Szkice węglem (1884)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Szkice węglem
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie trzecie
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
I.

W którym zabieramy znajomość z bohaterami i zaczynamy się spodziewać, że coś więcéj nastąpi.

We wsi Barania-Głowa, w kancelaryi wójta gminy, cicho było jak makiem siał. Wójt gminy, niemłody już włościanin, nazwiskiem Franciszek Burak, siedział przy stole i z natężoną uwagą gryzmolił coś na papierze; pisarz zaś gminny, młody i pełen nadziei pan Zołzikiewicz stał pod oknem i opędzał się od much.
Much było w kancelaryi jak w oborze. Wszystkie ściany, popstrzone od nich, straciły swój dawny kolor. Również popstrzone było szkło na obrazie wiszącym nad stołem, papiér, pieczęcie, krucyfiks i urzędowe księgi wójtowskie.
Muchy łaziły i po wójcie tak jakby po jakim zwyczajnym sobie ławniku, ale szczególniéj nęciła je wypomadowana, woniejąca goździkami głowa pana Zołzikiewicza.... Nad tą głową unosił się ich cały rój; siadały na rozdziale włosów, tworząc żywe, ruchome, czarne plamy. Pan Zołzikiewicz podnosił od czasu do czasu ostrożnie rękę, a potém spuszczał ją nagle; dawał się słyszeć plask dłoni o głowę, rój wzbijał się brzęcząc w powietrze, a pan Zołzikiewicz schyliwszy czuprynę, wybierał palcami trupy z włosów i rzucał je na ziemię.
Godzina była czwarta po południu, w całéj wiosce panowała cisza, bo ludzie wyszli na robotę; za oknem tylko kancelaryi czochała się o ścianę krowa i od czasu do czasu ukazywała przez okno sapiące nozdrza, ze śliną wiszącą u pyska.
Czasem zarzucała ciężki łeb na grzbiet, broniąc się także od much, przyczém rogiem zawadzała o ścianę. Wówczas pan Zołzikiewicz wyglądał przez okno i wołał:
— A hej! Ażeby cię....
Potém przeglądał się w lusterku, wiszącém tuż koło okna i poprawiał włosy.
Nakoniec przerwał milczenie wójt.
— Panie Zołzikiewicz — rzekł z mazurska — niech ino pan napisze ten rapurt, bo mię jakoś nieskładno. Przecie pan je pisarz.
Ale pan Zołzikiewicz był w złym humorze, a jak tylko był w złym humorze, wójt musiał sam wszystko robić.
— To i cóż żem pisarz? — odparł z lekceważeniem. Pisarz jest od tego, żeby pisywał do naczelnika i do komisarza; a do wójta takiego jak wy, to wy sobie sami piszcie.
Potém dodał z majestatyczną pogardą:
— Albo to dla mnie wójt, to co? Chłop i basta! Zrób chłopa czém chcesz... a chłop zawsze będzie chłopem.
Potém poprawił włosy i znów spojrzał w lusterko.
Wójt jednak czuł się dotknięty i odrzekł:
— Patrzcie-no się! A niby to ja z koniusarzem nie piłem arbaty?
— Wielka mi rzecz, herbata! — odparł niedbale Zołzikiewicz. — A może jeszcze bez araku?
— A nieprawda! bo z harakiem.
— To niech będzie z arakiem, a ja dlatego raportu nie będę pisał.
Wójt ozwał się gniewliwie:
— Kiejś pan taki delikatny fizyk, to czemu było prosić się na pisarza?
— A was się kto prosił. Ja tylko po znajomości z naczelnikiem....
— Wielga znajomość, a jak tu przyjadzie, to pan ani pary z gęby....
— Burak! Burak! ostrzegam, że wy jakoś nadto rozpuszczacie język. Mnie już wasze chłopy kością w gardle stoją, razem z waszém pisarstwem. Człowiek z edukacyą tylko między wami ordynarnieje. Jak się rozgniewam, tak rzucę pisarstwo i was do dyabła.
— Ba! i cóż pan będzie robił?
— Co? Albo to mi krokwie gryźć bez pisarstwa? Człowiek z edukacyą da sobie rady. Już wy się o człowieka z edukacyą nie bójcie. Jeszcze wczoraj rewizor Stołbicki do mnie powiada: — „Ej ty Zołzikiewicz! z ciebie byłby czort nie podrewizor, bo ty wiesz jak trawa rośnie.“ Powiedzcie głupiemu. Mnie plunąć na wasze pisarstwo. Człowiek z edukacyą.....
