Pierwotni/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pierwotni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Cywilizacyo! ty, która myśl i wiedzę ludzką posuwając do ostatnich przystępnych granic, nauczasz rozpoznawać fałsz i prawdę, obalać piérwszy a miłować drugą; ty, która burzliwemu rojowi wrażeń użyczasz gruntu rozwagi i skupiasz go w wielkie i stałe płomię uczucia; ty, która, oświetlając przepaściste głębiny nędz ludzkich, wzniecasz ku nim pociągi potężne i czynne; — cywilizacyo, myślicielko, badaczko, pracownico, — czy ty znasz panią Izabellę z Jagdyszów Odropolską?
— Nie, — odpowiadasz, — pani téj nie znam wcale i na całym obszarze działań moich nie spotkałam jéj ani razu.
Co tu robić? czemu uwierzyć? powiadają jednak ludzie, że pani Izabella z Jagdyszów Odropolska jest osobą ucywilizowaną, wysoce nawet ucywilizowaną.
A więc, cywilizacyo! ty, któraś na ląd Europy rzuciła roje szybkich parowozów i sprawiła, że, pomimo naturalnego prawa, przez które ciało wszelkie ciąży ku środkowi ziemi, człowiek, niby ptak, latać może po nad jéj powierzchnią; ty, któraś stolice świata przystroiła w mnóztwo wystaw sklepowych i wytworzyła niezliczone prawie zdroje uzdrawiających ciało i rozrywających duszę wód mineralnych; ty, czarodziejko, mogąca, w niespełna trzy dni i trzy noce, skromną mieszkankę parafii Zakątnickiéj przeistoczyć w Paryżankę wykwintną, w świętą Rzymiankę, w turystkę, która na grzbiecie osiołka wspina się ku niebotycznym szczytom, w Najadę, która przy pomocy benjera nurza się w zielonych falach oceanu, w córę świata nakoniec, która każdy zakątek Europy i każdy z przebiegających ją wagonów zna lepiéj i kocha więcej, niż smętny, chmurny, jak otchłań głęboki, widnokrąg rodzinnéj krainy; ty to więc, cywilizacyo, latawczyni, strojnisio, szczebiotko, lafiryndo, znasz pewnie panią Izabellę z Jagdyszów Odropolską i nosiłaś ją przez lat przeszło dziesięć po całéj powierzchni Europy. Latała! przez lat przeszło dziesięć domem jéj był wagon, a miejscami, dla których go opuszczała, hotele stolic i wille miejsc kąpielowych. Po kilka razy nawiedziła Paryż, Bruxellę i Wiedeń; leczyła się w Karlsbadzie, w Szlangenbadzie odpoczywała, kąpała się w Trouville i w Ostendzie, jadła winogrona w Montreux, zwiedziła dwie wystawy powszechne, kędy zbadała oddział z materyami Lyońskiemi i Paryzką joaillerie (jubileryą); w Wenecyi, przepływając gondolą pod Mostem Westchnień, wzdychała nad nieszczęściami swemi; w Neapolu bawiła krótko, bo bała się bardzo Wezuwiusza, o którym mniemała, że jest jednym z otworów piekła; w Rzymie za to spędziła całe trzy zimy i były to najszczęśliwsze i najpłodniejsze w następstwa dnie jéj życia. Tam po raz pierwszy zrozumiała ona znaczenie wyrazu: ojczyzna! i uczuła całą jego rzewność i tkliwość; tam doświadczyła gojenia się ran, zadanych jéj przez życie, i zapełniania się pustek, istniejących w sercu; tam po raz piérwszy z rezygnacyą myśléć zaczęła o tém, że ma już lat czterdzieści; tam nakoniec i przedewszystkiem zrozumiała ona, że, dla dusz czułych i przystępnych Łasce, istnieją rozkosze, wyższe nad ziemskie miłości i uciechy i że, w zamian doczesnego szczęścia, którego z nieboszczykiem Wincentym Odropolskim nie zaznała, a którego szczypty tu i ówdzie pochwytywane zadowolnić jéj nie mogły, spodziewać się może rozkwitnięcia w wiekuistości pod postacią lilii wonnéj, słodko muskanéj tchnieniem śpiewających Aniołów. Przyszłość tę ukazał jéj spowiednik, nie wiem do jakiego zakonu należący i nie wiem w któréj ze świątyń Rzymskich; a ona, w uniesieniu wdzięczności, zamarzyła, że może, gdy będzie lilią, ten, z którego ust spłynął na nią ów zdrój pociechy, rozkwitnie obok niéj narcyzem lub tulipanem. Zawstydziła się przecież i przelękła myśli téj, jako zawierającéj w sobie echo ziemskich żądz i przywiązali i skruchy pełna, pojechała czémprędzéj do południowéj Francyi, aby w cudowném źródle w Lourdes utopić napadające ją jeszcze od czasu ziemskie skłonności, a także dokuczliwy katar żołądka, sprawiony zapewne częstém zmienianiem Europejskich restauracyi. Pielgrzymkę tę odbyła tém chętniéj, że, jakkolwiek bardzo szczęśliwą czuła się w Rzymie, zatęskniła już nieco za domem swym, czyli, wagonem, a raz powiedziawszy sobie, że Rzym jest jéj ojczyzną, zapragnęła coprędzéj ją opuścić. Ojczyzna jest wprawdzie wyrazem rozczulającym, ale zarazem i pełnym powagi.
Z Lourdes pojechała do Paryża, w celu sprawienia odpowiedniéj toalety, a raczéj odpowiednich toalet dla córki swéj, którą pod uświęcającem natchnieniem Rzymu i Lourdes, zdecydowała się ubrać w długie suknie i jako dorosłą pannę w świat wprowadzić. Tam-to właśnie doszedł rąk jéj list od pana Żytnickiego, będącego dzierżawcą dóbr jéj, a obecnie wzywającego ją, aby na czas pewien wróciła do kraju. Nie był to wcale list groźny i nie zwiastował żadnéj majątkowéj katastrofy, która-by ją środków do dalszego latania pozbawiała. Pani Izabella Odropolska była dość majętną. Żytnicki w liście swym przypominał po prostu, że dziewięcioletni termin dzierżawy jego kresu swego dobiega i prosił o odnowienie kontraktu, które w nieobecności jéj z trudnością dokonać by się mogło.
Z Paryża, pani Izabella przyleciała do majątku Odropole, w parafii Zakątnickiéj istniejącego.
