Pan Tadeusz (wyd. 1834)/Księga dwunasta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adam Mickiewicz
Tytuł Pan Tadeusz
Podtytuł czyli ostatni zajazd na Litwie. Historja szlachecka z r. 1811 i 1812, we dwunastu księgach, wierszem
Wydawca Alexander Jełowicki
Data wyd. 1834
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA DWUNASTA.
KOCHAJMY SIĘ.
TREŚĆ.

Ostatnia Uczta staropolska — Arcy-serwis — Objaśnienie jego figur —
Jego ruchy — Dąbrowski udarowany — Jeszcze o Scyzoryku —
Kniaziewicz udarowany — Pierwszy akt urzędowy Tadeusza
przy objęciu dziedzictwa — Uwagi Gerwazego — Kon-
cert nad koncertami — Polonez — Kochajmy się!


Nakoniec s trzaskiem, sali drzwi na wściąż otwarto.
Wchodzi Pan Wojski w czapce i z głową zadartą,
Nie wita się i miejsca za stołem nie bierze,
Bo Wojski występuje w nowym charakterze
Marszałka dworu; laskę ma na znak urzędu,
I tą laską s kolei jako mistrz obrzędu,

Wskazuje wszystkim miejsca i gości usadza.
Naprzód, jako najpierwsza Województwa władza,
Podkomorzy-Marszałek wziął miejsce zaszczytne,
Ze słoniowym poręczem krzesło aksamitne,
Obok na prawéj stronie Jenerał Dąbrowski,
Na lewéj siadł Kniaziewicz, Pac i Małachowski.
Śród nich Podkomorzyna, daléj inne panie,
Officerowie, Pany, szlachta i ziemianie,
Męszczyźni i kobiety na przemian po parze
Usiadają porządkiem gdzie Wojski ukaże.

Pan Sędzia skłoniwszy się opuścił biesiadę;
On na dziedzińcu włościan traktował gromadę,
Zebrawszy ich za stołem na dwa staje długim,
Sam siadł na jednym końcu, a Pleban na drugim.
Tadeusz i Zofia do stołu nie siedli,
Zajęci częstowaniem włościan, chodząc jedli.
Starożytny był zwyczaj, iż dziedzice nowi
Na pierwszéj uczcie sami służyli ludowi.

Tymczasem goście potraw czekający w sali,
Z zadziwieniem na wielki serwis poglądali,

Którego równie drogi kruszec jak robota.
Jest podanie, że Książe Radziwił-Sierota[1]
Kazał ten sprzęt na urząd w Wenecyi zrobić,
I wedle własnych planów po polsku ozdobić.
Serwis potém zabrany czasu wojny szwedzkiéj
Przeszedł, niewiedzieć jaką drogą, w dom szlachecki,
Dziś ze skarbca dobyty zajął środek stoła
Ogromnym kręgiem, nakształt karetnego koła.

Serwis ten był nalany ode dna po brzegi
Piankami i cukrami białemi jak śniegi,
Udawał przewybornie krajobraz zimowy;
W środku czerniał ogromny bór konfiturowy,
Stronami domy, niby wioski i zaścianki,
Okryte zamiast śronu, cukrowemi pianki;
Na krawędziach naczynia, stoją dla ozdoby,
Niewielkie s porcelany wydęte osoby
W Polskich strojach; jakoby aktory na scenie,
Zdawały się przedstawiać jakoweś zdarzenie;
Gest ich sztucznie wydany, farby osobliwe,
Tylko głosu im braknie, z resztą gdyby żywe.

Cóż przedstawiają? goście pytali ciekawi,
Zaczém Wojski podnosi laskę i tak prawi:
(Tymczasem podawano wódkę przed jedzeniem)
— Za mych Wielce Mościwych Panów pozwoleniem:
Te persony których tu widzicie bez liku,
Przedstawiają Polskiego historyą sejmiku,
Narady, wotowanie, tryumfy i waśnie,
Sam tę scenę odgadłem i Państwu objaśnię.

Oto na prawo widać liczne szlachty grono:
Pewnie ich przed sejmikiem na ucztę sproszono,
Czeka nakryty stolik; nikt gości nie sadza,
Stoją kupkami, każda kupka się naradza.
Patrzcie iż w każdéj kupce stoi w środku człowiek,
S którego ust otwartych, s podniesionych powiek,
Rąk niespokojnych, widać — mówca, cóś tłomaczy,
I palcem explikuje i na dłoni znaczy.
Ci mowcy zalecają swoich kandydatów
Z różnym skutkiem; jak widać z miny szlachty bratów.

W prawdzie tam w drugiéj kupie szlachta pilnie słucha,
Ten ręce za pas zatknął i przyłożył ucha,

Ów dłoń przy uchu trzyma, i milczkiem wąs kręci,
Zapewne słowa zbiera i niże w pamięci;
Cieszy się mowca widząc że są nawróceni,
Gładzi kieszeń, bo kreski ich już ma w kieszeni.

Lecz za to w trzeciém gronie dzieje się inaczéj:
Tu mówca musi łowić za pasy słuchaczy,
Patrzcie, wyrywają się i cofają uszy;
Patrzcie jako ten słuchacz od gniewu się puszy,
Wzniosł ręce, grozi mówcy, usta mu zatyka,
Pewnie słyszał pochwały swego przeciwnika;
Ten drugi pochyliwszy czoło nakształt byka,
Powiedziałbyś że mówcę pochwyci za rogi,
Ci biorą się do szabel, tamci poszli w nogi.

Jeden między kupkami szlachcic cichy stoi,
Widac że człek bezstronny, waha się i boi,
Za kim dać kreskę! nie wie i sam s sobą w walce,
Pyta losu, wzniosł ręce, wytknął wielkie palce,
Zmrużył oczy, paznokciem do paznokcia mierzy,
Widać że kreskę swoję kabale powierzy;
Jeśli palce trafią się, da affirmatiwę,

A jeżeli się chybią, rzuci negatiwę.

Na lewéj druga scena; refektarz klasztoru
Obrócony na salę szlacheckiego zboru.
Starsi rzędem na ławach siedzą, młodsi stają
I ciekawi przez głowy w środek zaglądają;
W środku Marszałek stoi, wazon w ręku trzyma
Liczy gałki, szlachta je pożera oczyma,
Właśnie wytrząsł ostatnią; Woźni ręce wznoszą
I imie obranego urzędnika głoszą.

Jeden szlachcic na zgodę powszechną nie zważa,
Patrz, wytknął głowę oknem s kuchni refektarza,
Patrz jak oczy wytrzészczył, jak pogląda śmiało,
Usta otworzył, jakby chciał zjesć izbę całą;
Łatwo zgadnąć, że szlachcic ten zawołał: weto! —
Patrzcie jak za tą nagłą do kłótni podnietą,
Tłoczy się do drzwi ciżba, pewnie idą w kuchnię,
Dostali szable, pewnie krwawy bój wybuchnie.

Lecz tam na korytarzu, Państwo uważacie
Tego starego księdza co idzie w ornacie.