— O wa! to się jeszcze świat nie skończy.
— Świat się nie skończy, ale wy będziecie kwacza w maźnicy maczać i kwaczem w księgach pisać. Będzie wam ciepło, aż przez aksamit drąg poczujecie.
Wójt począł się drapać w głowę.
— Kiej bo pan, to zara na zadnie nogi.
— A to nie rozpuszczajcie gęby....
— Juści, bo juści.
I znowu nastała cisza, tylko pióro wójtowskie zwolna skrzypiało po papiérze.
Nakoniec wójt wyprostował się, obtarł pióro o sukmanę i rzekł:
— A no! z pomocą Bożą skończyłem.
— Przeczytajcież coście nagwazdali.
— Co miałem ta gwazdać. Wypisałem akuratnie wszyćko co potrzeba.
— Przeczytajcie, mówię.
Wójt wziął papiér w obie ręce i zaczął czytać:
„Do wójta gminy Wrzeciądza. W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Naczelnik kozeł, żeby spisy wojskowe były dycht po Matce Bozkiéj, a tu u waju mentryki w parafii u dobrodzieja i téż nasze chłopaki chodzą do waju na bandosę, rozumita, żeby były wypisane i bandośniki téż przysłać przed Matką Bozką, jak skończone ośmnaście lat, bo jak tego nie uczynita, to dostanieta po łbie, czego sobie i wam życzę. Amen.“
Poczciwy wójt co niedziela słyszał, jak proboszcz kończył w ten sposób kazanie, zakończenie więc takie zdawało mu się równie konieczném, jak i odpowiadającém wszelkim wymaganiom przyzwoitego stylu, a tymczasem Zołzikiewicz zaczął się śmiać.
— To tak? — spytał.
— A to niech pan napisze lepiéj.
— Pewno, że napiszę, bo mi wstyd za całą Baranią-Głowę.
To rzekłszy, Zołzikiewicz siadł, wziął pióro w rękę, zatoczył niém kilka kół, jakby dla nabrania rozpędu i począł szybko pisać.
Wkrótce zawiadomienie było gotowe; wówczas autor poprawił włosy i czytał, co następuje:
„Wójt gminy Barania-Głowa, do wójta gminy Wrzeciądza!“
„Tak jak spisy wojskowe, z polecenia władzy wyższéj mają być gotowe na dzień ten i ten, roku tego a tego, tak zawiadamia się wójta gminy Wrzeciądza, ażeby metryki włościan Baraniogłowskich nachodzące się w kancelaryi parafialnéj, z takowéj kancelaryi wyjął i do gminy Barania-Głowa, w samym skorym czasie nadesłał. Włościan zaś gminy Barania-Głowa znajdujących się na robociźnie we Wrzeciądzy, na tenże dzień przystawić.“
Wójt chciwém uchem łowił te dźwięki, a twarz jego wyrażała przejęcie się i niemal religijne skupienie ducha. Jakże to wszystko wydało mu się piękném, uroczystém, jak na wskroś urzędowém. Oto, naprzykład, choćby ten początek: „Tak jak spisy wojskowe etc.“ Wójt uwielbiał to: „Tak jak,“ ale się go wyuczyć nigdy nie mógł, a raczéj zacząć wprawdzie umiał, ale daléj, ani rusz! A u Zołzikiewicza płynęło to jak woda, że nawet i w kancelaryi w powiecie lepiéj nie pisali. Potém tylko ukopcić pieczątkę, kropnąć nią o papier, ażeby stół trzasnął i ot co!
— No, jużci co głowa to głowa — rzekł wójt.
— Ba — rzekł udobruchany Zołzikiewicz — przecież pisarz, to jest ten co książki pisze.
— A to pan i książki pisze?
— Pytacie, jakbyście nie wiedzieli, a księgi kancelaryjne któż pisze?
— Prawda — rzekł wójt.
I po chwili dodał:
— Spisy pójdą piorunem.
— Wy oto patrzcie, żeby się pozbyć ze wsi ladaców.
— Bogać ich się tam pozbędzie!
— A ja wam mówię, że naczelnik skarżył się, że w Baraniéj-Głowie lud niedobry. Wciąż, powiada, piją. Burak, powiada, ludzi nie pilnuje, więc się téż na nim skrupi.
