Trzy lata/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Trzy lata
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Три года
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TRZY LATA
I.


Było ciemno, ale w niektórych domach pozapalano światła i przy końcu ulicy poza koszarami zaczynał wschodzić blady księżyc. Łaptiew siedział przy bramie na ławeczce i czekał końca nabożeństwa w kościele św. Piotra i Pawła. Miał nadzieję, że Julia Sergiejewna, wracając z nabożeństwa, przechodzić będzie tędy, a on wtedy odezwie się do niej i, być może, że spędzi z nią wieczór cały.
Siedział już półtory godziny, a wyobraźnia przedstawiała mu w tej chwili mieszkanie w Moskwie, moskiewskich przyjaciół, służącego Piotra, kantor; jakby ze zdziwieniem spoglądał na ciemne, nieruchome drzewa i wydało mu się dziwnem, że nie mieszka teraz w willi w Sokolnikach, lecz w prowincyonalnem mieście, w domu, obok którego co rano i co wieczór pędzą wielkie stada, podnoszące obłoki kurzu, i grają na trąbce. Przypominał sobie długie w Moskwie rozmowy, w których tak niedawno i sam brał udział, rozmowy o tem, że można żyć bez miłości, że namiętna miłość to psychopatya, nakoniec, że miłości niema wcale, a jest tylko fizyczny pociąg dwóch płci, i tak dalej. Przypominał sobie to wszystko i myślał ze smutkiem, że jeśliby go teraz zapytali, co to jest miłość, znalazłby łatwo odpowiedź.
Nabożeństwo skończyło się, lud wychodził z kościoła. Łaptiew z natężeniem przypatrywał się każdej ciemnej postaci. Przejechał archirej w karecie, przestano dzwonić, zgasły jedno po drugiem czerwone i zielone światła na wieży kościelnej, była to bowiem iluminacya z powodu święta kościelnego, a ludzie szli, nie spiesząc się, rozmawiając, zatrzymując się pod oknami. Nakoniec usłyszał Łaptiew znajomy głos, serce jego zaczęło bić silniej, ale rozpacz go ogarnęła, gdy spostrzegł, że Julia Siergiejewna nie była sama, lecz w towarzystwie dwóch innych pań.
— To straszne, straszne! — szeptał Łaptiew, zazdrosny o nią. — To straszne!
Na rogu, przy skręcie w boczną uliczkę, zatrzymała się, aby się pożegnać z towarzyszkami i w tej samej chwili spojrzała na Łaptiewa, który również w tę samą stronę zdążał.
— A ja do państwa idę — powiedział. — Idę pogadać z ojcem pani. Czy go zastanę?
— Prawdopodobnie — odparła. — Do klubu jest jeszcze za wcześnie.
Uliczka przechodziła wśród ogrodów, przy płotach rosły lipy, rzucające przy blasku księżyca szerokie cienie, tak, że płoty i ogrody ginęły z jednej strony w zupełnym zmroku; słychać było szept kobiecych głosów, stłumiony śmiech, ktoś zdala grał na gitarze. Rozchodził się zapach lipy i siana. Szept niewidzialnych osób i ów zapach drażniły Łaptiewa. Nagle namiętnie zapragnął objąć swą towarzyszkę, pokryć pocałunkami jej twarz, ręce, ramiona, zapłakać głośno, paść jej do nóg i powiedzieć jak długo na nią czekał. Od niej rozchodził się lekki, zaledwie uchwytny zapach kadzidła; przypomniało mu to, że i on kiedyś wierzył w Boga, chodził do kościoła i marzył o czystej, idealnej miłości. Teraz, gdy widział, że to dziewczę nie kocha go, wydało mu się, że szczęście, o którem marzył przed laty, na zawsze stracone.
Zapytała ze współczuciem o zdrowie jego siostry, Niny Teodorówny. Przed dwoma miesiącami wycinali jej raka, a teraz bali się, że choroba znów powraca.