W przeciągu lat dwunastu, to jest od czasu owdowienia swego, była tu ona ze trzy razy. Poco? dlaczego? Któż to wiedziéć może? Mówiła wprawdzie, że dla odetchnięcia rodzinném powietrzem; lecz w praktyce okazało się, że po oddychaniu niém przez dwa lub trzy miesiące, uczuwała zwykle odnawiające się rany serca i zwiększający się katar żołądka i — leciała znowu. Córka jéj, Adolfina, od lat przeszło dziesięciu nie była tu wcale; w czasie bowiem krótkiego oddychania matki swéj rodzinném powietrzem, przebywała zwykle z jakąś krewną swego ojca, która także od ran serca i kataru płuc leczyła się Europą.




Dwór Odropolski, w parafii Zakątnickiéj istniejący, przedstawiał, ogólnie biorąc, dość ładny okaz zaniedbanego i na wolę losów rzuconego miejsca. Nie było tam ruiny téj koniecznéj i często tragicznéj, która pochodzi z niedostatku lub nieszczęścia; lecz przepalone od słońca szyby okien, poszarzałe i wykrzywione nieco słupy pięknego balkonu, brak wszelkich śladów ludzkiego życia w obszernym i starannie utrzymanym ogrodzie, sprawiały wrażenie pustki i opuszczenia. Jednak wewnątrz starego domu, przedstawiającego typ odwiecznych litewskich dworów, z długiemi nizkiemi ścianami i wysokim dachem, sala jadalna nie była pozbawioną uroku i malowniczości. Długa i nizka, z czterema oknami na ogród wychodzącemi, z sufitem okrytym staroświeckiemi, ciemnemi malowidłami, posiadała ona staroświeckie téż, ciężkie i bogato rzeźbione, sprzęty z czarnego dębu, a na ścianach kilka rzędów pociemniałych od starości rodzinnych i historycznych portretów; w dębowéj oszklonéj szafie, wązkiéj a długiéj, zegar kołatał mosiężném wahadłem i wskazywał oblicze swe zżółkłe, okrągłe, otoczone cyframi czarnemi a tak wielkiemi, że je z drugiego końca sali czytać można było z łatwością.
Wieczór był letni, ale chłodny i smętny. Niedawno spadł tu był grad obfity; niebo było blade, liliowe raczéj, niż błękitne, a tylko na zachodzie gorejące łuną jaskrawych świateł; w powietrzu kryształowo-przezroczystém i chłodném wiatr niósł zerwane z drzew zielone jeszcze liście; szczyty ogrodowych topoli, kasztanów i jodeł kołysały się z lekkim szumem. Po sali jadalnéj, pośród błądzących tu i owdzie świateł jaskrawego zachodu, błądziła samotna i młodziutka postać niewieścia. Nie przechadzała się ona po staréj téj i, bądź co bądź, bogatéj i pięknéj komnacie; lecz wpółlękliwym a wpółznudzonym krokiem błądziła po niéj. Nadzwyczajną szczupłością kibici i przezroczystą bladością cery przypominająca extra-uduchownione postacie szkoły malarskiéj z piérwszych czasów chrześcijaństwa, z ciężkim ciemnym warkoczem, niedbale rozplatającym się z tyłu głowy, otulona barwistym szalem indyjskim, tak bardzo, że aż w nim całą dolną część twarzy chowała, smutna, znudzona, zziębła, szła w kierunku starego zegara i z połowy drogi ku stołowi pośrodku sali stojącemu wracała, wspierała się na chwilę o rzeźbioną poręcz krzesła i znowu dążyć zaczynała ku oknu, na które zaledwie spojrzawszy, przenosiła wzrok na malowania sufitu i postępowała ku drzwiom, od których znowu wracała do zegara. Błądziła. Zaczęła chodzić brzegiem sali i oglądać wiszące na ścianach portrety. Kiedyś, gdy była małém dzieckiem, patrzała na nie ciągle; ale było to bardzo dawno, i zresztą nie zajmowały jéj one nigdy. Czarne płótna, a pośród nich wąsate, dumne, odważne twarze, ręce na rękojeściach szabel oparte, wyloty kontuszów do krwawych skrzydeł podobne; gdzieindziéj głowa niewieścia, białym pudrem osypana, spłowiała róża u sztywnego stanika, wielki czepiec, a pod nim słodki uśmiech pomarszczonéj twarzy i — nic więcéj. Czerwona smuga zachodu spłynęła na jeden z portretów, a w blasku jéj życiem i ruchem zagorzało nagle oblicze, z dwoma boleśnemi zmarszczkami na wysokiém czole; mądre, chmurne oczy spójrzały groźnie, czarne wąsy zjeżyły się, krwawe skrzydła zamigotały, ręka drgnęła... Młoda dziewczyna odskoczyła ku oknu, i aż po oczy chowając twarz w szal indyjski, przycisnęła się plecami do ściany. Zlękła się. Wyobraźnia jéj była może rozogniona i nerwy słabe; może téż dom ten obszerny, stary, obcy, przypominał jéj powieści o dawnych, opustoszałych, a przez duchy i zbójców nawiedzanych zamczyskach, dziejowy bohater zaś, ożywający przed nią w blaskach słonecznych, wydał się jéj upiorem lub zbójcą.
W przyległym pokoju zaszeleściały jedwabie i lekkie kroki; do sali jadalnéj wbiegła kobieta czterdziestoletnia, miłéj bardzo i prawie pięknéj powierzchowności, brunetka, zlekka siwiejąca, w czarnym stroju, odznaczającym się wielką kosztownością i zarazem niesłychaną prostotą. Materya i koronki pochodziły wprost z Lyonu i Bruxelli. Kamea, spinająca suknią u szyi, przyozdobić-by mogła jakieś muzeum osobliwości; niemniéj wszystko to było ciemne, surowe, prawie zakonne. Wyraz twarzy jéj ożywiony był i pociągający uwydatniającą się w nim słodyczą. Wbiegła do sali z głośném wołaniem.
— Adolphine! Adolphine!
Spostrzegłszy młodą dziewczynę, stojącą przy ścianie i otuloną szalem, przybiegła do niéj.
— Co ci jest? zimno? nudno? smutno? o tak! do nieznośnego klimatu tego, do tych ponurych tutejszych domów, przyzwyczaić się trzeba, aby módz zrezygnować się na nie... Jaki smętny zachód słońca!.. jakież blade to nasze ukochane niebo rodzinne!...