— Ba! — dyć ja wiem — odrzekł wójt — że się wszyćko na mnie krupi. Jak Rozalka Kowalicha zległa, sąd kazał jéj dać dwadzieścia pięć, dlatego tylko, żeby na drugi raz pamiętała, że to, powiada, dziewce nie ładno. Kto kazał? Ja? Nie ja, jeno sąd. A mnie do tego co? Niechta sobie i wszystkie zlegną. Sąd kazał, a potém na mnie.
W tém miejscu krowa z łoskotem uderzyła o ścianę, że aż się kancelarya zatrzęsła. Wójt zawołał głosem pełnym goryczy:
— A hej! żeby cię wciorności!
Pisarz który przez ten czas siadł na stole, począł znów przeglądać się w lusterku.
— Dobrze wam tak — rzekł — czemu się nie pilnujecie. Z tém piciem będzie tak samo. Jedna parszywa owca wszystkiém dowodzi i ludzi ciąga do karczmy.
— Pewnikiem, że nie wiadomo, a co do picia: jenszy się téż potrzebuje napić, jak się napracuje w polu.
— A ja wam mówię tylko to, jednego Rzepy się pozbyć i wszystko będzie dobrze.
— Cóże mu ta łeb urwę?
— Łba mu nie urwiecie, ale teraz spisy wojskowe. Ot zapisaćby go w listę, niechby pociągnął los i basta.
— Toćże on żeniaty i chłopaka ma już rocznego.
— A ktoby tam wiedział. Onby na skargę nie poszedł, a poszedłby, toby go i nie chcieli słuchać. W czasie branki nikt niéma czasu.
— Oj panie pisarzu! panie pisarzu! musi panu nie o pijaństwo chodzić, ino o Rzepową, a to tylo obraza Boska.
— A wam co do tego. Wy patrzcie ot, że i wasz syn ma dziewiętnaście lat i że takoż musi losować.
— Wiemci ja o tém, ale ja go nie dam. Jak nie będzie można inaczéj, to i wykupię.
— O! kiedyście taki bogacz.....
— Ma tam Pan Bóg u mnie trochę koprowiny, nie wiela tego jest, ale może i wstrzyma.
— Ośmset rubli koprowiny będziecie płacić.
— A kiej powiadam, że zapłacę, to choć i koprowiną zapłacę, a potém, byle Pan Bóg pozwolił zostać wójtem, to przy Jego najwyższéj pomocy, może mi się to ta w jakie dwa roki powrócić.
— Powróci się, albo i nie powróci. Ja téż potrzebuję i wszystkiego wam nie oddam. Człowiek z edukacyą, zawsze ma większe wydatki niż drugi prosty; a jakbyśmy Rzepę zapisali na miejsce waszego syna, to i dla was byłaby oszczędność..... ośmset rubli na drodze nie znaleźć.
Wójt pomyślał chwilę. Nadzieja zaoszczędzenia tak znacznéj summy poczęła go łechtać i uśmiechać mu się przyjemnie.
— Ba! — rzekł w końcu — zawdyk to nieprzezpieczna rzecz.
— Już to nie na waszéj głowie.
— Tego to ja się i boję, że pańską głową się zrobi a na mojéj się skrupi.
— Jak sobie chcecie, to płaćcie ośmset rubli...
— Nie powiadam, żeby mi ta nie było żal....
— A! skoro myślicie, że się wam wróci, to czegóż żałować? Ale wy na swoje wójtostwo tak bardzo nie liczcie. Jeszcze na was wszystkiego nie wiedzą, ale żeby tylko wiedzieli to, co ja wiem...
— Dyć pan kancelaryjnego więcéj bierze jak ja.
— Nie o kancelaryjném téż mówię, ale o trochę dawniejszych czasach...
— A nie boję się! Co mi kazali tom robił.
— No! będziecie się tłómaczyć gdzieindziéj.
To rzekłszy, pan pisarz wziął za zieloną kortową w kraty czapkę i wyszedł z kancelaryi. Słońce już było bardzo nizko; ludzie wracali z pola. Więc naprzód pan pisarz spotkał pięciu kosiarzy, z kosami na plecach, którzy pokłonili mu się mówiąc: „pochwalony;“ ale pan pisarz kiwnął im tylko wypomadowaną głową a zasię: „na wieki“ nie odpowiedział, bo sądził, że człowiekowi z edukacyą, to nie wypada. Że pan Zołzikiewicz miał edukacyą, o tém wiedzieli wszyscy, a wątpić mogli chyba ludzie złośliwi i w ogóle źle myślący, którym każda osobistość, wyrastająca głową nad zwykły poziom, zaraz solą w oku siedzi i spać spokojnie nie daje.