To Przeor, Sanktissimus z ołtarza wynosi,
A chłopiec w komży dzwoni i na ustęp prosi;
Szlachta wnet szable chowa, żegna się i klęka,
A ksiądz tam się obraca gdzie jeszcze broń szczęka,
Skoro przyjdzie, wnet wszystkich uciszy i zgodzi.

Ach! wy niepamiętacie tego Państwo młodzi!
Jak wśród naszéj burzliwéj szlachty samowładnéj,
Zbrojnéj, nietrzeba było policyi żadnéj;
Dopóki wiara kwitła, szanowano prawa,
Była wolność s porządkiem i z dostatkiem sława!
W innych krajach, jak słyszę, trzyma urząd drabów,
Policyantów różnych, żandarmów, konstabów.
Ale jeśli miecz tylko bespieczeństwa strzeże,
Żeby w tych krajach była wolność — nie uwierzę.

W tém dzwoniąc w tabakierę, rzekł Pan Podkomorzy:
Panie Wojski, niech Wasze na potém odłoży
Te historye, prawda że sejmik ciekawy,
Ale my głodni, każ Wać przynosić potrawy.

Na to Wojski, skłaniając aż do ziemi laskę:

Jaśnie Wielmożny Panie, zróbże mi tę łaskę,
Zaraz dokończę scenę ostatnią sejmików;
Oto nowy Marszałek na ręku stronników
Wyniesion z refektarza, patrz, jak szlachta braty,
Rzucają czapki, usta otwarli, — wiwaty!
A tam po drugiéj stronie Pan przekréskowany
Sam jeden, czapkę wcisnął na łeb zadumany,
Żona przed domem czeka, zgadła co się dzieje,
Biedna! oto na ręku pokojowéj mdleje,
Biedna! Jaśnie Wielmożnéj tytuł przybrać miała,
A znów tylko Wielmożną na lat trzy została!

Tu Wojski skończył opis, i laską znak daje,
I wnet zaczęli wchodzić parami lokaje
Roznoszący potrawy; barszcz królewskim zwany,
I rosoł staro-polski sztucznie gotowany,
Do którego Pan Wojski z dziwnemi sekrety,
Wrzucił kilka perełek i sztukę monety,
Taki rosoł krew czyści i pokrzepia zdrowie —
Daléj inne potrawy, a któż je wypowie!
Kto zrozumie nieznane już za naszych czasów,
Te półmiski kontuzów, arkasów, blemasów,

Z ingredyencyami pomuchl, figatelów,
Cybetów, piżm, dragantów, pinelów, brunellów;
Owe ryby! łososie suche, dunajeckie,
Wyżyny, kawiary weneckie, tureckie,
Szczuki główne i szczuki podgłówne, łokietne,
Flądry, i karpie ćwiki i karpie szlachetne!
W końcu sekret kucharski: ryba nie krojona,
U głowy przysmażona, we środku pieczona,
A mająca potrawkę s sosem u ogona.

Goście ani pytali nazwiska potrawy,
Ani ich zastanowił ów sekret ciekawy,
Wszystko prędko z żołnierskim jedli apetytem,
Kieliszki napełniając węgrzynem obfitym.

Ale tymczasem, wielki serwis barwę zmienił,[2]
I odarty ze śniegu już się zazielenił,
Bo lekka, ciepłem letniém powoli rozgrzana
Rostopiła się lodu cukrowego piana,
I dno odkryła, dotąd zatajone oku;
Więc krajobraz przedstawił nową porę roku,
Zabłysnąwszy zieloną, różnofarbną, wiosną.

Wychodzą różne zboża, jak na drożdżach rosną,
Pszenicy szafranowéj buja kłos złocisty,
Żyto ubrane w srebra malarskiego listy,
I gryka wyrabiana sztucznie s czokolady,
I kwitnące gruszkami i jabłkami sady.

Ledwie mają czas goście darów lata użyć
Darmo proszą Wojskiego żeby je przedłużyć,
Już serwis jak planeta koniecznym obrotem,
Zmienia porę, już zboża malowane złotem,
Nabrawszy ciepła w izbie powoli topnieją,
Już trawy pożółkniały, liścia czerwienieją,
Sypią się, rzekłbyś iż wiatr jesienny powiewa,
Nakoniec owe chwilę przedtym strojne drzewa,
Teraz jakby odarte od wichrów i śronu
Stoją nagie; były to laski cynamonu,
Lub udające sosnę gałąski wawrzynu,
Odziane zamiast kolców ziarenkami kminu —

Goście pijący wino, zaczęli gałąski
Pnie i korzenie zrywać i gryść dla zakąski.
Wojski obchodził serwis i pełen radości,

Tryumfujące oczy obracał na gości.

Henryk Dąbrowski udał wielkie zadziwienie
I rzekł: mój Panie Wojski, czy to Chińskie cienie?
Czy to Pinety Panu dał w służbę swe bisy?[3]
Czy dotąd u was w Litwie są takie serwisy
I wszyscy takim starym ucztują zwyczajem?
Powiedz mi, bo ja życie strawiłem za krajem.

Wojski rzekł kłaniając się: Nie, Jaśnie Wielmożny
Jenerale, nie jest to żaden kunszt bezbożny!
Jest to pamiątka tylko owych biesiad sławnych,
Które dawano w domach panów starodawnych,
Gdy Polska używała szczęścia i potęgi!
Com zrobił, tom wyczytał s téj tu oto księgi.
Pytasz czy wszędzie w Litwie ten się zwyczaj chowa,
Niestety! już i do nas włazi moda nowa.
Nie jeden Panicz krzyczy że nie cierpi zbytków,
Jje jak żyd, skąpi gościom potraw i napitków,
Węgrzyna pożałuje, a pije szatańskie
Fałszywe wino modne moskiewskie szampańskie;
Potém w wieczor na karty tyle złota straci,

Że za nie dałbyś ucztę na stu szlachty braci,
Nawet (bo co na sercu mam, dziś powiem szczerze,
Niech tego Podkomorzy za złe mi nie bierze)
Kiedym ten serwis cudny ze skarbca dobywał,
To nawet Podkomorzy i on mnie przedrwiwał!
Mówiąc że to machina zmudna, staroświecka,
Że to ma pozor niby zabawki dla dziecka
Nieprzyzwoitéj dla tak znakomitych ludzi!
Sędzio! i Sędzia mówił że to gości znudzi!
A przecież ile wnoszę s Panów zadziwienia,
Widzę iż ten kunszt piękny, godzien był widzenia!
Niewiém czy się podobna okazya zdarzy
Częstować w Soplicowie takich dignitarzy.
Widzę że Pan Jenerał na biesiadach zna się,
Niechaj przyjmie tę książkę, ona Panu zda się
Gdy będziesz dla monarchów zagranicznych grona
Dawał ucztę, ba nawet dla Napoleona.
Ale pozwól nim księgę tę Panu poświęcę,
Niech powiem jakim trafem wpadła w moje ręcę.

W tém szmer powstał za drzwiami, razem głosów wiele
Zawołało: niech żyje Kurek na kościele!

