanowicza.
I aż klasnął w dłonie.
— Wszystkich pięciu! — zawołał.
— A pięciu!...
— Obraza Boska!
Poczem do rannych:
— Jakże waściom?
Oni pokłonili mu się czapkami, prócz Marka, który mając przecięty obojczyk, nie mógł nietylko prawą, ale i lewą ręką poruszać. Więc tylko stęknął i rzekł:
— Ha, godnie nas opieprzył, niema co!
— Nic to! — ozwali się inni.
— W Bogu nadzieja, że nic — odpowiedział staruszek. — Do domu teraz! Do domu jaknajprędzej! Wnet się was opatrzy.
I kazał ruszać saniom, sam zaś poszedł za nimi z Taczewskim tak pospiesznie jak tylko mógł. Na chwilę jednak zatrzymał się, radość zamigotała mu znów w twarzy, nagle objął za szyję Taczewskiego i rzekł:
— Jacuś! niech-że cię uściskam. A to pełne sanie ich przywiózł, jak snopów!
Taczewski zaś pocałował go w rękę i odpowiedział:
— Sami chcieli, dobrodzieju.
A ksiądz położył mu jeszcze dłoń na głowie, jakby chcąc go pobłogosławić, ale wnet się pomiarkował, że sukni nie przystoi, więc spojrzał surowiej i rzekł:
— Jeno nie myśl, że ci to pochwalam. Twoje szczęście, że sami chcieli, ale zgorszenie jest!
I weszli na podwórze, poczem Jacek skoczył ku saniom aby wraz z woźnicą i jedynym czeladnikiem, jakiego posiadał, pomódz rannym do wysiadania.
Ale oni wysiedli bez pomocy, z wyjątkiem Marka, któremu trzeba było ramię podtrzymać — i po chwili znaleźli się w izbie. Słoma tam była już przygotowana, a nawet i łóżko Taczewskiego, pokryte białą, trochę wytartą, skórą końską i z wojłokiem pod głowę. Na stole, przy oknie, widać było chleb, zagnieciony z pajęczyną, wyborny do tamowania krwi i równie wyborne balsamy księdza Woynowskiego „do gojenia.“
Staruszek, zdjąwszy sutannę, zabrał się wraz do opatrywania ran, z całą wprawą starego żołnierza, który ich tysiące w życiu widział i który z długoletniej praktyki znał się na opatrunku lepiej od niejednego medyka. Prędko też poszło, bo nie licząc Marka, inni lekko tylko byli poszczerbieni. Obojczyk Markowy dłuższej znacznie wymagał roboty, ale gdy wreszcie i on został zestawiony, odetchnął ksiądz Woynowski i zatarł ubabrane ręce.
— No? — rzekł — dzięki Panu Jezusowi, obyło się bez ciężkiej przygody. Pewnie się też waszmościowie lepiej zaraz czujecie.
— Pić się chce! — odrzekł Mateusz Bukojemski.
— Nie zaszkodzi! Każ, Jacku, przynieść wody.
Lecz Mateusz aż przypodniósł się na słomie.
— Jakto wody? — zapytał złamanym głosem.
A Marek, leżąc na wznak na Jackowem łóżku i stękając nieco, ozwał się niespodzianie:
— Ksiądz dobrodziej chce pewnie ręce umyć.
Na to Jacek spojrzał z prawdziwą rozpaczą na księdza, a ów począł się śmiać i rzekł:
— Oto szczerzy żołnierze! Można też i wina, można, ale niewiele.
Lecz Taczewski zaciągnął go za rękaw do alkierza.
— Dobrodzieju, — szepnął — co ja pocznę! W śpiżarni pustki, w piwnicy pustki, ja sam coraz to pasa dociskam. Co ja im dam!
— Jest! jest! — odszepnął staruszek. — Wyjeżdżając, dałem dyspozycję i już przywieźli, a jak nie starczy, to poproszę u piwowarów w Jedlni... Dla siebie niby, oczywiście... dla siebie... Każ-że im dać zaraz po szklanicy, aby się zaś pocieszyli po przygodzie.