Gdybyśmy mieli, jak się należy, biografie wszystkich naszych znakomitych ludzi, w biografii tego niepospolitego człowieka czytalibyśmy, że pierwsze nauki pobierał w Osłowicach, stołeczném mieście powiatu Osłowickiego, w którymto powiecie leżała i Barania-Głowa. W siedmnastym roku życia doszedł już młodociany Zołzikiewicz do klassy drugiéj, a byłby również wcześnie doszedł wyżéj, gdyby nie to, że nagle nastały burzliwe czasy, które raz na zawsze przerwały jego ściśle naukową karyerę. Uniesiony zwykłym młodości zapałem, pan Zołzikiewicz, którego zresztą jeszcze poprzednio prześladowała niesprawiedliwość professorów, stanął na czele żywiéj czujących kolegów, wyprawił kocią muzykę swym prześladowcom; podarł książki, połamał linie, pióra i porzuciwszy Minerwę, wstąpił na nową drogę. Idąc po téj nowéj drodze, doszedł aż do pisarstwa gminnego, a jak to już słyszeliśmy, marzył nawet o podrewizorstwie.
Jednakże i na pisarstwie wiodło mu się nie źle. Gruntowna wiedza zawsze potrafi obudzić dla siebie szacunek, że zaś, jak wspomniałem, sympatyczny mój bohatér wiedział coś o każdym prawie z mieszkańców powiatu Osłowickiego, wszyscy więc byli dlań z szacunkiem, pomieszanym z pewną ostrożnością, ażeby się w czémś tak niepospolitéj osobistości nie narazić. Kłaniały mu się więc i osoby z intelligencyi, kłaniali się i chłopi zdejmując już zdaleka czapki i mówiąc: „pochwalony!“ Tu widzę jednak, że muszę jaśniéj czytelnikowi wytłumaczyć, dlaczego pan Zołzikiewicz nie odpowiadał na „pochwalony“ zwykłém: „na wieki wieków.“
Wspomniałem już, że sądził, iż człowiekowi z edukacyą to nie wypada; ale były jeszcze i inne przyczyny. Umysły na wskroś samodzielne, bywają zwykle śmiałe i radykalne. Otóż pan Zołzikiewicz doszedł do przekonania, że „dusza to para i basta.“ Przytém pan pisarz czytał teraz właśnie wydawnictwo warszawskiego księgarza pana Breslauera, pod tytułem: „Izabela hiszpańska, czyli tajemnice dworu madryckiego.“ Znakomity ten pod każdym względem romans, tak mu się nawet podobał i przejmował go tak dalece, że w swoim czasie zamierzał nawet rzucić wszystko i jechać do Hiszpanii: „Udało się Marforemu, myślał sobie, dlaczegóż i mnie nie miałoby się udać?“ Byłby może nawet i pojechał, bo zresztą był teraz zdania, że „w tym głupim kraju, tylko się człowiek marnuje,“ ale wstrzymywały go, na szczęście, inne okoliczności, o których ta epopeja późniéj mówić będzie.
Owóż skutkiem czytania owéj Izabeli hiszpańskiéj wydawanéj peryodycznie, ku większéj chwale naszéj literatury, przez pana Breslauera, pan Zołzikiewicz zapatrywał się bardzo sceptycznie na duchowieństwo, a zatém i na wszystko, co pośrednio lub bezpośrednio z duchowieństwem związane. Nie odpowiedział więc kosiarzom, jako zwykle „na wieki wieków,“ tylko szedł daléj. Idzie idzie, aż tu spotyka i dziewki z sierpami na ramionach, wracające od żniwa. Przechodziły właśnie koło wielkiéj kałuży, więc szły jedna za drugą gęsiego, podejmując z tyłu kiecki i pokazując burakowe nogi. Dopiéro pan Zołzikiewicz powiada: „Jak się macie sikory!“ i zatrzymał się na téj saméj steczce, a co która dziewczyna przechodzi, te on ją wpół i całusa a potém ją w kałużę, ale to tylko tak, przez dowcip. Dziewki téż krzyczały oj! oj! śmiejąc się, aż im zęby trzonowe było widać. A potém, kiedy już przeszły, pan pisarz nie bez pewnéj przyjemności usłyszał jak mówiły jedna do drugiéj: „A juże to piękny kawalir, ten nasz pisarz!“ „I czerwony kiéj jabłuszeczko.“ Trzecia zaś mówi: „A głowa to mu tak puszy kieby róża; jak cię złapi wpół, to aż cię zamgli!“ Pan pisarz poszedł daléj, pełen dobrych myśli. Ale daléj znów, koło chałupy, usłyszał rozmowę o sobie i zatrzymał się za płotem. Za płotem, z drugiéj strony, był gęsty wiśniowy sad, w sadzie ule, a niedaleko ulów stały dwie baby rozmawiając. Jedna miała kartofle w podołku i obierała je cygankiem, druga zaś mówiła:
— Oj! moja Stachowa, tak się boję, żeby mi mego Franka w żołnierze nie wzieni, że aż mi skóra cierpnie.