— Byłam u niej dziś rano — rzekła Julia Siergiejewna — wydało mi się, że przez ubiegły tydzień nie schudła, ale zwiędła.
— Tak, tak — potwierdził Łaptiew. — Recydywy nie będzie, ale ona jest z każdym dniem słabsza i niknie mi w oczach. Nie rozumiem, co to jest.
— Boże, a jakaż była zdrowa, tęga, czerwona! — odezwała się Julia po chwilowem milczeniu. — Nazywali ją tu sikorą. Jakże się z tego śmiała! Podczas świąt przebierała się za prostą babę i bardzo jej z tem było do twarzy.
Doktor Siergiej Borysycz był w domu: tęgi, czerwony, w długim surducie, sięgającym poniżej kolan, chodził w swoim gabinecie z kąta w kąt, wsunąwszy ręce w kieszenie i śpiewał półgłosem: »Ru-ru-ru-ru«. Siwe faworyty były rozczochrane, głowa nie uczesana, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Jego gabinet z poduszkami na kanapach, z pakami starych papierów po kątach i z chorym, brudnym pudlem pod stołem, wywierał wrażenie czegoś równie nieporządnego, szorstkiego, jak i on sam.
— Pan Łaptiew chce się z tobą widzieć — rzekła do niego córka, wchodząc do gabinetu.
— Ru-ru-ru-ru — zaśpiewał głośniej i przechodząc do sali, podał Łaptiewowi rękę, pytając: — Cóż pan powie dobrego?
Ciemno było zupełnie. Łaptiew, nie siadając i trzymając kapelusz w ręku, przeprosił za zakłócenie spokoju; następnie zapytał, co robić, aby siostra sypiała w nocy i nie chudła w tak przeraźliwy sposób. Mieszał się, przypominając sobie, że te same pytania zadał doktorowi podczas jego rannych odwiedzin.
— Powiedz pan — zapytał — czy nie byłoby dobrze sprowadzić z Moskwy specyalistę od chorób wewnętrznych? Jak pan myśli?
Doktor westchnął, wzruszył ramionami i wykonał obiema rękami jakiś nieokreślony ruch. Widocznem było, że się obraził. Był to niezwykle obraźliwy i podejrzliwy lekarz, któremu się zawsze zdawało, że mu nie wierzą, że go nie uznają i niedostatecznie poważają, że publiczność go wyzyskuje, a koledzy mu są nieżyczliwi. Wyśmiewał sam siebie: mówił, że tacy głupcy, jak on, istnieją tylko poto, aby publiczność po nich jeździła.
Julia Siergiejewna zapaliła lampę. W kościele się zmęczyła, widać to było na jej bladej twarzy i po jej opieszałym chodzie. Chciałaby odpocząć. Usiadła na kanapie, oparła ręce na kolanach i zamyśliła się. Łaptiew wiedział, że jest nieładny, a teraz miał wrażenie, jakby ta jego brzydota dawała się wyczuwać na jego ciele. Był nizkiego wzrostu, chudy, czerwony, z włosami tak rzadkimi, że mu marzła głowa. W wyglądzie jego nie było tej wytwornej prostoty, która robi, że nawet ordynarne, brzydkie twarze stają się sympatycznemi; w towarzystwie kobiet był niezgrabny, zbyt gadatliwy i przesadny. Prawie pogardzał sobą za to wszystko. Chcąc, żeby Julia Siergiejewna nie nudziła się w jego towarzystwie, powinien był mówić. Ale o czem? Znów o chorobie siostry.
Rozpoczął więc rozmowę o medycynie, mówił to, co zwykle o niej mówią, pochwalał hygienę i powiedział, że on oddawna marzy o założeniu w Moskwie domu noclegowego i że nawet ułożył już odpowiedni budżet. Podług jego planu, robotnik, przychodząc wieczorem do domu noclegowego powinien dostać za pięć lub za sześć kopiejek porcyę gorącej zupy z chlebem, ciepłą suchą pościel z kołdrą i miejsce, gdzieby mógł przesuszyć ubranie i buty.