Ciżba tłoczy się w salę, a Maciej na czele,
Sędzia gościa za rękę do stołu prowadził,
I wysoko pomiędzy wodzami posadził,
Mówiąc: Panie Macieju, niedobry sąsiedzie,
Przyjeżdżasz bardzo poźno, prawie po obiedzie.
— Jem wcześnie, rzekł Dobrzyński, ja tu nie dla jadła
Przybyłem, tylko że mnie ciekawość napadła,
Obejrzeć z bliska naszą armię narodową,
Wieleby gadać — jest to ani to ni owo!
Szlachta mnie obaczyła i gwałtem tu wiedzie,
A Waszeć za stół sadzasz — dziękuję sąsiedzie —
To wyrzekłszy, przewrócił talerz dnem do góry
Na znak że jeść niebędzie, i milczał ponury.

— Panie Dobrzyński, rzekł mu Jenerał Dąbrowski,
Tyż to jesteś ów sławny rębacz Kościuszkowski,
Ów Maciej, zwany Rózga! znam ciebie ze sławy.
I proszę, takiś dotąd czerstwy, taki żwawy!
Ileż to lat minęło! Patrz, jam się podstarzał,
Patrz i Kniaziewiczowi już się włos poszarzał,
A ty jeszcze z młodszymi mógłbyś pójść w zapasy.
I rózga twoja kwitnie pono jak przed czasy;

Słyszałem, żeś niedawno Moskalów oćwiczył.
Lecz gdzie są bracia twoi? Niezmierniebym życzył
Widzieć te scyzoryki i te wasze brzytwy,
Ostatnie exemplarze starodawnéj Litwy.
— Jenerale, rzekł Sędzia, po owém zwycięstwie,
Prawie wszyscy Dobrzyńscy schronili się w Księstwie,
Zapewne do którego weszli legionu.
— W istocie, odpowiedział młody Szef szwadronu,
Mam w drugiéj kompanii wąsate straszydło
Wachmistrza Dobrzyńskiego, co się zwie Kropidło,
A mazury zowią go Litewskim niedźwiedziem.
Jeśli Jenerał każe, to go tu przywiedziem.
— Jest, rzekł Porucznik, kilku innych rodem z Litwy,
Jeden żołnierz znajomy pod imieniem Brzytwy,
I drugi co s tromblonem jeździ na flankiery,
Są także w półku strzelców dwa grenadiery
Dobrzyńscy.

— Ale, ale o ich naczelniku,
Rzekł Jenerał, chcę wiedzieć o tym Scyzoryku,
O którym mnie Pan Wojski tyle prawił cudów,
Jakby o jednym z owych dawnych wielkoludów.

— Scyzoryk, rzecze Wojski, choć nie exulował,
Ale bojąc się śledztwa, przed Moskwą się schował,
Całą zimę nieborak tułał się po lasach,
Teraz dopiero wyszedł; w tych wojennych czasach
Mógłby się na co przydać, jest rycerskim człekiem,
Szkoda tylko, że trochę przyciśniony wiekiem.
Lecz owóż on!... Tu Wojski palcem wskazał w sieni
Gdzie czeladź i wieśniacy stali natłoczeni.
A nad wszystkich głowami łysina błyszcząca,
Ukazała się nagle jak pełnia miesiąca,
Trzykroć weszła i trzykroć znikła w głów obłoku,
Klucznik idąc kłaniał się, aż dobył się s tłoku,
I rzekł:

Jaśnie Wielmożny Koronny Hetmanie
Czy Jenerale, mniejsza o tytułowanie,
Jam jest Rębajło, staję na twe zawołanie
S tym moim scyzorykiem, który nie z oprawy
Ani z napisów, ale z hartu nabył sławy,
Że nawet o nim Jaśnie Wielmożny Pan wiedział.
Gdyby on gadać umiał, możeby powiedział
Cokolwiek na pochwałę i téj staréj ręki,

Która służyła długo, wiernie Bogu dzięki,
Ojczyźnie, tudzież Panów Horeszków rodzinie,
Czego pamięć dotychczas między ludźmi słynie.
Mopanku! rzadko który pisarz prowentowy
Tak zręcznie temperuje pióra jak on głowy,
Długo liczyć! A nosów i uszu bez liku!
A niema żadnéj szczerby na tym scyzoryku
I żaden go nie splamił zbojecki uczynek;
Tylko otwarta wojna, albo pojedynek.
Raz tylko! Panie daj mu wieczny odpoczynek,
Bezbronnego człowieka, niestety, sprzątniono!
A i to Bóg mi świadkiem, pro publico bono.

— Pokażno, rzekł śmiejąc się Jenerał Dąbrowski,
A to piękny scyzoryk, istny miecz katowski! —
I z zadziwieniem wielki rapier opatrywał
I innym officerom w kolej pokazywał;
Probowali go wszyscy, ale ledwie który
Z officerów, mógł podnieść ten rapier do góry.
Mówiono że Dembiński sławny ręki siłą
Podźwignąłby szablicę, lecz go tam niebyło.
Z obecnych zaś, tylko szef szwadronu Dwernicki

I dowódca plutonu Porucznik Różycki,
Potrafili obracać tym żelaznym drągiem:
I tak rapier na probę szedł z rąk do rąk ciągiem.

Lecz Jenerał Kniaziewicz wzrostem najsłuszniejszy
Pokazało się iż był w ręku najsilniejszy,
Ująwszy rapier lekko jakby szpadę dźwignął
I nad głowami gości błyskawicą mignął,
Przypominając Polskie fechtarskie wykręty,
Krzyżową sztukę, młyńca, cios krzywy, raz cięty,
Cios kradziony, i tempy kontrpunktów, tercetow,
Które też umiał, bo był ze szkoły kadetów.

Gdy śmiejąc się fechtował, Rębajło już klęczał,
Objął go za kolana i ze łzami jęczał;
Za każdym zwrotem miecza — pięknie! Jenerale
Czyś był konfederatem? pięknie, doskonale!
To sztych Puławskich! tak się Dzierżanowski składał,
To sztych Sawy! Któż Panu tak rękę układał,
Chyba Maciej Dobrzyński! a to? Jenerale
Mój wynalazek, dalbóg mój, ja się niechwalę,
To cięcie znane tylko w Rębajłów zaścianku,

Od mojego imienia zwane Cios mopanku,
Któż to Pana nauczył? to jest moje cięcie.
Moje! — Wstał, Jenerała porwawszy w objęcie.
— Teraz umrę spokojny! jest przecie na świecie
Człowiek, który przytuli moje drogie dziecie;
Bo wszak na tym oddawna dzień i noc boleję,
Czy po śmierci ten rapier mój nie zerdzewieje!
Otoż nie zerdzewieje! Mój Jaśnie Wielmożny
Jenerale, wybacz mi, porzućcie te rożny
Niemieckie szpadki, to wstyd szlacheckiemu dziecku
Nosić ten kijek; weźmij szablę po szlachecku,
Oto ten mój scyzoryk u nóg twoich składam,
To jest co najdroższego na świecie posiadam,
Niemiałem nigdy żony, niemiałem dziecięcia,
On był żoną i dzieckiem; z mojego objęcia
Nigdy on niewychodził; od rana do mroku
Pieściłem go, on w nocy sypiał przy mym boku!
A kiedym się zestarzał, nad łóżkiem na ścianie
Wisiał, jako nad żydem boże przykazanie!
Myśliłem zakopać go razem z ręką w grobie,
Lecz znalazłem dziedzica — Niechaj służy Tobie!