A Stachowa na to:
— Do pisarzaby wam, do pisarza. Jak on nie zaradzi, to nikt nie zaradzi.
— A z czémże, moja Stachowa, ja do niego pójdę. Do niego z gołemi rękami nie można. Wójt je lepszy, przyniesiesz mu czy białych raków, czy masła, czy lnu pod pachą, czy kurę, to wszystko weźmie nie wybredzając. A pisarz ani spojrzy. O! on strasznie ambitny. Jemu to tylo chuścinę rozwiąż i zara rubla!
— Niedoczekanie wasze! — mruknął do siebie pisarz — żebym ja od was jaja albo kury brał. Cóżto ja łapownik jestem, czy co? A idź z twoją kurą do wójta.
To pomyślawszy, rozsunął gałęzie wiśniowe i już było chciał na kobiety zawołać, gdy nagle rozległ się z tyłu turkot bryczki. Pan pisarz odwrócił się i spojrzał. Na bryczce siedział młody akademik w czapce na bakier, z papierosem w zębach, powoził zaś ów Franek, o którym baby rozmawiały przed chwilą.
Akademik wychylił się z bryki, dojrzał pana Zołzikiewicza, kiwnął ręką i zawołał:
— Jak się masz panie Zołzikiewicz. Co tam słychać. Cóż, zawsze pomadujesz się na dwa cale?
— Sługa pana dobrodzieja! — ozwał kłaniając się nizko Zołzikiewicz, ale gdy bryka mignęła daléj, zawołał w ślad za nią zcicha:
— Żebyś kark skręcił nim dojedziesz.
Tego akademika pan pisarz niecierpiał. Byłto kuzyn państwa Skorabiewskich, który przyjeżdżał zawsze do nich na lato. Zołzikiewicz, nietylko go niecierpiał, ale bał się go jak ognia, bo to był drwiarz, frant wielki, a z pana Zołzikiewicza kpił, jak gdyby umyślnie, i on jeden w okolicy co sobie z niego nic nie robił. Raz nawet wpadł na posiedzenie gminne i powiedział wyraźnie Zołzikiewiczowi, że głupi; chłopom zaś, że nie mają potrzeby go słuchać. Byłby się na nim pan Zołzikiewicz chętnie pomścił, ale... cóż mu mógł zrobić? O innych, to choć coś wiedział, a o nim to nawet nic nie wiedział.
Przyjazd tego akademika był mu nie na rękę, dlatego poszedł daléj z zachmurzoném czołem i nie zatrzymał się, aż dopiéro przed jedną chałupą, stojącą trochę opodal od drogi. Gdy ją jednak ujrzał, czoło jego wyjaśniło się znowu. Była to chałupa, może biedniejsza jeszcze od innych, ale wyglądała porządnie. Umieciono było przed nią czysto, a podwórko przytrząśnięte tatarakiem. Pod płotem leżały szczapy drzewa, a w jednéj z nich wspartéj na pieńku sterczała siekiera. Nieco daléj widać było stodołę z otwartemi wierzejami, obok niéj szopę, która była chlewkiem i oborą zarazem; daléj jeszcze ogrodzenie, w którém koń szczypał trawę, przestępując z nogi na nogę. Przed chlewem świeciła wielka gnojówka, w któréj leżały dwie świnie. Kaczki brodziły koło gnojówki. Blizko szczap, między wiórami, kogut rozgrzebywał ziemię, a znalazłszy ziarno lub czerwin, poczynał krzyczeć: „kocz! kocz! kocz!“ kury zlatywały się na to hasło na wyścigi i dziobały specyał, odbierając go sobie wzajemnie.