Wszystko to pani Izabella z Jagdyszów Odropolska mówiła po francuzku. Rzuciła się potém na stojący w kącie sali szezlong i głęboko, głośno odetchnęła.
— A jednak, — mówić zaczęła, — oddychanie rodzinném powietrzem ma w sobie coś szczególniéj błogiego, coś, co ożywia, uzdrawia, goi rany i zapełnia pustki!... czy nie doświadczasz tego, moje dziecko?
Dziewczyna zwróciła ku matce głębokie, ciemne, znudzone oczy i tonem zdziwienia odpowiedziała:
— Nie, mamo. Tu tak zimno i ten wiatr tak smutnie szumi.
Pani Izabella wyprostowała się, a wyraz twarzy jéj stał się pełnym powagi.
— Co mówisz, Adolfino? Odpowiedź twoja, tak sucha i obojętna, sprawiła mi wielką przykrość. Jakto! nie uczułaś słodyczy oddychania rodzinném powietrzem?
— Nie, mamo.
— Dlaczegoż to? powiedz mi, dziecko moje, dla czegoż?
Adolfina wzruszyła ramionami.
— We Włoszech ciepléj, a w Paryżu weseléj, — odpowiedziała.
— Ależ tak, tak! — wołała pani Izabella, żywo poruszając się na szezlongu; — Włochy są cudowne, Paryż jest, co do gustu, elegancyi i wesołości, stolicą świata... I w innych jeszcze miejscach, spędziłyśmy, ma pauvre enfant, wiele chwil bardzo przyjemnych... rok temu naprzykład, pamiętasz? jechałyśmy o téj porze z Karlsbadu do Szlangenbadu. Co za urocze, malownicze miejsce ten Szlangenbad! a potém... z księciem Rogolkiczago... Czy pamiętasz jeszcze księcia Rogolkiczago? co to była za piękna dusza, choć Rumun i z narodu barbarzyńskiego. Bo Rumuni, moje dziecko, Turcy, Serbowie i inne podobne narody są barbarzyńcami i czasem nawet nie chrześcijanami. Ale i między nimi bywają piękne dusze, które Pan Jezus obdarzył zdolnością do poznawania najwyższych prawd. Ten książę Rogolkiczago, naprzykład, pamiętasz jak był olśniony bazyliką i jak go zachwyciła uroczystość nocnych kąpieli w cudowném źródle. Jestem pewna, że wrócił do ojczyzny swéj, pełen uświęcających wspomnień.. Ale.. à propos ojczyzny...
Tu niepodobne do powstrzymania ziewnięcie otworzyło szeroko kształtne i delikatne jéj usta.
— Martwisz mię bardzo, Adolfino, obojętnością swoją dla rodzinnéj swéj ziemi. Jakże możesz mówić, że to zimno i że ten szum wiatru smutne sprawia wrażenie! Car enfin... to blade niebo, to zimne powietrze, te szumy wiatrów, ta ziemia, te drzewa... wszystko to, słowem, jest naszą ojczyzną!
Tym razem po bladawych ustach dziewczyny przebiegł szybki uśmieszek.
Nie patrząc na matkę, zapytała krótko:
— A Rzym?
— Rzym! — zawołała pani Izabella, — o tak! cieszę się bardzo, że dałam ci poznać święte to miasto i że wyryło się ono w pamięci twojéj śladami, których życie całe zetrzéć nie zdoła. Zresztą mam nadzieję, że wrócimy jeszcze nieraz do téj stolicy świata i przepędzimy tam niejednę zimę, pełną uświęcających wzruszeń i zachwytów... Rzym, dziecię moje, jest bez zaprzeczenia ojczyzną dusz naszych; nie przeszkadza to jednak temu, że powinnyśmy się cieszyć, iż nakoniec... oddychamy rodzinném powietrzem, widzimy to niebo, tę ziemię, te drzewa, ten wiatr... wszystko to, słowem, co powinniśmy kochać!
— Kochać? — wymówiła Adolfina półgłosem i tonem takim, jakby nowe pytanie to zadawała nie matce swéj, ale gwieździe, która śród rozłogu nieba błysnęła mdlejącą co chwila iskrą.
— Tak, kochać! — z akcentem przekonania w głosie powtórzyła pani Izabella; — smuci mię to bardzo, że zdajesz się wątpić o uczuciu tém. Prawda Adolfino, że wątpisz? powiedz, wyznaj szczerze przed matką swoją! wątpisz?
— Wątpię, mamo! — odpowiedziała śmiało i głośniéj, niż mówiła dotąd.
Zarazem uczyniła żywe poruszenie i zwróciła się twarzą do matki a profilem ku oknu. Ostatnie, błędne światło zachodu oblało szkarłatem czoło jéj i policzki, a w oczach, obojętnych dotąd i przygasłych, roznieciło gorące żary.
— Wątpię, mamo.... — powtórzyła — nie rozumiem, nie czuję!..
Szczupłe i zgrabne ramiona jéj podniosły się i opadły; mała, sucha, nerwowa ręka wysunęła się z pod szala i niecierpliwie walczyć zaczęła z opadającym na plecy warkoczem.
Pani Izabella jęknęła:
— Dziecko moje! zkąd w tobie powstać mogły dziwne takie reflexye? Chodź tu do mnie, chodź! muszę ci dać małą nauczkę! chodź bliżéj!
Posłuszna, zwolna postąpiła ku szezlongowi i stanęła przed matką. Pani Izabella przysunęła szybko nizki taburecik, i pochwyciwszy córkę za rękę, pociągnęła ją ku niemu.
— Usiądź tu, u nóg moich... — zaczęła; — matka i córka zawsze tak rozmawiać z sobą powinny. Serce przy sercu, zblizka, cicho, poufnie. Wszak jesteśmy sobie przyjaciółkami najlepszemi... usiądź!
Usiadła i całkiem zniknęła w zmroku, napełniającym już kąt wielkiéj sali. Pani Izabella zato, pochylona ku niéj, wysunęła na światło białą twarz swoję, przezroczystą tkanką koronki otoczoną, a powleczoną wyrazem słodyczy i namaszczenia. Podniosła w górę białą, piękną rękę, na któréj świeciło parę kosztownych pierścieni, i łagodnie, z cicha, z powagą mówić zaczęła:
— To, co powiedziałaś, zasmuciło mię bardzo. Nie rozumiesz? poco ci rozumiéć? Rozumują, dziecię moje, filozofowie tylko, emancypantki i inne tym podobne zgubione dusze ludzkie. Czyż chciała-byś, aby cię nazwano emancypantką, taką, co to nosi suknie zabłocone, oczy ma czerwone, włosy rozczochrane, a twarz chudą, żółtą, straszną? Nie; ty jesteś kwiatkiem, wyrosłym pod skrzydłem twéj matki, lilijką, którą co rano i wieczór powierzałam w modlitwach moich straży i pieczy Pana Jezusa... Ty mi rozumować nie powinnaś. Ja nie rozumuję. Kocham tę ziemię, to niebo, te drzewa, te wiatry... bo oprócz duchowéj ojczyzny naszéj, która jest w niebie, a na ziemi w Rzymie, pozwoloném nam jest miéć i kochać doczesną, cielesną ojczyznę naszę. Kochaj więc...