Jenerał wpół śmiejąc się a na wpół wzruszony,
Kolego, rzekł, jeżeli ustąpisz mnie żony
I dziecka, to zostaniesz przez resztę żywota
Bardzo samotny, stary, wdowiec i sierota!
Powiedz, czém ci ten drogi dar mam wynagrodzić,
I czém twoje sieroctwo i wdowstwo osłodzić!
— Czy ja Cybulski? rzecze na to Klucznik z żalem,
Co żonę przegrał, grając w Maryasza z Moskalem,[4]
Jak o tém pieśń powiada — Ja mam dosyć na tém
Że mój scyzoryk jeszcze zabłyśnie przed światem
W takim ręku — Niech tylko Jenerał pamięta,
Aby tasiemka była długa rozciągnięta,
Bo to długie; a zawsze od lewego ucha
Ciąć oburącz, to przetniesz od głowy do brzucha.

Jenerał wziął scyzoryk, lecz że bardzo długi,
Niemógł nosić, w furgonie schowały go sługi.
Co się z nim stało, różnie powiadają o tém,
Lecz nikt pewnie niewiedział ni wtenczas ni potém.

Dąbrowski rzekł do Maćka: A ty co Kolego?
Zdaje się że ty nie rad s przybycia naszego?

Milczysz kwaśny? i jakże serce ci nie skacze,
Gdy widzisz orły złote, srebrne? gdy trębacze
Pobudkę Kościuszkowską trąbią ci nad uchem?
Maćku! myśliłem że ty większym jesteś zuchem;
Jeśli szabli nie weźmiesz i na koń niesiędziesz,
Przynajmniéj s kolegami wesoło pić będziesz
Zdrowie Napoleona i Polski nadzieje!

— Ha! rzekł Maciej, słyszałem, widzę co się dzieje!
Ale Panie dwóch orłów razem się nie gnieździ!
Łaska Pańska Hetmanie, na pstrym koniu jeździ!
Cesarz wielki bohater! gadać o tém wiele!
Pamiętam że Puławscy moi przyjaciele
Mawiali poglądając na Dymuriera,
Że dla Polski, Polskiego trzeba bohatera,
Nie Francuza ani też Włocha, ale Piasta,
Jana albo Józefa, lub Maćka — i basta.
Wojsko! mówią że polskie! lecz te fizyliery,
Sapery, grenadiery i kanoniery!
Więcéj słychać niemieckich tytułów w tym tłumie
Niżeli narodowych! Kto to już zrozumie!
A muszą też być z wami turki czy tartary

Czy syzmatyki, co ni Boga ani wiary:
Sam widziałem, kobiety w wioskach napastują,
Przechodniów odzierają, kościoły rabują!
Cesarz idzie do Moskwy! daleka to droga
Jeśli Cesarz Jegomość wybrał się bez Boga,
Słyszałem że już podpadł pod klątwy biskupie;
Wszystko to jest... Tu Maciej chleb umoczył w supie
I jedząc nie dokończył ostatniego słowa.

Nie w smak Podkomorzemu poszła Maćka mowa,
Młodzież zaczęła szemrać; Sędzia przerwał swary,
Głosząc przybycie trzeciéj narzeczonéj pary.

Był to Rejent, sam siebie Rejentem ogłosił,
Nikt go niepoznał; dotąd Polskie suknie nosił,
Lecz teraz Telimena, przyszła żona, zmusza
Warunkiem intercyzy, wyrzec się kontusza;[5]
Więc się Rejent rad nie rad po francusku przebrał.
Widno że mu frak duszy połowę odebrał,
Stąpa jak kij połknął, prosto, nie ruchawo,
Jak żóraw; nie śmie spójrzeć ni w lewo ni w prawo;
Mina gęsta, lecz z miny widać że jest w męce,

Nie wie jak się pokłonić, gdzie ma podziać ręce,
On co tak gesty lubił! ręce za pas sadził —
Nie masz pasa — tylko się po żołądku gładził;
Postrzegł omyłkę; bardzo zmięszał się, spiekł raka,
I ręce obie schował w jedną kieszeń fraka.
Idzie jakby przez rózgi śród szeptów i drwinek,
Wstydząc się za frak jakby za niecny uczynek;
Aż spotkał oczy Maćka, i zadrżał z bojaźni.

Maciéj dotąd z Rejentem żył w wielkiéj przyjaźni,
Teraz wzrok nań obrócił tak ostry i dziki
Że Rejent zbladnął, zaczął zapinać guziki,
Myśląc że Maciej wzrokiem suknie z niego złupi;
Dobrzyński tylko dwakroć wyrzekł głośno: głupi!
I tak strasznie zgorszył się z Rejenta przebrania
Że zaraz wstał od stołu, i bez pożegnania
Wymknąwszy się, wsiadł na koń, wrócił do Zaścianka.

A tymczasem Rejenta nadobna kochanka,
Telimena, rostacza blaski swéj urody,
I ubior od stóp do głów co najświeższéj mody.
Jaką miała sukienkę, jaki strój na głowie,

Daremnie pisać, pióro tego nie wypowie,
Chyba pędzelby skryślił te tiule, ptyfenie,
Blondyny, kaszemiry, perły i kamienie
I oblicze różane i żywe wejrzenie.

Poznał ją zaraz Hrabia, z zadziwienia blady
Wstał od stołu i szukał koło siebie szpady,
— I tyżeś to! zawołał, czy mnie oczy łudzą?
Ty? w obecności mojéj? ściskasz rękę cudzą?
O niewierna istoto, o duszo zmiennicza!
I nie skryjesz ze wstydu pod ziemię oblicza?
Takeś twojéj tak świeżéj nie pomna przysięgi?
O łatwowierny! pocóż nosiłem te wstęgi!
Lecz biada rywalowi, co mię tak znieważa!
Po moim chyba trupie pójdzie do ołtarza!