Usłyszawszy to Jacek, zawinął się prędko i wkrótce panowie Bukojemscy zaczęli się pocieszać wzajemnie. Wzrastała też z każdą chwilą i ich życzliwość dla Jacka:
— Biliśmy się, bo to się każdemu trafi, — mówił Mateusz — ale ja zaraz pomyślałem, że waść godny kawaler.
— A nieprawda, bom ja to pierwszy pomyślał — ozwał się Łukasz.
— Tyś pomyślał? Albo to potrafisz coś pomyśleć?
— A właśnie myślę, żeś kiep, więc potrafię, ale mnie gęba boli.
I poczynali się już kłócić. Ale tymczasem w oknie zaczerniał jeździec na koniu.
— Ktoś przyjechał — rzekł ksiądz.
Jacek poszedł zobaczyć kto i po chwili powrócił stropiony.
— Pan Pągowski przysłał czeladnika, — rzekł — kazał powiedzieć, że czeka z obiadem.
— Niech-że go sam zje — ozwał się Jan.
— Co mu rzec? — zapytał Jacek, patrząc na księdza.
— Najlepiej prawdę — odrzekł staruszek. — Ale to już lepiej ja sam powiem.
I wyszedł do pachołka i rzekł:
— Powiedz panu Pągowskiemu, że ani pan Cypryanowicz, ani panowie Bukojemscy nie przyjadą, bo wszyscy ranni w pojedynku, na który pana Taczewskiego wyzwali, ale nie zapomnij powiedzieć, że niebardzo ranni. Ruszaj.
Czeladnik ruszył z kopyta, a ksiądz, wróciwszy, począł uspokajać Jacka, który okrutnie był poruszony. Nie bał się on z pięciu mężami potykać, ale bał się pana Pągowskiego, a jeszcze więcej, co powie i pomyśli panna Sienińska.
Ksiądz zaś mówił:
— Przecie by się i tak wydało, a niechże się jaknajprędzej dowiedzą, że nie twoja wina.
— Waszmościowie zaświadczycie? — zapytał Jacek, zwracając się jeszcze raz do rannych.
— Pić się chce, ale zaświadczymy — odpowiedział Mateusz Bukojemski.
Jednakże niepokój Jacka wzrastał coraz bardziej, a wkrótce potem, gdy sanie z panem Pągowskim i panem starostą Grothusem zatrzymały się przed gankiem, serce zamarło w nim zupełnie. Skoczył jednakże witać i pochylił się panu Pągowskiemu do kolan, ale ów ani spojrzał, jakby go całkiem nie widział, i z ponurą surową twarzą wszedł do izby.
W izbie pokłonił się pan Pągowski księdzu z powagą, ale z daleka, gdyż od czasu jak staruszek wystrofował go raz z ambony za zbytnią surowość dla ludzi, nie mógł mu tego zawzięty szlachcic przebaczyć, więc i teraz, po owym zimnym ukłonie, zwrócił się zaraz do rannych, chwilę popatrzył na nich, a potem rzekł:
— Mości panowie, po tem co zaszło, nie przestąpiłbym ja zaiste progu tego domu, gdyby nie chęć powiedzenia waszmościom, jak okrutnie dotknęła mnie wasza krzywda. Oto, na co wam wyszła moja gościnność, oto nagroda, jaka w domu moim moich zbawców spotkała. Ale to wam jeno rzekę, że kto was pokrzywdził, mnie pokrzywdził, kto waszą krew przelał, gorzej niźliby moją przelał, bo mnie pohańbił, kto pod moim dachem was pozwał...
Tu nagle przerwał Mateusz:
— My jego wyzwali, nie on nas!
— Tak jest, mości dobrodzieju, — dodał Stach Cypryanowicz. — Niemasz w tem, co się stało, winy tego kawalera, jeno nasza, za którą pokornie waszmość pana przepraszamy.
— Godziło się też sędziemu zapytać świadków, nim wyrok wydał — rzekł poważnie ksiądz Woynowski.
Łukasz chciał się też odezwać, ale że miał policzek i dziąsła aż do zębów przecięte, przeto zabolało go okrutnie, gdy poruszył brodą, więc dłonią tylko zakrył maść, która już poczęła była przysychać i półgębkiem zawołał:
— Niech dyabli porwą wyroki i moją szczękę razem!...