Julia Siergiejewna milczała zazwyczaj w jego obecności, a on w dziwny sposób, może być wskutek miłości swej ku niej, odgadywał jej myśli i zamiary. Teraz, wyobraził sobie, że jeśli po nabożeństwie nie poszła się przebrać i wypić herbatę, to znaczy, że wybiera się gdzieś z wizytą.
— Ja nie spieszę się z tym domem noclegowym — mówił dalej rozdrażniony i zły, zwracając się do doktora, który patrzał na niego z pod oka i z pewnem powątpiewaniem; nie rozumiał widocznie skąd mu do głowy przyszło prowadzić rozmowę o medycynie i o hygienie. — Nie prędko więc zabiorę się do tego. Boję się, żeby ten dom nie wpadł w ręce naszych moskiewskich dewotek i filantropek, które niweczą wszystkie nasze zamiary.
Julia Siergiejewna wstała i podając Łaptiewowi rękę, rzekła:
— Przepraszam pana, czas już na mnie. Niech pan się kłania siostrze odemnie, dobrze?
— Ru-ru-ru-ru — zaśpiewał, jak to było jego zwyczajem, doktor. — Ru-ru-ru-ru.
Julia Siergiejewna wyszła, a wkrótce potem Łaptiew pożegnał się z doktorem i poszedł do domu. Gdy człowiek jest niezadowolony i czuje się nieszczęśliwym, wtedy wszystko: twarze ludzkie, obłoki, wszystkie cuda przyrody, wydają mu się pospolitemi i gminnemi. Księżyc wzniósł się wysoko, pod nim szybko przebiegały chmury. — Jakiż to głupi, prowincyonalny księżyc, jakie nędzne obłoki! — myślał Łaptiew. Wstyd mu było, że przed chwilą mówił o medycynie i o domu noclegowym, bał się, że i następnego dnia o niczem innem mówić nie potrafi, a jednak znów będzie się starał ją zobaczyć i rozmawiać z nią i raz jeszcze przekonać się, że jest dla niej człowiekiem obcym. Za dwa dni — znów będzie to samo. Dlaczego? Kiedy i w jaki sposób się to wszystko skończy?
Przyszedłszy do domu, udał się do siostry. Nina Teodorowna robiła jeszcze wrażenie kobiety silnej, dobrze zbudowanej, ale przerażająca bladość czyniła ją podobną do trupa, zwłaszcza, gdy, jak teraz, leżała na wznak, z zamkniętemi oczami; przy niej siedziała jej starsza dziesięcioletnia córka, Sasza, i czytała coś ze swych wypisów.
— Alosza przyszedł — rzekła cicho chora.
Międy Saszą a wujem jej dawno już zawarta była umowa: zmieniali się przy chorej kolejno. Teraz Sasza zamknęła wypisy i nie mówiąc ani słowa, cichutko wyszła z pokoju; Łaptiew wziął z komody jakąś historyczną powieść i odszukawszy właściwą stronicę, usiadł i zaczął głośno czytać.
Nina Teodorowna była rodowitą moskiewką. Dzieciństwo i lata młodzieńcze spędziła z dwoma braćmi na ulicy Piatnickiej, u swoich, w rodzinie kupieckiej. Dzieciństwo było długie i nudne; ojciec obchodził się z nią surowo, trzy razy ukarał ją rózgą, a matka długo chorowała i umarła; służba była brudna, ordynarna, obłudna; często przychodzili popi i zakonnicy, również brudni i fałszywi; pili, jedli i pochlebiali jej ojcu, którego nie lubili. Chłopcom udało się dostać do gimnazyum, a Nina została bez wykształcenia, przez całe życie stawiała krzywe litery i czytała tylko historyczne powieści. Przed siedemnastu laty, gdy miała lat dwadzieścia dwa, poznała w Himkach swego obecnego męża, Panaurowa, obywatela, zakochała się w nim i wyszła za niego potajemnie, wbrew woli ojca. Panaurow, przystojny, trochę zuchwały, zapalający papierosa u lampki przed obrazem i pogwizdujący, wydał się jej ojcu zupełnem zerem, a gdy później, piśmiennie, zięć zażądał posagu, starzec napisał córce, że posyła jej na wieś szuby, srebro, różne rzeczy pozostałe po matce i trzydzieści tysięcy gotówką, ale bez rodzicielskiego błogosławieństwa; później posłał jeszcze dwadzieścia tysięcy. Wkrótce pieniądze te zostały lekkomyślnie roztrwonione, majątek sprzedany i Panaurow przeniósł się z rodziną do miasta, gdzie objął służbę w gubernialnym zarządzie. W mieście założył nową rodzinę, co wywołało mnóstwo uwag i komentarzy, ponieważ nieprawy ten dom prowadzony był otwarcie.