Goście powstali, Rejent okropnie się zmieszał,
Podkomorzy rywalów zagodzić pośpieszał,
Lecz Telimena wziąwszy Hrabiego na stronę,
Jeszcze, szepnęła, Rejent nie wziął mię za żonę,
Jeżeli Pan przeszkadzasz, odpowiedzże na to,
A odpowiedz mi zaraz, krótko, węzłowato:

Czy mnie kochasz, czyś dotąd serca nie odmienił,
Czy gotów żebyś zemną zaraz się ożenił,
Zaraz, dziś? — jeśli zechcesz odstąpię Rejenta, —
— Hrabia rzekł: O kobieto dla mnie niepojęta!
Dawniéj w uczuciach twoich byłaś poetyczną,
A teraz mi się zdajesz całkiem prozaiczną,
Cóż są wasze małżeństwa, jeśli nie łańcuchy,
Które związują tylko ręce a nie duchy?
Wierzaj, są oświadczenia, nawet bez wyznania,
Są obowiąski nawet bez obowiązania!
Dwa serca pałające na dwóch końcach ziemi,
Rozmawiają jak gwiazdy promieńmi drżącemi,
Kto wie! może dla tego ziemia tak do słońca
Dąży, i tak jest zawsze miłą dla miesiąca,
Że wiecznie patrzą na się, i najkrótszą drogą
Biegą do siebie! ale zbliżyć się nie mogą!
— Dość już tego, przerwała, nie jestem planetą
Z łaski bożéj, dość Hrabio, ja jestem kobietą,
Już wiem resztę, przestań mi pleść ni to ni owo.
Teraz ostrzegam, jeśli piśniesz jedno słowo
Ażeby ślub mój zerwać, to jak Bóg na niebie
Że s temi paznokciami przyskoczę do ciebie

I... — Niebędę rzekł, Hrabia, szczęścia Pani kłócił —
I oczy pełne smutku i wzgardy odwrócił,
I ażeby ukarać niewierną kochankę,
Za przedmiot stałych ogniów wziął Podkomorzankę.

Wojski pragnął młodzieńców poróżnionych zgodzić
Przykładami mądremi, więc zaczął wywodzić
Historyą o dziku nalibockich lasów,
I o kłótni Rejtana s Książęciem Denassów,[6]
Ale goście tymczasem skończyli jeść lody,
I z zamku na dziedziniec wyszli dla ochłody.

Tam włość już kończy ucztę, krążą miodu dzbany,
Muzyka już się stroi i wzywa na tany,
Szukają Tadeusza, który stał na stronie
I cóś pilnego szeptał swojéj przyszłéj żonie.

« Zofio! muszę ciebie w bardzo ważnéj rzeczy
Radzić się; już pytałem stryja, on nie przeczy.
Wiesz iż znaczna część wiosek które mam posiadać,
Wedle prawa na ciebie powinnaby spadać.
Ci chłopi są nie moi lecz twoi poddani,

Nie śmiałbym ich urządzić bez woli ich Pani.
Teraz kiedy już mamy Ojczyznę kochaną,
Czyliż wieśniacy zyszczą s tą szczęśliwą zmianą
Tyle tylko, że Pana innego dostaną?
Prawda że byli dotąd rządzeni łaskawie,
Lecz po méj śmierci Bóg wie komu ich zostawię;
Jestem żołnierz, jesteśmy śmiertelni oboje,
Jestem człowiek, sam własnych kaprysów się boję,
Bespieczniéj zrobię kiedy władzy się wyrzekę,
I oddam los włościanów pod prawa opiekę.
Sami wolni uczyńmy i włościan wolnemi,
Oddajmy im w dziedzictwo posiadanie ziemi
Na któréj się zrodzili; którą krwawą pracą
Zdobyli, s któréj wszystkich żywią i bogacą.
Lecz muszę ciebie ostrzedz że tych ziem nadanie
Zmniejszy nasz dochod, w miernym musimy żyć stanie.
Ja przywykłem do życia oszczędnego z młodu,
Lecz ty Zofio jesteś z wysokiego rodu,
W stolicy przepędziłaś twoje młode lata,
Czyż zgodzisz się żyć na wsi? zdaleka od świata!
Jak ziemianka!

A na to Zosia rzekła skromnie:
Jestem kobiétą, rządy nie należą do mnie,
Wszakże Pan będziesz mężem; ja do rady młoda,
Co Pan urządzisz, na to całém sercem zgoda!
Jeśli włość uwalniając zostaniesz uboższy,
To Tadeuszu będziesz sercu memu droższy.
O moim rodzie mało wiem, i niedbam o to;
Tyle pomnę, że byłam ubogą, sierotą,
Że od Sopliców byłam za córkę przybrana,
W ich domu hodowana i za mąż wydana.
Wsi nielękam się; jeśli w wielkiém mieście żyłam,
To dawno; zapomniałam, wieś zawsze lubiłam;
I wierz mi, że mnie moje koguty i kurki
Więcéj bawiły niżli owe Peterburki,
Jeśli czasem tęskniłam do zabaw, do ludzi,
To z dzieciństwa, wiem teraz że mnie miasto nudzi;
Przekonałam się zimą po krótkim pobycie
W Wilnie, że ja na wiejskie urodzona życie;
Pośród zabaw tęskniłam znów do Soplicowa.
Pracy też nie lękam się bom młoda i zdrowa,
Umiem chodzić około domu, nosić klucze;
Gospodarstwa, obaczysz, jak ja się wyuczę!

Gdy Zosia domawiała ostatnie wyrazy,
Podszedł ku niéj zdziwiony i kwaśny Gerwazy,
Już wiem! rzekł, Sędzia mówił już o téj wolności!
Lecz nie pojmuję co to ściąga się do włości!
Boję się żeby to coś niebyło z niemiecka!
Wszak wolność nie jest chłopska rzecz ale szlachecka!
Prawda że się wywodzim wszyscy od Adama,
Alem słyszał że chłopi pochodzą od Chama,
Żydowie od Jafeta, my szlachta od Sema,
A więc panujem jako starsi nad obiema.
Jużci Pleban inaczéj uczy na ambonie...
Powiada że to było tak w starym zakonie,
Ale skoro Chrystus Pan choć s królow pochodził
Między żydami w chłopskiéj stajni się urodził,
Odtąd więc wszystkie stany porównał i zgodził;
Niech i tak będzie, kiedy inaczéj nie można!
Zwłaszcza że jako słyszę, i Jaśnie Wielmożna
Pani moja Zofia na wszystko się zgadza,
Jéj rozkazać, mnie słuchać, jużci przy niéj władza.
Tylko ostrzegam byśmy wolności nie dali
Pustéj i słownéj tylko, jako za Moskali,
Kiedy Pan Karṕ nieboszczyk włościan wyswobodził,[7]

A Moskal ich podatkiem potrójnym ogłodził.
Radzę więc aby chłopów starym obyczajem
Uszlachcić i ogłosić że im herb nasz dajem.
Pani udzieli jednym wioskom Półkozica,
Drugim niech swą Leliwę nada Pan Soplica.
Natenczas i Rębajło uzna chłopa rownym,
Gdy go ujrzy szlachcicem Wielmożnym, herbownym.
Sejm potwierdzi.