Tu pełną zapału mowę matki, nauczającéj dziecię swe, przerwało wejście do sali brodatego i od stóp do głowy czarno ubranego lokaja, który, w pobliżu progu zatrzymując poważne swe kroki, przyciszonym głosem oznajmił, że pan Żytnicki przyjechał i zapytuje, czy może widzieć się z jaśnie panią.
— Proś pana Żytnickiego. Światło i herbata! — zadysponowała pani Izabella, a zwracając się do córki, wpółżartobliwie, wpółżałośnie szeptać zaczęła.
— Otóż i nadchodzi proza życia! Trzeba będzie słuchać całą godzinę o zbożu, cenach, budynkach, dzierżawach, kontraktach! Ach! cóż robić! Dlategośmy tu przyjechały, żeby te nieznośne interesa urządzić, na długo, na długo! Fruniemy sobie potem znowu, chère enfant, w świat piękniejszy i weselszy od tego pustego domu i tych szkaradnych zimnych wichrów... Tymczasem możesz zająć się rozpakowaniem kufrów z naszemi najdroższemi relikwiami i pamiątkami... Ustawienie ich i urządzenie powierzam gustowi twemu i twojéj znajomości naszych pobożnych zwyczajów.
W dwie minuty potém, nad stojącym pośrodku sali wielkim stołem dębowym paliła się piękna lampa, o trzech mlecznych kulach; o kilka kroków od stołu, z ciężkim zwojem papierów w dwu ciemnych grubych rękach, stał mężczyzna około pięćdziesięcioletni, gruby, ciężki, z długą, gęstą brodą, w czarném, prostém ubraniu. Postawa jego nie była lękliwą ani pokorną, lecz tylko niezgrabną i głębokiego uszanowania pełną. Na twarzy téż, o nizkiém, ogorzałém czole i ustach znikających prawie pośród gęstwiny wąsów i brody, nie było ani trwogi i uniżoności, ani téż radości lub rozczulenia; była ona apatyczną, ponurą trochę i wyrażającą uczucie przymusu, doświadczanego zwykle przez kogoś, kto wstępuje do obcéj i zupełnie obojętnéj sobie sfery zjawisk i ludzi. Pani Izabella szybko zbliżyła się ku dzierżawcy dóbr Odropolskich, i na powitanie podała mu obie swe piękne ręce. Ruchy jéj żywe były i pełne wdzięku, w oblewającym twarz uśmiechu malowała się uprzejmość wielka i aż prawie radość. Tę ostatnią wyraziła nawet słowami:
— Bardzo, bardzo mię to cieszy, że nakoniec widzimy się znowu z panem, kochany panie Żytnicki! Tak się już strasznie stęskniłam była za Odropolem i za wszystkimi moimi znajomymi i przyjaciółmi tutejszymi, że gdyby nawet i nie list pana, wzywający mię, była-bym w tym roku przyjechała z pewnością. Niechże pan siada; proszę, bardzo proszę!...
Posunęła ku niemu jedno z ciężkich, stół otaczających krzeseł, i sama na drugiém usiadła. Żytnicki uczuł się snadź serdeczném powitaniem tém wielce zadowolony. Z głębokim ukłonem pocałował rękę gospodyni, usiadł na podaném sobie krześle, papiery przyniesione położył na stole i milczał.
Pani Izabella zaczęła znowu:
— Doprawdy nie wiem, jakiemi słowy podziękować mam panu za tak zacne i szlachetne postępowanie pana ze mną i z moim biednym Odropolem. Pan Pomieniecki, który w tych stronach zeszłe lato przepędził, mówił mi, że gospodarstwo w Odropolu jest tak... tak wzorowe, iż daléj już iść nie może... jak zaś punktualnie przesyłałeś mi pan sumy dzierżawcze i jak chętnie ratowałeś mię zawsze w moich małych kłopotach, o tém wiem sama. Doprawdy myślę, że chyba Opatrzność zesłała pana na drogę moję..
W czarnych jéj, pięknych jeszcze i pełnych ognia, oczach, błysnęły łzy. Postawa jéj była taką, jaką najczęściéj w rozmowie z ludźmi przybierała. Pochylona nieco ku słuchaczowi swemu, obie ręce splatała u piersi. W pochyleniu się tém i w tym geście było dużo słodyczy i czegoś nawet więcéj, bo poszanowania jakby dla osobistéj godności tych, z którymi mówiła. Żytnicki uczuł się widocznie wzruszonym; nie mógł jednak wydobyć z siebie nic więcéj nad ukłon i krótką odpowiedź, głosem basowym wymówioną:
— Obowiązkiem moim było... Pracuję i staram się postępować według sumienia.
Przy ostatnim wyrazie, zwrócił oczy ku przyniesionym papierom i podniósł ku nim rękę. Pilno mu snadź było wyłuszczyć interes, z którym przybył, i pójść sobie.
— Miałem zaszczyt pisać pani hrabinie... — zaczął, ale pani Izabella przerwała mu z żywością.
— O, kochany panie Żytnicki, bez tytułów! proszę pana, bez tytułów! Nie jestem hrabiną i dziękuję Bogu, że nie udzielił mi téj pokusy do próżności i pychy. Za granicą wprawdzie nazywano mię tak wszędzie, ale tam taki już zwyczaj panuje. Tu znajdujemy się przecież w kraju, który ma przysłowie... jakże?... „szlachcic“ a tak... „szlachcic na zagrodzie, równy wo... wo.. wo... wojewodzie!“
Omało, zamiast „wojewodzie“ niepowiedziała: „woziwodzie“. Trudno jéj było trochę mówić po polsku. Żytnicki ukłonił się znowu i znowu zaczął:
— Miałem zaszczyt pisać, że dziewięcioletnia dzierżawa moja kończy się na wiosnę przyszłego roku. Prawdę mówiąc, gospodarzę ja tu nie dziewięć, ale piętnaście lat, bo wprzódy jeszcze przez sześć lat trzymałem Odropol. Może więc pani dobrodziejka zechce i nadal...