Nina Teodorówna ubóstwiała swego męża. I teraz słuchając powieści, myślała o tem, jak ona dużo przeżyła, ile się nacierpiała i że gdyby kto chciał opisać jej życie, byłaby to bardzo smutna powieść. Ponieważ w piersi miała opuchliznę, przekonaną była, że choruje z miłości, ze zmartwień i że do łóżka doprowadziły ją zazdrość i łzy.
Ale oto Aleksy Teodorowicz zamknął już książkę i powiedział:
— Koniec, chwała Bogu, jutro zaczniemy co innego.
Nina Teodorówna roześmiała się. Ona zawsze była skłonną do śmiechu, ale teraz Łaptiew zauważył, że od czasu choroby ma chwilami jakby słabszy umysł i śmieje się z każdego głupstwa bez najmniejszego powodu.
— Podczas twojej nieobecności przed obiadem była tu Julia — rzekła. — Mnie się zdaje, że ona niebardzo wierzy swemu ojcu. Prawda — mówi — leczy panią mój ojciec, ale niech pani napisze do świętego starca, żeby on się za panią pomodlił. Juleczka zostawiła u mnie parasolkę, odeślij ją jutro — mówiła dalej po chwilowem milczeniu. — Nie, jeśli to już koniec, to nie pomogą ani lekarze, ani starcy.
— Nino, dlaczego ty po nocach nie sypiasz? — zapytał Łaptiew, chcąc zmienić temat rozmowy.
— Tak sobie. Nie spię i koniec. Leżę i myślę.
— O czem myślisz, droga?
— O dzieciach, o tobie... o mojem życiu. Ja przecież dużo przeżyłam, Alosza. Gdy sobie zacznę przypominać, gdy zacznę... Boże mój, Boże! — Roześmiała się. — Pięć razy rodziłam, troje dzieci pochowałam... Nieraz, nadeszła chwila rodzenia, a tu mój Grzegorz Mikołajewicz u innej siedzi, nie mam kogo posłać po akuszerkę, albo po babkę, wychodzę do kuchni, albo do sieni po służącą, a tam pełno żydów, sklepikarzy, lichwiarzy, czeka jego powrotu. W głowie mi się kręciło... On mnie nie lubił, chociaż mi tego nigdy nie powiedział. Teraz ja się uspokoiłam, ulżyło mi na sercu, ale przedtem, kiedy byłam młodą, wstyd mi było, wstyd, ach, jak wstyd, mój drogi! Raz, jeszcze na wsi, zastałam go w ogrodzie z jakąś panią i odeszłam... odeszłam, poszłam gdzie mnie oczy poniosły i nie wiem w jaki sposób znalazłam się w przedsionku kościoła i upadłam na kolana. »Matko, Królowo, mówię, niebieska!« A na dworze księżyc świeci...
Zmęczyła się, zaczęła się dusić; potem, po chwili odpoczynku, wzięła brata za rękę i mówiła dalej słabym, bezdźwięcznym głosem:
— Jakiś ty dobry, Alosza... Jakiś ty mądry... Jaki z ciebie porządny człowiek!