A niech się mąż Pani nietrwoży,
Iż oddanie ziem, Państwo tak bardzo zuboży;
Nie da Bóg, abym rączki córy dygnitarskiéj
Widział umozolone w pracy gospodarskiéj.
Jest na to sposób; — w zamku wiem ja pewną skrzynię,
W któréj jest Horeszkowskie stołowe naczynie,
Przytém, różne sygnety, kanaki, manele,
Kity bogate, rzędy, cudne karabele,
Skarbczyk Stolnika, w ziemi skryty od grabieży;
Pani Zofii jako dziedziczce należy;
Pilnowałem go w zamku jako oka w głowie,
Od Moskalów i od was Państwo Soplicowie.
Mam także spory worek mych własnych talarów,

Uzbieranych z wysługi, tudzież s pańskich darów,
Myśliłem, gdy nam zamek wróconym zostanie,
Obrócić grosz na murów wyreperowanie;
Nowemu gospodarstwu dziś zda się w potrzebie; —
A więc Panie Soplico, wnoszę się do ciebie,
Będę żył u méj Pani na łaskawym chlebie,
I kołysząc Horeszków pokolenie trzecie,
Wprawiać do scyzoryka Pani mojéj dziecie
Jeśli syn, a syn będzie, bo wojny nadchodzą,
A w czasie wojny zawżdy synowie się rodzą.

Ledwie ostatnie słowa domówił Gerwazy,
Gdy poważnemi kroki przystąpił Protazy,
Skłonił się, i wydobył z zanadrza kontusza
Panegiryk ogromny, w pół trzecia arkusza.
Skomponował go rymem podofficer młody,
Który niegdyś w stolicy sławne pisał ody,
Potem wdział mundur, lecz i w wojsku belletrysta,
Wiersze rabiał — już Woźny przeczytał ich trzysta,
Aż gdy przyszedł do miejsca: O ty któréj wdzięki!
Budzą bolesną radość i roskoszne męki!
Która na szyk Bellony gdy zwrócisz twarz piękną,

Złamią się wnet oszczepy i tarcze rospękną,
Zwalcz dziś Marsa Hymenem; srogiéj niezgod hydrze
Niech dłoń twoja syczące s czoła zmije wydrze!
Tadeusz i Zofia ustawnie klaskali
Niby chwaląc, w istocie niechcąc słuchać daléj;
Już z rozkazu Sędziego Pleban stał na stole
I ogłaszał włościanom Tadeusza wolę.

Zaledwie usłyszeli nowinę poddani,
Skoczyli do Panicza, padli do nóg Pani,
Zdrowie Państwu naszemu! ze łzami krzyknęli,
Tadeusz krzyknął: Zdrowie Spółobywateli,
Wolnych, równych, Polaków! — Wnoszę Ludu zdrowie!
Rzekł Dąbrowski — lud krzyknął, niech żyją Wodzowie,
Wiwat Wojsko, wiwat Lud, wiwat wszystkie Stany!
Tysiącem głosów, zdrowia grzmiały na przemiany.

Tylko Buchman radości podzielać nie raczył,
Pochwalał projekt lecz go radby przeinaczył,
A naprzód, komissyą legalną wyznaczył
Któraby — Krótkość czasu była na zawadzie
Że nie stało się zadość Buchmanowéj radzie.

Bo na dziedzińcu zamku już stali parami,
Officery z damami, Wiara z wieśniaczkami:
Poloneza! krzyknęli wszyscy w jedno słowo.
Officerowie wiodą muzykę wojskową;
Ale Pan Sędzia w ucho rzekł do Jenerała:
Każ Pan, żeby się jeszcze kapela wstrzymała,
Wiesz że dzisiaj synowca mego zaręczyny,
A dawnym obyczajem jest naszéj rodziny,
Zaręczać się i żenić przy wiejskiéj muzyce.
Patrz stoi Cymbalista, Skrzypak i kozice;
Poczciwi muzykańci — już się Skrzypak zżyma,
A Kobeźnik kłania się i żebrze oczyma,
Jeżeli ich odprawię, biedni będą płakać;
Lud przy innéj muzyce nie potrafi skakać,
Niechaj ci zaczną, niech się i lud poweseli,
Potém będziem wybornéj twéj słuchać kapeli. —
Dał znak.

Skrzypak u sukni zakasał rękawek,
Scisnął gryf krzepko, oparł głowę o podstawek,
I smyk jak konia w zawód puścił po skrzypicy.
Na to hasło stojący obok Kobeźnicy

Jak gdyby w skrzydła bijąc, częstym ramion ruchem
Dmą w miechy i oblicza wypełniają duchem,
Myśliłbyś że ta para w powietrze uleci,
Podobna do pyzatych Boreasza dzieci:
Brakło Cymbałów.

Było Cymbalistów wielu,
Ale żaden z nich nieśmiał zagrać przy Jankielu;
(Jankiel przez całą zimę niewiedzieć gdzie bawił,
Teraz się nagle z głównym Sztabem Wojska zjawił).
Wiedzą wszyscy że mu nikt na tym instrumencie
Nie wyrówna w biegłości, w guście i w talencie.
Proszą ażeby zagrał, podają cymbały,
Żyd wzbrania się, powiada że ręce zgrubiały,
Odwykł od grania, nie śmie i panów się wstydzi;
Kłaniając się umyka; gdy to Zosia widzi,
Podbiega, i na białéj podaje mu dłoni
Drążki, któremi zwykle mistrz w stróny dzwoni;
Drugą rączką po siwéj brodzie starca głaska,
I dygając, — Jankielu, mówi, jeśli łaska,
Wszak to me zaręczyny, zagrajże Jankielu,
Wszak nie raz przyrzekałeś grać na mém weselu?

Jankiel nieźmiernie Zosię lubił, kiwnął brodą
Na znak że nieodmawia; więc go w środek wiodą,
Podają krzesło, usiadł, cymbały przynoszą,
Kładą mu na kolanach, on patrzy z roskoszą
I z dumą; jak weteran w służbę powołany,
Gdy wnuki ciężki jego miecz ciągną ze ściany,
Dziad śmieje się, choć miecza dawno nie miał w dłoni,
Lecz uczuł że dłoń jeszcze nie zawiedzie broni.

Tymczasem dwaj uczniowie przy cymbałach klęczą,
Stroją na nowo stróny i probując brzęczą;
Jankiel s przymrużonemi na poły oczyma
Milczy i nieruchome drążki w palcach trzyma.

Spuścił je, zrazu bijąc taktem tryumfalnym,
Potém gęściéj siekł stróny jak deszczem nawalnym,
Dziwią się wszyscy — lecz to była tylko proba,
Bo wnet przerwał, i w górę podniosł drążki oba.

Znowu gra: już drżą drążki tak lekkiemi ruchy
Jak gdyby zadzwoniło w stronę skrzydło muchy,
Wydając ciche ledwie słyszalne brzęczenia.

Mistrz zawsze patrzył w niebo czekając natchnienia.
Spójrzał z góry, instrument dumnym okiem zmierzył,
Wzniosł ręce, spuścił razem, w dwa drążki uderzył,
Zdumieli się słuchacze —

Razem ze strón wiela
Buchnął dźwięk, jakby cała janczarska kapela
Ozwała się z dzwonkami z zelami z bębenki.
Brzmi Polonez Trzeciego Maja? — Skoczne dźwięki
Radością oddychają, radością słuch poją,
Dziewki chcą tańczyć, chłopcy w miejscu niedostoją —
Lecz starców myśli z dźwiękiem w przeszłość się uniosły,
W owe lata szczęśliwe, gdy senat i posły,
Po dniu Trzeciego Maja, w ratuszowéj sali,
Zgodzonego z narodem króla fetowali;
Gdy przy tańcu śpiewano: Wiwat Krol kochany!
Wiwat Sejm, wiwat Naród, wiwat wszystkie Stany!