Stropił się nieco tymi głosami pan Pągowski, ale jednakże nie ustąpił. Owszem, potoczył surowemi oczyma, jakby chciał w ten sposób niemą przyganę dla obrońców Jacka wyrazić i tak rzekł:
— Nie mnie przystoi moim zbawcom przebaczać. Waszmościów winy niema; owszem, rozumiem ja to i pojmuję, bom doskonale widział, jak was umyślnie postponowano. Zaiste, ta sama zazdrość, która na zdechłym koniu żywych wilków nie mogła dogonić, dodała później do zemsty ochoty. Nie ja jeden zauważyłem, jako ów „kawaler,“ którego tak wspaniałomyślnie bronicie, od pierwszej chwili spotkania nieustannie waszmościom dawał okazye i wszystko czynił, aby was do takowego postępku przywieść. Moja to raczej wina, żem mu folgował i żem mu nie rzekł, aby na jarmarku lub w karczmie, słusznej dla siebie poszukał kompanii.
Taczewskiemu, gdy to usłyszał, twarz pobladła jak płótno, księdzu Woynowskiemu zaś przeciwnie — krew uderzyła do głowy.
— Wyzwany był! co miał uczynić? Wstydź się waćpan! — zawołał.
Lecz pan Pągowski spojrzał na niego z góry i odrzekł:
— Świeckie to są sprawy, których świeccy ludzie tak samo jak duchowni, albo i więcej są periti, ale i na to odpowiem, aby mnie tu nikt o niesprawiedliwość nie posądzał. Co miał uczynić? Jako młodszy starszemu, jako gość gospodarzowi, jako człowiek, który tyle razy chleb mój jadł, swego własnego nie mając, powinien był przedewszystkiem mnie rzecz oznajmić, a ja byłbym ją swoją powagą gospodarską zagodził i nie dopuścił do tego, by moi zbawcy, a tak godni kawalerowie, tu, w tej chałupie, we krwi własnej, na słomie, jako w chlewie leżeli.
— Myślałbyś waszmość, że mnie tchórz obleciał! — wołał, łamiąc ręce i trzęsąc się jak w febrze, Taczewski.
Pan Gedeon nie odpowiedział mu ani słowem, gdyż od początku udawał, że go nie widzi, natomiast zwrócił się do Cypryanowicza.
— Panie kawalerze, — rzekł — eo instante jedziemy z panem starostą Grothusem do waścinego ojca do Jedlinki, aby mu kondolencyę wyrazić. Nie wątpię, że przyjmie on gościnę moją w Bełczączce, więc i waćpana wraz z towarzyszami proszę z powrotem do siebie. Przypominam wam też, że znajdujecie się tu tylko przypadkiem, a w rzeczy moimi przecie gośćmi jesteście, którym ja chciałbym całem sercem wdzięczność okazać. Ojciec waćpana, panie Cypryanowicz, nie może przecie zajechać do sprawcy ran twoich, a pod moim dachem lepsze mieć będziecie wygody i z głodu nie pomrzecie, coby was tu snadnie spotkać mogło.
Cypryanowicz zakłopotał się wielce i przez chwilę wahał się z odpowiedzią i ze względu na Taczewskiego, i dlatego, że będąc młodzianem wielce przystojnym, dbał o to, jak się wyda, a tymczasem warga i broda, które już nabrzmiały pod plastrem, szpeciły go okrutnie.
— Głodu i pragnienia byśmy tu nie doznali, — rzekł — co już i probatum fuit, ale w samej rzeczy gośćmi waszmości dobrodzieja jesteśmy i mój ojciec, nie wiedząc, jak co było, możeby i nie chciał tu zajechać. Jeno jakże to nam stanąć przed obliczem krewniaczek waszej mości z tak szpetnemi gębami, które tylko abominacyę wzbudzać mogą?
To rzekłszy, skrzywił się, bo go zabolała od dłuższego przemówienia warga — i istotnie niezbyt pięknie przytem wyglądał.
Lecz pan Pągowski odrzekł:
— O to się waść nie frasuj. Czują moje krewniaczki abominationem, ale nie do ran waszmościów, po których zagojeniu prędko wróci dawna uroda. Wnet tu zajadą trzy pary sani ze służbą, a w domu już was łoża wygodne czekają. Tymczasem bywajcie zdrowi, bo czas z panem starostą do Jedlinki. Czołem!