— Ale jakże! ça va sans dire, kochany panie Żytnicki! Proszę nawet pana, błagam, abyś mię pan nie opuszczał! Jestem kobietą, zdrowie mam słabe, córka moja tak jeszcze młodziutka... Myślałam nawet, bardzo myślałam nad tém, czyby nie lepiéj było sprzedać Odropol i raz na zawsze uwolnić się od tego kłopotliwego ciężaru... Ale jest to w połowie dziedzictwo Adolfiny i przytém miejsce to tak drogie nam, tak święte...
— Odropol jest pięknym majątkiem — przerwał Żytnicki — grunta dobre, łąk dosyć, młyny... szkoda byłoby sprzedawać! Gdybym mógł we wszystkich folwarkach, z czterech pól zrobić dziewięć, jak to już zrobiłem w Błoniu; za kilka lat dochód z majątku podniósł-by się prawie we dwójnasób, ale przez te kilka lat...
— Co to jest: z czterech pól zrobić dziewięć? Czyż to jest możebne? Ależ, mój Boże, w takim razie niech pan robi, kochany panie Żytnicki, niech pan koniecznie robi. Lepiéj przecież jest miéć czegoś dziewięć, niż cztery.
— Pani dobrodziejka nie rozumié tych naszych gospodarskich facecyi — z pełnym zawsze uszanowania uśmiechem podjął dzierżawca — przez taką zmianę systematu gospodarstwa pola nie przybędzie wcale, tylko to samo pole podzieli się w sposób inny i inaczéj usiewać się będzie. Po naszemu nazywa się to: „płodozmian“.
— Ach! wiem, wiem! — z tryumfem zawołała współdziedziczka Odropola — jakże! rozumiem przecież, co to jest płodozmian, i wiesz pan, kochany panie Żytnicki... za granicą wszędzie są gospodarstwa takie. Płodozmiany albo fermy, innych gospodarstw niema wcale. Dlatego zapewne kraje te są tak bogate. Belgia uprawioną jest jak ogród. W południowéj Francyi widziałam na własne oczy, jak pola pocięte są na takie maleńkie... malenieczkie kawałeczki. Na każdym kawałeczku co innego rośnie. Nie rozumiem, dlaczego i u nas nie urządzą kraju w ten sposób. Byłby on tak bogatym, jak Belgia i Francya. Ale nasz biedny kraj nie może dosięgnąć tego stopnia...
— Środków potrzeba, pani dobrodziejko, środków potrzeba na to znacznych — podjął Żytnicki, a w apatycznym i posępnym wzroku jego po raz pierwszy w czasie rozmowy błysnęło coś nakształt zapału. — O! gdybym ja miał własny majątek... oszczędzałbym się, nie jadłbym i nie pił, a zaprowadziłbym płodozmian; ale na dzierżawie trudno... W jednym folwarku, w Błoniu, nie wytrzymałem i zaprowadziłem; w innych, płacąc tak, jak płacę za dzierżawę, nie mogę, zginąłbym... Właśnie téż żądaniem mojém było zaproponować pani dobrodziejce, czyby téż... czy...
Zająknął się, chrząknął; małe, szare oczy jego roztworzyły się tak szeroko, jak gdyby przełykał coś z trudnością wielką. Widać było, że nie zwykł był mówić dużo, że długie mówienie stanowiło dlań pracę cięższą nad wszystkie, które spełniał kiedykolwiek. Pani Izabella, z jednostajną wciąż słodyczą i uprzejmością ku niemu pochylona, spróbowała ułatwić mu zadanie:
— Słucham pana; bardzo uważnie słucham. Jakąż jest propozycya ta?..
— Czyby pani dobrodziejka nie zgodziła się na mniejsze z dóbr swoich dochody... przez kilka lat, tylko przez kilka lat... przez które ja zaprowadzałbym płodo...
Z twarzy pani Izabelli zniknął uśmiech; a zastąpił go wyraz przerażenia. Pod wpływem siły przerażenia tego, zawołała z razu po francuzku:
Impossible!
Lecz w mgnieniu oka poprawiła się:
— Nie mogę, panie Żytnicki! w żaden sposób nie mogę zgodzić się na zmniejszenie dochodów moich! Kobietą jestem... zdrowie mam słabe i córka moja...
— Pani dobrodziejko — wpadł jéj w mowę Żytnicki, któremu rezultat rozmowy téj bardzo snadź leżał na sercu — gdyby pani dobrodziejka na cel ten ofiarować chciała czwartą część...
— O! panie Żytnicki! jakiegoż czarodziejskiego wyrazu użyłeś pan w téj chwili! Ofiarować! jest to wyraz, który do głębi wzrusza mię zawsze. O mój Boże! ofiara! któż lepiéj nade mnie rozumié znaczenie wyrazu tego!
Znowu była naprawdę szczerze wzruszoną.
— Panie Żytnicki! — dokończyła ciszéj — pragnę spełniać ofiary, i nikt, nikt na świecie, prócz biednego serca mego, wiedziéć nie może, iłem ich spełniła. Ale téj, o któréj pan mówiłeś, spełnić nie mogę w żaden sposób...
Żytnicki siedział teraz jak skamieniały. Wszystko, co usłyszał, było dlań tak niezrozumiałém, jak gdyby pani Izabella mówiła po arabsku. Nie rozumiał, zkąd wzięło się wzruszenie jéj; nie pojmował, jak można pragnąć spełniania ofiar, i dlaczego mówiła ona teraz o ofiarach. Wkrótce jednak wrócił do przytomności i żywo go obchodzącego przedmiotu rozmowy.
— Gdybyś pani dobrodziejka — zaczął — ustąpiła mi z summy dzierżawnéj, na lat sześć, 3, 000 rubli, to jest, gdybyś pani pozwoliła mi płacić przez lat sześć za Odropol, zamiast dziesięciu, siedm tysięcy; po latach sześciu obowiązałbym się podnieść intratę do piętnastu tysięcy... czyli miałabyś pani o jednę trzecią więcéj...