Mistrz coraz takty nagli i tony natęża,
A w tém puścił fałszywy akord jak syk węża,
Jak zgrzyt żelaza po szkle — przejął wszystkich dreszczem
I wesołość pomięszał przeczuciem złowieszczém.

Zasmuceni, strwożeni, słuchacze zwątpili,
Czy instrument niestrojny? czy się muzyk myli?
Nie zmylił się mistrz taki! on umyślnie trąca
Wciąż tę zdradziecką stronę, mellodyę zmąca,
Coraz głośniéj targając akkord rozdąsany,
Przeciwko zgodzie tonów skonfederowany;
Aż Klucznik pojął Mistrza, zakrył ręką lica
I krzyknął: znam! znam głos ten! to jest Targowica!
I wnet pękła ze świstem strona złowróżąca;
Muzyk bieży do prymów, urywa takt, zmąca,
Porzuca prymy, bieży z drążkami do bassów.

Słychać tysiące coraz głośniejszych hałasów,
Takt marszu, wojna, attak, szturm, słychać wystrzały!
Jęk dzieci, płacze matek — Tak mistrz doskonały
Wydał okropność szturmu, że wieśniaczki drżały,
Przypominając sobie ze łzami boleści
Rzeź Pragi, którą znały s pieśni i s powieści,
Rade że mistrz nakoniec, strónami wszystkiemi
Zagrzmiał, i głosy zdusił jakby wbił do ziemi.

Ledwie słuchacze mieli czas wyjść z zadziwienia,

Znowu muzyka inna — znów, zrazu brzęczenia
Lekkie i ciche, kilka cienkich strónek jęczy,
Jak kilka much gdy s siatki wyrwą się pajęczéj.
Lecz strón coraz przybywa, już rozpierzchłe tony
Łączą się i akordów wiążą legiony,
I już w takt postępują zgodzonemi dźwięki,
Tworząc nótę żałosną téj sławnéj piosenki
O żołnierzu, tułaczu, który borem, lasem
Idzie, z biedy i z głodu przymierając czasem,
Nakoniec pada u nóg konika wiernego,
A konik nogą grzebie mogiłę dla niego.
Piosenka stara, wojsku Polskiemu tak miła!
Poznali ją żołnierze, Wiara się skupiła
W koło mistrza; słuchają, wspominają sobie,
Ow czas okropny, kiedy na Ojczyzny grobie
Zanocili tę piosnkę i poszli w kraj świata;
Przywodzą na myśl długie swéj wędrówki lata,
Po lądach, morzach, piaskach gorących i mrozie,
Pośrodku obcych ludów, gdzie często w obozie
Cieszył ich i rozrzewniał ten śpiew narodowy.
Tak rozmyślając smutnie pochylili głowy!

Ale je wnet podnieśli, bo mistrz tony wznosi,
Natęża, takty zmienia, cóś innego głosi,
I znowu spójrzał z góry, okiem strony zmierzył,
Złączył ręce, oburącz w dwa drążki uderzył:
Uderzenie tak sztuczne, tak było potężne,
Że stróny zadzwoniły jak trąby mosiężne,
I s trąb znana piosenka ku niebu wionęła,
Marsz tryumfalny: Jeszcze Polska nie zginęła.
Marsz Dąbrowski do Polski! — I wszyscy klasnęli,
I wszyscy Marsz Dąbrowski, chorem okrzyknęli!

Muzyk jakby sam swojéj dziwił się piosence,
Upuścił drążki s palców, podniósł w górę ręce,
Czapka lisia spadła mu z głowy na ramiona,
Powiewała poważnie broda podniesiona,
Na jagodach miał kręgi dziwnego rumieńca,
We wzroku ducha pełnym błyszczał żar młodzieńca,
Aż gdy na Dąbrowskiego starzec oczy zwrócił,
Zakrył rękami, s pod rąk łez potok się rzucił,
Jenerale, rzekł, ciebie długo Litwa nasza
Czekała — długo, jak my Żydzi Messyasza,
Ciebie prorokowali dawno między ludem

Spiewaki, ciebie niebo obwieściło cudem,
Żyj i wojuj, o ty nasz!... Mówiąc ciągle szlochał,
Żyd poczciwy Ojczyznę jako Polak kochał!
Dąbrowski mu podawał rękę i dziękował,
On czapkę zdjąwszy wodza rękę ucałował.

Poloneza czas zacząć — Podkomorzy rusza.
I z lekka zarzuciwszy wyloty Kontusza
I wąsa podkręcając, podał rękę Zosi,
I skłoniwszy się grzecznie w pierwszą parę prosi.
Za Podkomorzym szereg w pary się gromadzi,
Dano hasło, zaczęto taniec — on prowadzi.

Nad murawą czerwone połyskają buty,
Bije blask z karabeli, świeci się pas suty,
A on stąpa powoli, niby od niechcenia;
Ale s każdego kroku s każdego ruszenia,
Można tancerza czucia i myśli wyczytać: —
Oto stanął, jak gdyby chciał swą damę pytać,
Pochyla ku niéj głowę, chce szepnąć do ucha;
Dama głowę odwraca, wstydzi się, nie słucha,
On zdjął konfederatkę, kłania się pokornie,

Dama raczyła spójrzeć, lecz milczy upornie;
On krok zwalnia, oczyma jéj spójrzenia śledzi,
I zaśmiał się nakoniec — rad z jéj odpowiedzi
Stąpa prędzej, pogląda na rywalów z góry,
I swą konfederatką s czaplinemi pióry
To na czole zawiesza, to nad czołem wstrząsa,
Aż włożył ją na bakier i pokręcił wąsa —
Idzie, wszyscy zazdroszczą, biegą w jego ślady,
Onby rad ze swą damą wymknąć się z gromady;
Czasem staje na miejscu, rękę grzecznie wznosi,
I żeby mimo przeszli, pokornie ich prosi;
Czasem zamyśla zręcznie na bok się uchylić,
Odmienia drogę, radby towarzyszów zmylić,
Lecz go szybkiemi kroki ścigają natręty,
I zewsząd obwijają tanecznemi skręty;
Więc gniewa się, prawicę na rękojeść składa,
Jakby rzekł: niedbam o was, zazdrośnikom biada!
Zwraca się z dumą w czole i z wyzwaniem w oku,
Prosto w tłum; tłum tancerzy nieśmié dostać w kroku,
Ustępują mu z drogi, — i zmieniwszy szyki,
Puszczają się znów za nim —

Brzmią zewsząd okrzyki:
« Ach to może ostatni! patrzcie, patrzcie młodzi,
« Może ostatni co tak Poloneza wodzi! » —
I szły pary po parach hucznie i wesoło,
Roskręcało się, znowu skręcało się koło!
Jak wąż olbrzymi w tysiąc łamiący się zwojów;
Mieni się cętkowata, różna barwa strojów
Damskich, pańskich, żołnierskich, jak łuska błyszcząca
Wyzłocona promieńmi zachodniego słońca
I odbita o ciemne murawy węzgłowia.
Wre taniec, brzmi muzyka, oklaski i zdrowia!