I skłonił się wszystkim, osobno księdzu, tylko Jackowi głową nie kiwnął. Gdy tedy był już blisko drzwi, zbliżył się do niego ksiądz i rzekł:
— Waćpan masz za mało miłosierdzia i sprawiedliwości.
A pan Pągowski odpowiedział:
— Moje grzechy wyznawam tylko na spowiedzi.
I wyszedł, za nim pan starosta Grothus.
Jacek stał cały czas jak na mękach. Twarz mu się zmieniła i sam chwilami nie wiedział, czy skoczyć panu Pągowskiemu do nóg z prośbą o przebaczenie, czy do gardła za te wszystkie upokorzenia, których doznał. Jednakże pamiętał, że był u siebie — i że stoi przed nim opiekun panienki. Więc, gdy tamci wyszli, wysunął się i on za nimi, nie zdając sobie wcale sprawy z tego co czyni, ale i dla zwyczaju, który nakazywał gości odprowadzać i w jakiejś ślepej nadziei, że może choć na samem odjezdnem zawzięty pan Pągowski bodaj głową mu skinie. Ale i to go zawiodło, tylko pan Grothus, człowiek widać dobry i wyrozumiały, ścisnął mu dłoń na ganku i szepnął:
— Nie desperuj, kawalerze, pierwszy gniew minie i wszystko się naprawi.
Lecz Jacek tak nie myślał, a byłby całkiem pewny iż wszystko raz na zawsze przepadło, gdyby był wiedział, że pan Pągowski, jakkolwiek szczerze był oburzony i zagniewan, to jednakże jeszcze większy gniew udawał niż czuł. Cypryanowicz i Bukojemscy byli istotnie jego zbawcami, ale przecie Taczewski mu ich nie wymordował, a pojedynek sam w sobie był rzeczą nadto zwykłą, aby aż taką nieubłaganą zawziętość miał rozbudzić. Ale pan Pągowski, od chwili, gdy mu Grothus powiedział, że i starzy ludzie się żenią, a czasem nawet miewają potomstwo, spojrzał innemi oczyma na pannę Sienińską. To, o czem przedtem nigdy nie pomyślał, wydało mu się nagle możliwem, a zarazem i ponętnem. Na myśl o wdziękach cudnej jak róża dziewczyny rozgrzała się w nim dusza, a jeszcze daleko silniej zagrała duma. Tożby to zazielenił się i rozkwitł nanowo ród Pągowskich, do tego jeszcze urodzonych z takiej patrycyuszki jak Sienińska, nietylko pokrewnej wszystkim wielkim domom w Rzeczypospolitej — ale ostatniej latorośli rodu, z którego fortuny wynosili w znacznej części Żółkiewscy, Daniłowicze, Sobiescy i wielu innych. Panu Pągowskiemu aż w głowie zakręciło się na tę myśl i poczuł, że nietylko jemu, ale i całej Rzeczypospolitej powinno na takich Pągowskich zależeć. Więc zaraz potem przyszła obawa, że się to może nie stać przez to, że panna może kogo innego pokochać i komu innemu rękę oddać. Godniejszego od siebie w okolicy nie widział, ale byli młodsi. Więc kto? Cypryanowicz? Tak! ten był młody, gładki i wielce zamożny, ale dopiero w trzecim pokoleniu z uszlachconych ormian szlachcic. Żeby taki homo novus miał naprawdę uderzyć o pannę Sienińską, to się w głowie pana Pągowskiego nie mogło żadną miarą pomieścić. O Bukojemskich, chociaż byli szlachtą dobrą, a powiadali się krewnymi świętego Piotra, śmiech było pomyśleć. Pozostawał więc tylko jeden Taczewski, wprawdzie „Lazarus,“ goły jak mysz kościelna, ale z odwiecznego rodu potężnych rycerzy z Taczewa, herbu Powała, z których jeden, prawdziwy olbrzym i uczestnik strasznego pogromu Niemców pod Grünwaldem, sławny był nietylko w Rzeczypospolitej, ale i na dworach zagranicznych. Tylko Taczewski mógł się z Sienińskiemi porównać, a przytem był młody, odważny, urodziwy, smutny (co często niewieście serca porusza) i zadomowiony w Bełczączce, a z panną jakoby przyjaciel albo brat. Począł więc sobie pan Pągowski różne rzeczy przypominać: to niby jakoweś niesnaski i dąsy młodych, to ich zgody i przyjaźń, to różne spojrzenia i słowa a smutki, a wspólne radości i uśmiechy. I wszystko to, na co dawniej ledwie, że zwracał uwagę, wydało mu się naraz podejrzane. Tak! niebezpieczeństwo tylko z tej strony mogło grozić. Pomyślał też stary szlachcic, że i tego pojedynku mogła być przynajmniej w części powodem panna Sienińska i zląkł się w duszy. By zaś zapobiedz niebezpieczeństwu, postarał się przedewszystkiem o to, aby przedstawić jak najmocniej całą bezecność Jackowego uczynku panience i wzbudzić w niej gniew należyty, a następnie, by przez udanie jeszcze większego gniewu, niż go czuł i niż sprawa była warta, spalić mosty między Bełczączką i Wyrąbkami i, upokorzywszy niemiłosiernie Jacka, zamknąć mu tem samem drzwi domu.