O północy pożegnał się z nią Łaptiew i wychodząc zabrał parasolkę Julii Siergiejewny. Pomimo późnej godziny, w stołowym pokoju służba męska i kobieca piła herbatę. Co za nieporządek! Dzieci nie spały i również siedziały w jadalnym pokoju. Mówili cicho, półgłosem i nie zauważyli, że lampa gaśnie. Wszyscy ci dorośli i mali ludzie byli zaniepokojeni niezwykłymi znakami i nastrój był przygnębiający: w przedpokoju pękło lustro, samowar codziennie brzęczał i teraz znów dzwonił jakby umyślnie; opowiadali, że z bucika Niny Teodorówny, w chwili gdy się ubierała, wyskoczyła mysz. Dzieci rozumiały straszne znaczenie tych znaków; starsza dziewczynka, Sasza, chuda brunetka, siedziała nieruchomo przy stole, twarz jej była wystraszona, smutna, a młodsza, siedmioletnia Lida, blondynka, stała przy siostrze i patrzała z pod oka na ogień.
Łaptiew zeszedł do siebie, o piętro niżej, do pokojów z nizkimi sufitami, gdzie czuć było geranię i było strasznie duszno. W salonie siedział Panaurow, mąż Niny Teodorówny, i czytał gazetę. Łaptiew kiwnął mu głowa i usiadł opodal. Siedzieli w milczeniu. Zdarzało się nie raz, że w ten sposób spędzali wieczór cały, ale to nic im nie szkodziło. Zeszły dziewczynki, aby się pożegnać. Panaurow milcząc, wolno, przeżegnał je kilkakrotnie i dał im rękę do pocałowania, ukłoniły się i podeszły do Łaptiewa, który również błogosławił je i dawał im rękę do pocałowania. Taka ceremonia z pocałunkami i z ukłonami powtarzała się co wieczór.
Gdy dziewczynki wyszły, Panaurow odłożył gazetę i powiedział:
— Nudno w naszem od Boga strzeżonem mieście! Przyznam ci się, mój drogi — dodał z westchnieniem — bardzo się cieszę, że nakoniec znalazłeś rozrywkę.
— O czem mówisz? — zapytał Łaptiew.
— Widziałem dopiero co, że wychodziłeś z domu doktora Bieławina. Przypuszczam, że nie dla ojca tam chodziłeś.
— Zapewne — powiedział Łaptiew, rumieniąc się.
— No tak, zapewne. A coprawda drugiego takiego bydlęcia jak ten ojciec z zapaloną latarnią nie znajdziesz. Nie masz pojęcia, co to za niechlujne, niezdolne i niezgrabne zwierzę! U was tam, w stolicy, do tej chwili jeszcze interesują się prowincyą tylko z lirycznego punktu widzenia, że tak powiem, z punktu widzenia pejzaży i Antoniego Gomeryki, ale przysięgam ci, przyjacielu, tutaj niema liryki, a jest tylko dzicz, podłość, obmierzłość i... nic poza tem. Weź tutejszych kapłanów wiedzy, tutejszą, że tak powiem, inteligencyę. Wystaw sobie, że mamy tu w mieście dwudziestu ośmiu lekarzy, wszyscy zebrali majątek i mieszkają we własnych domach, a tymczasem ludność znajduje się tak jak i przedtem w rozpaczliwem położeniu. Oto trzeba było zrobić Ninie operacyę, w rzeczywistości napróżno, ale musieliśmy sprowadzić chirurga z Moskwy — tutaj nie znalazł się ani jeden. Nie możesz sobie nawet wyobrazić. Oni nic nie umieją, nie rozumieją, nic ich nie zajmuje. Zapytaj ich naprzykład, co to jest rak. Co? Z czego on powstaje?