— Nie, nie, nie, panie Żytnicki! — z żywemi gestami białych rąk przerwała pani Izabella — nie, nie, nie! o niczém podobném słyszéć nie chcę! Sześć lat! Ależ to, kochany panie, wiekuistość... Któż z nas wiedziéć może, co spotka go za sześć sekund? Nie wiemy dnia ani godziny! Sześć lat... o mój Boże! z mojém słabém zdrowiem, czy mogę spodziewać się żyć tak długo...
— Ależ, pani dobrodziejko, panna Adolfina jest tak młodziutka...
— O tak! to jeszcze dziecko, ale dziecko ze wzniosłą duszą, gardzące wszelką rachubą i obce wszelkim materyalnym kwestyom. Ona pewnie nie pragnie powiększenia się swego majątku, i ja nie pragnę... Gdyby zresztą powiększenie się to nastąpić mogło zaraz... to... może... zapewne... zgodziłabym się na nie... ale za sześć lat! a tymczasem tracić tyle i z tego powodu odmawiać sobie zadowolenia, i tak już bardzo skromnych, potrzeb naszych? Nie, panie Żytnicki! nie mogę zgodzić się na to, i proszę pana, aby wszystko pozostało tak, jak było dotąd.
Ciężka chmura smutku spadła na twarz Żytnickiego. Utkwił wzrok w ziemię i milczał chwilę.
— Szkoda — wymówił potem — wielka szkoda! Przyznam się pani dobrodziejce, że do gospodarstwa mam passyę.. Każdy musi miéć passyą jakąś; ja mam tę. Nowości żadnych cierpiéć nie mogę, bo zresztą i głowy sobie nad niemi nie łamię; ale o gospodarstwie to już wiem, że ulepszać je wciąż trzeba i podnosić, a lubię robić to, bardzo lubię... można powiedziéć, że to jest cała przyjemność moja. Miałem zresztą namyśli i inne jeszcze rzeczy... Gdybyś pani dobrodziejka zgodziła się na propozycyą moję, zyskałabyś pani po sześciu latach wiele, zyskałbym téż i ja może: dotrzymawszy tu kontraktu mego, zdobyłbym się na starość na własny kawał ziemi. Szkoda!
— Szkoda! — współczującym tonem potwierdziła pani Izabella — o! wielka szkoda! ale cóż zrobić, kiedy nie można!
Z roztargnionego wyrazu twarzy jéj widać było, że zaczynała nudzić się i myśléć o czém inném.
Żytnicki, za to, o czém inném jak o gospodarstwie i interesach majątkowych, myśléć nie umiał.
— Jest jeszcze rzecz jedna — zaczął, — o któréj z panią dobrodziejką pomówić żądałem. Budowle gospodarskie w Błoniu, Leśnéj i Szarogórze potrzebują...
Z ust pani Izabelli wyrwał się dźwięk, do stłumionego ziewnięcia podobny.
— Kochany panie Żytnicki! — zaczęła śpiesznie — czy nie moglibyśmy wszystkich kwestyi tych na późniéj odłożyć?.. Czuję się jeszcze sfatygowaną po podróży, trochę cierpiącą, i doprawdy nie mam dziś głowy do interesów...
Istotnie, wyraz twarzy jéj, słodki zawsze, objawiał zmęczenie i cierpienie.
Żytnicki wstał.
— Jeżeli tak, nie będę dłużéj fatygował...
Pani Izabella zerwała się z krzesła żywo i z wdziękiem.
— O nie! niech pan nie odjeżdża! proszę pana, wypijemy razem herbatę! Muszę przecież zaprezentować panu córkę moję już... dorosłą!
Przy ostatnim wyrazie uśmiechnęła się tak figlarnie, jak gdyby dawała do zrozumienia, że posiadanie dorosłéj córki było tylko żartem jéj saméj lub losu, i wskazując Żytnickiemu krzesło, pobiegła w głąb’ domu z wołaniem:
Adolphine! Adolphine!
Prędko bardzo wróciła, prowadząc za rękę córkę, która, rozgrzana snadź krzątaniem się około rozpakowywania „pamiątek“, nie miała na sobie indyjskiego szala, lecz w modnéj wązkiéj sukni, szczupła, sztywna trochę, z przymuszonym uśmiechem na ustach, powitała Żytnickiego wpółdziecinnym dygiem. W téj saméj chwili lokaj wniósł i postawił na stole srebrne przybory do herbaty.
— Niech pan siada, wypijemy razem herbatę! — zapraszała pani Izabella.
Żytnicki bardzo widocznie przerażonym był perspektywą picia tu herbaty i wyjąkał słów kilkanaście, z których dosłyszéć można było: — Nie mogę... bardzo żałuję... zajęcie... sesya ekonomów...
Wtedy pani Izabella wyjęła z kieszeni małe pudełko, takie, w jakich zazwyczaj mieszczą się klejnoty kobiece i, podając je Żytnickiemu, prosiła, aby chciał oddać je swéj żonie. Dzierżawca dziękował ukłonami i niewyraźném mruczeniem, a jakby nagle przypomniał sobie o czémś, głośniéj wymówił:
— Żona moja mówiła mi, abym panią dobrodziejkę zapytał, kiedy może powitać...
— Ale jakże! — zawołała pani Izabella — my to, jako świeżo przybyłe, winnyśmy wizytę pani Żytnickiéj, i jutro niezawodnie będziemy w Błoniu.
Dzierżawca kłaniał się znowu i miał się już ku wyjściu, kiedy Adolfina zwróciła się ku niemu.
— Przepraszam pana — zaczęła z lekkim cudzoziemskim akcentem — chciałam zapytać się, gdzie jest teraz i jak ma się pan Eugeniusz?
— Pani o nim pamiętasz! — zupełnie zachwycony zawołał Żytnicki — a cóż? skończył chłopiec szkoły i miał skończyć uniwersytet... łożyliśmy na niego, jak na rodzonego syna; ale nie udało się. Jak przyjechał do domu, drugi już rok temu, tak do tego czasu siedzi... Nie wiem, co z tego będzie...
— Niech pan kłania się ode mnie panu Eugeniuszowi i powié, że doskonale, doskonale pamiętam, jak, kiedy miałam ośm czy dziewięć lat, ratowaliśmy z nim razem małego bocianka...
Mówiąc to, rumieniła się trochę, ale zarazem uśmiechała szczerze i wesoło.
Żytnicki, w ciężkich ukłonach cały, zniknął za drzwiami sali.