I celu tego dopiął. Jacek, wróciwszy z przed ganku, siadł przy stole, palce wbił w czuprynę, podparł głowę łokciami i milczał, jakby mu z bólu mowę odjęło.
Aż ksiądz Woynowski zbliżył się i położył mu dłoń na ramieniu.
— Jacuś, co masz przecierpieć, przecierp, — rzekł — ale noga twoja nie powinna postać w tamtym domu.
— Tak i będzie — odparł głucho Taczewski.
— Ale i boleści się nie daj. Pomyśl, ktoś jest.
A ów zacisnął zęby:
— Pamiętam, ale właśnie dlaczego piecze!
A wtem ozwał się Cypryanowicz.
— Nikt tu tego panu Pągowskiemu nie pochwali, bo inna jest rzecz przyganić, a inna po czci deptać!
Na to poruszyli się i Bukojemscy, a Mateusz, któremu najmniej dokuczało mówienie, rzekł:
— U niego w domu nic mu nie powiem, ale jak wyzdrowieję a spotkam go kiedy na drodze, albo u somsiada, to mu wręcz rzekę, żeby pocałował psa w nos.
— O, jej! — dodał Marek. — Takiego godnego kawalera spostponować! Przyjdzie czas, że mu się tego nie daruje.
Tymczasem nadeszły trzy pary wymoszczonych dywanami sani, z trzema pachołkami prócz woźniców, którzy mieli rannych przenosić. Taczewski nie śmiał ich zatrzymywać ze względu na spodziewany przyjazd starszego Cypryanowicza i ze względu na to, że byli rzeczywiście gośćmi Pągowskiego, oni zaś nie byliby zostali, zasłyszawszy o wielkiem ubóstwie Jacka, aby mu ciężaru nie przyczyniać. Poczęli jednak żegnać się z nim i dziękować mu za gościnę tak szczerze, jak gdyby nic między nimi nigdy nie zaszło.
Gdy jednak Cypryanowicz miał wsiadać na ostatnie sanie, zerwał się nagle pan Jacek i rzekł:
— Jadę z waćpanem! Nie wytrzymam tak! — Nie wytrzymam! Póki Pągowski nie wróci, muszę — ostatni raz!...
A ksiądz Woynowski, choć, znając Jacka, wiedział że wszelkie perswazye nie pomogą zaciągnął go jednak do alkierza i począł przekładać:
— Jacku, Jacku! Znów mulier! Bogdajby cię tam jeszcze większa krzywda nie spotkała. Pamiętaj, Jacku, co mówi Ekleziasta: „Virum de mille unum reperi, mulierem ex omnibus non inveni!“ Pamiętaj i miej nad sobą zmiłowanie.
Lecz był to groch na ścianę. Po chwili siedział już Taczewski w saniach obok Cypryanowicza i ruszyli. Mgłę tymczasem poskręcał wiatr wschodni, popędził ją na puszczę i z błękitnego nieba wyjrzało jasne słońce.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.