Tylko kapral Dobrzyński Sak, ani kapeli
Nie słucha, ani tańczy, ani się weseli,
Ręce w tył założywszy stoi zły, ponury,
Wspomina swe dawniejsze do Zosi konkury:
Jak lubił dla niéj nosić kwiaty, pleść koszyczki,
Wybierać gniazda ptasie, robić zauszniczki.
Niewdzięczna! chociaż tyle pięknych darów strwonił,
Choć przed nim uciekała, choć mu ojciec bronił!
On jeszcze! ile razy na parkanie siadał,
By ją dójrzeć przez okna; w konopie się wkradał

Zeby patrzeć jak ona pleła swe ogródki,
Rwała ogórki, albo karmiła kogutki.
Niewdzięczna! Spuścił głowę, i nakoniec świsnął
Mazurka; potém kaszkiet na uszy nacisnął,
I szedł w obóz gdzie stała przy armatach warta,
Tam dla rozerwania zaczął grać w drużbarta
Z wiarusami, kielichem osładzając żałość.
Taka była dla Zosi Dobrzyńskiego stałość.

Zosia tańczy wesoło: lecz choć w pierwszéj parze,
Ledwie widna z daleka; na wielkim obszarze
Zarosłego dziedzińca, w zielonéj sukieńce
Ustrojona w równianki i w kwieciste wieńce,
Sród traw i kwiatów krąży niewidzialnym lotem,
Rządząc tańcem, jak anioł nocnych gwiazd obrotem:
Zgadniesz gdzie jest, bo ku niéj obrócone oczy,
Wyciagnięte ramiona, ku niej zgiełk się tłoczy.
Darmo się Podkomorzy zostać przy niéj sili,
Zazdrośnicy już s pierwszéj pary go odbili;
I szczęśliwy Dąbrowski nie długo się cieszył,
Ustąpił ją drugiemu, a już trzeci śpieszył,
I ten zaraz odbity, odszedł bez nadziei.

Aż Zosia już strudzona spotkała s kolei
Tadeusza, i dalszéj lękając się zmiany,
I chcąc przy nim pozostać, zakończyła tany.
Idzie do stołu gościom nalewać kielichy.

Słońce już gasło, wieczor był ciepły i cichy,
Okrąg niebios gdzie niegdzie chmurkami zasłany,
U góry błękitnawy, na zachód różany;
Chmurki wróżą pogodę, lekkie i świecące,
Tam jako trzody owiec na murawie śpiące,
Ówdzie nieco drobniéjsze jak stada cyranek.
Na zachód obłok nakształt rąbkowych firanek,
Przejrzysty, sfałdowany, po wierzchu perłowy,
Po brzegach pozłacany, w głębi purpurowy,
Jeszcze blaskiem zachodu tlił się i rozrzażał,
Aż powoli pożółkniał, zbladnął i poszarzał:
Słońce spuściło głowę, obłok zasunęło,
I raz ciepłym powiewem westchnąwszy — usnęło.

A szlachta ciągle pije i wiwaty wznosi
Napoleona, Wodzów, Tadeusza, Zosi,
Wreszcie s kolei wszystkich trzech par zaręczonych,

Wszystkich gości obecnych, wszystkich zaproszonych,
Wszystkich przyjaciół których kto żywych spamięta,
I których zmarłych pamięć pozostała święta!

I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem,
A com widział i słyszał w księgi umieściłem.



KONIEC.




  1. Jest podanie że Książe Radziwił-Sierota.
    Radziwił-Sierota odbył dalekie podróże i wydał opis peregrynacyi swojéj do ziemi świętéj.
  2. A tymczasem wielki serwis barwę zmienił.
    W szesnastym i na początku siedmnastego wieku, w epoce kwitnienia sztuk, uczty nawet były przez artystów urządzane, pełne symbolów i scen teatralnych. Na sławnéj uczcie danéj w Rzymie dla Leona X znajdował się serwis przedstawiający s kolei cztery pory roku, który służył zapewne za wzór Radziwiłowskiemu. Zwyczaje stołowe zmieniły się w Europie około połowy wieku ośmnastego, w Polszcze najdłużéj przetrwały.
  3. Czyto Pinety Panu dał w służbę swe bisy.
    Pinety, sławny na całą Polskę kuglarz, kiedy u nas gościł nie wiemy.
  4. Czy ja Cybulski? rzecze na to Klucznik z żalem,
    Co żonę przegrał grając w maryasza z Moskalem.
    Znajoma na Litwie pieśń żałośna o Pani Cybulskiéj, którą mąż w karty przegrał moskalom.
  5. Warunkiem intercyzy wyrzec się kontusza.
    Moda przebiérania się w suknie francuskie grassowała na prowincyach od roku 1800 do 1812. Najwięcéj młodzieży przebrało się przed ożenieniem na żądanie narzeczonych.
  6. I o kłótni Rejtana s książęciem Denassów.
    Historya sporu Rejtana s książęciem de Nassau, przez Wojskiego niedoprowadzona do końca, wiadoma jest s tradycyi. Umieszczamy koniec iéj kwoli ciekawemu czytelnikowi — Rejtan obruszony przechwałkami książecia De Nassau, stanął okok niego na przesmyku: właśnie ogromny odyniec rozjuszony strzałami i szczwalnią, leciał na przesmyk. Rejtan wyrywa książęciu z rąk strzelbę, swoję ciska o ziemię, a ująwszy oszczep i podając drugi Niemcowi « Teraz, rzekł, obaczym kto lepiéj robi spisą. » Już odyniec wpadał, kiedy Wojski Hreczecha o podal stojący, trafnym strzałem zwierza powalił. Panowie z razu gniewali się, potém pogodzili się i hojnie wynagrodzili Hreczechę.
  7. Kiedy nieboszczyk Pan Karp’ chłopów wyswobodził.
    Rząd Rossyjski nie uznaje ludzi wolnych prócz Szlachty. Włościanie przez właściciela uwolnieni, są zaraz zapisywani w skazki dóbr stołowych cesarskich, i zamiast pańszczyny muszą opłacać podatek zwiększony. Wiadomo, że w roku 1818 Obywatele gubernji Wileńskiéj uchwalili na sejmiku projekt uwolnienia wszystkich włościan, i wyznaczyli w tym celu delegacyą do Cesarza; ale Rząd roskazał projekt umorzyć i nigdy więcéj o nim nie wspominać. Nie ma innego sposobu uwolnić człowieka pod Rządem Rossyjskim, tylko przybrać go do familji. Jakoż wielu tym sposobem uszlachcono z łaski lub za pieniądze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adam Mickiewicz.