Pani Izabella osunęła się na krzesło i, biorąc z rąk córki filiżankę z herbatą, zawołała:
— O, nudziarz! figura całkiem nieprawdopodobna! Przedstaw sobie poczciwego, pracowitego wołu, któremu-by kazano siedzieć na krześle i przyzwoicie rozmawiać! Co moment „pani dobrodziejka!“ „pani dobrodziejko!“ chr... chr... chr... chrząkania i ucieranie nosa... czerwoną chustką! Nieoceniony!
Mówiąc to wpół po polsku, wpół po francuzku, śmiała się srebrnie, melodyjnie.
Adolfina, siedząc naprzeciw matki, przelewała łyżeczką herbatę i nie śmiała się wprawdzie głośno, ale uśmiechała się.
C’est vrai, maman — odpowiedziała. — Kiedy pan Żytnicki idzie, to aż podłoga się ugina, a jak mi ścisnął rękę, myślałam, że ją zgruchoce. Czy tu wszyscy ludzie tacy niezgrabni i śmieszni?
— O! — zaśmiała się znowu pani Izabella — zobaczysz tu jeszcze wspanialsze okazy... Czy pamiętasz Żytnicką?
— Trochę, jak przez sen...
— Zobaczysz ją więc jutro. To dopiéro exemplarz, co śmiało figurować mógłby na któréjkolwiek z wystaw powszechnych, a pewnie zwracał-by więcéj uwagi, niż ten pawilon z materyami chińskiemi, z którego powodu, pamiętasz? nie jadłyśmy raz obiadu...
— U! ja się jéj boję! — głośno zaśmiała się Adolfina, a potem, z lekkim dąsem dodała: — Ale pocóż my tam jechać mamy? Wszak zabawimy tu krótko; mogły byśmy więc obejść się bez oddawania wizyt...
Pani Izabella spoważniała.
— O nie, moje dziecko! powinnyśmy to uczynić. Powinnyśmy odwiedzić Żytnickich i żyć z nimi w życzliwych stosunkach, dopóki będziemy w Odropolu...
Maman! ponieważ ich nie lubimy...
— Nie lubimy! ależ my Żytnickich nie lubić nie możemy i nie powinnyśmy! Po piérwsze, są oni nasi bliźni, a bliźnich kochać kazał nam Pan Bóg; następnie, są to najlepsi w świecie ludzie. Nakoniec, Żytnickiemu winni jesteśmy wdzięczność... Widzisz, Adolfino, jak źle wyraziłaś się, mówiąc, że nie lubimy Żytnickich! Proszę cię nawet bardzo, abyś ich lubiła... bardzo lubiła...
Adolfina patrzała w filiżankę swą i uśmiechała się. W uśmiechu jéj była filuterność, połączona z przekorą.
— Myślałam — zaczęła, nie podnosząc oczu — myślałam, że skoro mama znajduje ich tak nudnymi i śmiesznymi, to i lubić ich nie może, i że jeśli się z kogo śmieje, to już chyba nie przez wdzięczność!
— Ależ... — z pewném zakłopotaniem zaczęła pani Izabella — ależ, moje dziecko, i jedno i drugie... ja Żytnickiego tak lubię, że czasem rozczula mię on aż do łez, ale kiedy porozmawiam z nim dziesięć minut, pragnę zaraz pomiędzy nim a sobą rzucić Ocean Atlantycki... Ty, moje dziecko, zbyt młodą jesteś, abyś zrozumiéć mogła dziwne sprzeczności ludzkiego serca... serce ludzkie, serce kobiety szczególniéj, to otchłań niezbadana...
— Dlaczego szczególniéj serce kobiece? — zapytała Adolfina.
Pani Izabella obie ręce podniosła do czoła.
— O, ty dzieciaku! z twemi wiecznemi: po co? dla czego? avec tes éternels: pourquoi? nigdy zadowolić się nie możesz tém, co ci mówię, ale zawsze chcesz wszystko zrozumiéć, zbadać, rozebrać! Powinna-byś doprawdy urodzić się mężczyzną!
— O! gdybym była mężczyzną! — z wybuchem zawołała Adolfina.
Pani Izabella smutnie wstrząsnęła głową.
— Tak, tak! zapewne! mężczyźni szczęśliwsi są od nas! mniéj walk staczają, mniéj niebezpieczeństw im grozi, więcéj mają swobody...
— Nie, nie — żywo zaprzeczyła Adolfina — nie dla walk i nie dla swobody chciała-bym...
— A więc dla czego?
— Dla tego, aby dowiedziéć się i zrozumiéć tysiące rzeczy...
— O, ty, ze swojém: wiedziéć i rozumiéć! ale o czémże ty nie wiész, o czém wiedziéć powinnaś? Inna zaś wiedza nie tylko potrzebną nie jest, ale była-by nawet zgubną... Przypomnij sobie ustęp z Pisma Ś-go o wężu, który kusił Ewę do zerwania jabłka. L’abbé Faveur, w lekcyach, których ci udzielał, często wracał do przedmiotu tego, pamiętasz?
Tu pani Izabella przybliżyła do twarzy wskazujący palec i z groźnym tym niby giestem, a z żartobliwym na ustach uśmiechem, dokończyła:
— Pamiętasz, na jakiém to drzewie rosło to jabłko?
— Na drzewie wiadomości złego i dobrego — z powagą odpowiedziała Adolfina, i spuściwszy oczy, zamyśliła się. Potém podniosła na matkę rozbłysły nagle wzrok, i nerwowym giestem niosąc rękę do buntującego się wciąż warkocza swego, zawołała:
— Nigdy nie mogłam zrozumiéć, dlaczego Pan Bóg nie pozwolił Adamowi i Ewie zrywać owoców z drzewa wiadomości złego i dobrego? Dlaczego Pan Bóg, który wie wszystko, zabronił wiedziéć wszystko człowiekowi, który przecież stworzony jest na obraz i podobieństwo Pana Boga?
Tais-toi! tais-toi! méchante enfant! — ze zmarszczką na czole i przestrachem w oczach zawołała pani Izabella. — Wkrótce rozmawianie z tobą stanie się zupełnie niepodobném... Bluźnisz!... Dziś jeszcze napiszę o tém wszystkiém do księdza Faveur!
— Nie, mamciu, nie, nie! — błagalnie splatając ręce, zawołała Adolfina — niech mama nie pisze o mnie nic złego do księdza Faveura!
— A widzisz! lękasz się duchownego przewodnika swego! piérwszy to znak, że masz niespokojne sumienie...
— Tak mamo, z powodu tych wątpliwości, które napadają na mnie.
Wymówiła to zcicha i ze smutkiem.