Przed drzwiami chałupy kobieta tłukła w mędlicy konopie, śpiewając: „oj ta dada! oj ta dada! da-dana!“ Koło niéj leżał z wyciągniętemi przedniemi nogami pies, kłapiąc pyskiem za muchami, które mu siadały na rozerwaném uchu.
Kobieta była młoda, może dwudziestoletnia i dziwnie urodziwa. Na głowie miała czepek zwyczajny babski, na sobie białą koszulę zaścięgniętą czerwoną tasiemką. Kobieta zdrowa była jak rydz, szeroka w plecach, i w biodrach, smukła w stanie, gibka, słowem: łania.
Ale rysy miała drobne, głowę niewielką i płeć może nawet i bladawą, tylko trochę ozłoconą promieniami słońca; oczy duże czarne, brwi jakby napisane, mały cienki nosek i usta jak wiśnia. Śliczne ciemne włosy wymykały się jéj z pod czepca.
Gdy pan pisarz się zbliżył, pies leżący koło mędlicy wstał, schował ogon pod siebie i począł warczeć, błyskając od czasu do czasu kłami, jakby się uśmiechał.
— Kruczek! — zawołała dźwięcznym cienkim głosem kobiéta. Nie będziesz ty leżał: żeby cię robole!...
— Dobry wieczór, Rzepowa! — zaczął pisarz.
— Dobry wieczór, panie pisarzoju! — odrzekła kobieta, nie przestając mędlić.
— Wasz w domu?
— Na robocie w lesie.
— A to szkoda. Jest do niego interes z gminy.
Interes z gminy, to dla prostych ludzi zawsze znaczy coś niedobrego. Rzepowa przestała mędlić i spojrzawszy trwożnie, spytała niespokojnie:
— No? cóże to takiego?
Pan pisarz tymczasem przeszedł wrota i stanął koło niéj.
— A dacie się pocałować? to wam powiem.
— Obędzie się! — odparła kobieta.
Ale pan pisarz już zdołał ją objąć w pół i przygarnąć do siebie.
— Panie! będę krzyceć! — wołała Rzepowa, wyrywając się silnie.
— Moja śliczna, Rzepowa.... Marysiu!
— Pa-anie! toćto obraza Boska! Panie!
To mówiąc wydzierała się coraz silniéj, ale pan Zołzikiewicz był także mocny i nie puszczał.
W téj chwili Kruczek przyszedł jéj na pomoc. Zjeżył sierć na karku i z wściekłém szczekaniem rzucił się na pana pisarza, a ponieważ pan pisarz ubrany był w krótką marynarkę, Kruczek więc schwycił za nieosłoniony marynarką kort, przejął chwycił za nankin, przejął nankin, chwycił za skórę, przejął skórę i dopiéro poczuwszy pełno w pysku, począł potrząsać wściekle łbem i targać.
— Jezus! Marya! — krzyczał pan pisarz, zapominając o tém, że należał do esprits forts.
Ale Kruczek pana pisarza nie puszczał, dopiéro, gdy ten schwyciwszy polano, zaczął niém zadawać w tył ślepe razy, Kruczek otrzymawszy uderzenie w krzyż, odskoczył skomląc żałośnie.
Po chwili jednak znów zaczął doskakiwać.
— Weźcie tego psa, weźcie tego dyabła! — krzyczał pan pisarz, machając rozpaczliwie polanem.
Kobieta zawołała na psa i odpędziła go za wrota.
Potém oboje z pisarzem spoglądali na siebie w milczeniu.
— Oj dola moja! Coże se pan do mnie upatrzył? — zawołała nakoniec Rzepowa, przestraszona tak krwawym obrotem sprawy.
— Pomsta na was! — krzyknął pan pisarz. — Pomsta na was! Czekajcie! pójdzie Rzepa w sołdaty. Chciałem bronić!.... ale teraz.... Przyjdziecie wy jeszcze do mnie.... Pomsta na was!...
Kobiécina aż pobladła, jakby ją kto obuchem w głowę uderzył, rozłożyła ręce, otwarła usta, jakby chciała coś mówić: ale tymczasem pan pisarz, podniosłszy z ziemi kortową czapkę, w zielone kraty, oddalił się szybko, machając jedną ręką polanem a drugą podtrzymując rozdarte szpetnie korty i nankiny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.