— A teraz, gotowa już jesteś rozpłakać się... Ale to tak zawsze... ze śmiechu przechodzisz w płacz, ze zbytniéj zuchwałości w lękliwość... Nie będę łajać cię za to, bo jesteś pod tym względem podobną do mnie... Wrażliwość i czułość były zawsze udręczeniami mego życia... ależ rozpaczać o miłosierdziu bozkiém znaczy to także grzeszyć... Jest ono, moje dziecię, bez granic i miary...
Przy ostatnich wyrazach Adolfina podniosła znowu oczy, suche już i błyszczące.
— Wiem o tém, ale w takim razie, dlaczegoż...
Urwała i kilka razy wstrząsnęła głową, jakby spędzić z niéj chciała natarczywe myśli.
— Nie kończ! nie kończ! — zawołała pani Izabella z surowością całkiem u niéj niezwykłą.
Adolfina wstała z krzesła.
— Już przeszło! — wymówiła z uśmiechem, pod którym drżały lekko delikatne jéj wargi — doprawdy, mamo, tu, w tym Odropolu, tak cicho, głucho, smutno, że mimowoli, różne myśli...
Nie dokończyła.
Powoli, znudzonym krokiem, posuwała się wzdłuż jednéj z długich ścian sali i roztargniony wzrok ku portretom wznosiła.
Herbata była już wypitą i ciasta z konfiturami zjedzone. Lokaj zbierał ze stołu srebrne i porcelanowe naczynia. Pani Izabella, z czołem na dłoni wspartém, zamyśliła się głęboko. Nagle, podnosząc głowę, zawołała:
Adolphine! czy wiész, co było z nami rok temu? jak raz dziś rok! przypomniałam to sobie w téj chwili zupełnie dokładnie. Przejeżdżałyśmy w nocy przez Ejchenbach i książę Rogolkiczago miał na sobie ten burnus arabski, wiész? z kapiszonem! Powiedziałam mu, że wygląda w nim, jak widmo, a on odpowiedział, żebym była ostrożną, bo widma upatrują sobie istoty żyjące, do których kroków przywiązują się i ścigają je wszędzie... Myślę, że książę jest teraz...
— Mamo! czyj to portret? — wpadło jéj w mowę głośne, za plecami jéj wymówione pytanie.
Pani Izabella obejrzała się. Adolfina, ze skrzyżowanemi na piersi ramionami i podniesioną twarzą, stała przed tym samym portretem, który w blaskach zachodu wydał się jéj był żywym prawie, groźnym i strasznym. Teraz ubiór i zbroja bohatera znikały w półcieniu, a twarz oblana białém światłem lampy, posiadała wyraz nieruchoméj, bezdennéj zadumy. Na wysokiém czole widać było wyraźnie dwie głębokie zmarszczki, a z pod nich śmiałe oczy, nie groziły już jak wprzódy, lecz ze smutkiem niezgłębionym zdawały się patrzéć w jakąś dal bezbrzeżną. Zaduma téż oblewała bladą, wrażliwą twarz dziewczyny, kiedy, ze wzrokiem utkwionym w stare malowidło, zapytywała:
— Mamo! czyj to portret?
Pani Izabella obejrzała się, wzniosła téż w górę oczy i z roztargnieniem odpowiedziała:
— Nie wiem dobrze, moje dziecko... zdaje się... ale tak! przypominam sobie; jest to... Czarniecki...
— Piękny! — półgłosem wymówiła Adolfina i zapytała znowu:
— Kto to taki, ten Czarniecki?
— Ależ moje dziecko, jakże możesz o tém nie wiedziéć? Był to przecież sławny bohater.
Adolfina milczała chwilę.
— Mamo! dlaczego on był bohaterem?
Pani Izabella stłumiła ziewnięcie i zawołała:
— Moja droga! mówisz tak zupełnie, jak gdybyś nigdy nie uczyła się historyi rodzinnego kraju swego. Przecież zalecałam zawsze pannie Bercie, aby cię jéj uczyła i bywałam nieraz sama obecną przy tych lekcyach... Aleś już zapomniała trochę... Nic dziwnego! à vrai dire, historya jest rzeczą bardzo suchą, ale cóż robić? powinność przedewszystkiém! a znać historyą swego kraju, dziecko moje, jest naszą świętą powinnością.
Ziewnęła znowu. Adolfina, w niedbałéj postawie i z przygasłemi oczyma naprzeciw niéj usiadła.
— Cóż? — zaczęła pani Izabella — czy pamiętasz, który z królów naszych przyjął świętą wiarę chrześcijańską?
— Mieczysław! — bez chwili wahania odpowiedziała Adolfina.
— A za kogo wyszła królowa Jadwiga?
— Za Władysława Jagiełłę...
Après? cóż tam więcéj? Kogo tam myszy zjadły?
Adolfina zaśmiała się i odpowiedziała:
— Popiela.
— Czegóż śmiejesz się, moje dziecko? mówiąc o rzeczach tak poważnych, śmiać się nie należy!
— Bo ja, mamo, nigdy tego wyobrazić sobie nie mogłam, jakim sposobem człowiek, a do tego król, mógł być zjedzonym przez myszy.
— Mniejsza o to! O tém wątpić nam wolno... Ale... powiedz mi, jak się nazywała królowa ta, co to była taka zła, niegodziwa, kraju naszego nie cierpiała i wielkie summy wywiozła z niego do Włoch?
Adolfina myślała chwilę. Zaczynała snadź niecierpliwić się, bo brwi jéj drgnęły.
— Nie wiem doprawdy — rzekła — Ryksa, czy Kunegunda, czy Bona... bo wszystkie te imiona razem tak mi po głowie chodzą...
— Ależ Bona! naturalnie, że Bona! Widzisz, ja dawniéj od ciebie uczyłam się historyi, a doskonale pamiętam... Cóż więcéj? Ach! voilà! Sobieski! dotychczas jeszcze modlą się za niego w Rzymie, za tego wielkiego bohatera naszego... pamiętasz, czém on się wsławił?
— Obronił Wiedeń od Turków...
— Nietylko od Turków, moje życie, ale od Tatarów także, Czerkiesów i innych Muzułmanów. Widzisz, jaki to był wielki człowiek! obronił on świat chrześcijański i Wiedeń... Możesz sobie wyobrazić, co-by to była za nadzwyczajna szkoda, gdyby poganie ci zniszczyli byli tę cudowną Ring-Strasse! kochany nasz, śliczny Wiedeń, byłby wcale innym, niż jest... Après?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.