I Panaurow zaczął tłumaczyć, co to jest rak. Uważał się za specyalistę we wszystkich naukach i naukowo objaśniał wszystko, o czemkolwiek była mowa. Tłumaczył wszystko po swojemu. Miał swoją specyalną teoryę o cyrkulacyi krwi, o chemii, o astronomii. Mówił wolno, miękko, przekonywająco, a słowa: »nie możesz sobie wyobrazić«, mówił błagalnym głosem, przymrużał oczy, wzdychał, uśmiechał się przychylnie, i widać było, że bardzo jest ze siebie zadowolony i że zupełnie nie myśli o tem, że ma już lat pięćdziesiąt.
— Jeść mi się chce — odezwał się Łaptiew. — Zjadłbym z przyjemnością coś słonego.
— No, to nie trudno cokolwiek przyrządzić.
Chwilę później Łaptiew siedział ze swym szwagrem na górze w jadalnym pokoju i jedli kolacyę, Łaptiew wypił kieliszek wódki i zabrał się do wina, Panaurow nic nie pił. On nigdy nie pił i nie grał w karty, a pomimo to stracił swój i żony majątek i zaciągnął dużo długów. Żeby w tak krótkim przeciągu czasu stracić tak dużo, potrzeba już nie namiętności, a czego innego, jakichś niezwykłych zdolności. Panaurow lubił dobrze zjeść, lubił dobrą usługę, muzykę podczas obiadu, pokłony lokai, którym niedbale rzucał na piwo po dziesięć a nawet po dwadzieścia pięć rubli, brał udział we wszystkich loteryach, posyłał bukiety znajomym solenizantkom, skupował filiżanki, spodki, spinki, krawaty, laski, perfumy, wędzidła, fajki, psy, papugi, wyroby japońskie, antyki; jego nocne koszule były jedwabne, jego łóżko hebanowe i inkrustowane perłową macicą, szlafrok nosił współczesny bucharski i t. d., a na to wszystko szło codziennie, jak on się sam wyraził, »moc« pieniędzy.
Podczas kolacyi wzdychał i kiwał głową.
— Tak, wszystko się kończy na tym świecie — mówił cicho, mrużąc swe ciemne oczy. — Zakochasz się i będziesz cierpiał, przestaniesz kochać, będą cię zdradzali, bo niema kobiety, któraby nie zdradzała, będziesz cierpiał, doprowadzą cię do rozpaczy i sam zdradzać będziesz. Ale przyjdzie chwila, kiedy to wszystko będzie dla ciebie wspomnieniem, będziesz to sądził na zimno i uznawał za kompletne głupstwo...
A Łaptiew, zmęczony, trochę pijany, patrzał na jego piękną głowę, na czarną podstrzyżoną bródkę i, widocznie zrozumiał dlaczego tak kobiety kochają tego zepsutego, zarozumiałego, lecz pełnego fizycznego uroku człowieka. Po kolacyi Panaurow nie został w domu, poszedł do swego drugiego mieszkania. Łaptiew odprowadził go. W całem mieście jeden tylko Panaurow nosił cylinder i jego wytworna postać, ów cylinder i żółte rękawiczki, dziwne ale i smutne wywierały wrażenie obok szarych płotów, nędznych domków o trzech oknach i krzaków pokrzywy.
Pożegnawszy się ze swoim szwagrem, Łaptiew wracał wolnym krokiem do domu. Księżyc świecił jasno, można było zauważyć każde źdźbło słomy na ziemi, i Łaptiewowi zdawało się, że światło księżyca głaszcze jego gołą głowę, jak gdyby kto puchem gładził go po włosach.
— Kocham! — krzyknął na cały głos i nagle, chciał biedz, gonić Panaurowa, uścisnąć go, przebaczyć mu, ofiarować mu dużo pieniędzy, a potem biedz dalej i dalej nie oglądając się.
W domu spostrzegł na krześle parasolkę Julii Siergiejewny, schwycił ją i namiętnie pocałował. Parasolka była jedwabna, już dość zużyta, spięta starą gumką; rączka była tania, ze zwyczajnej białej kości. Łaptiew otworzył ją nad sobą i wyobrażał sobie, że przy nim jest szczęście.
Usiadł wygodniej i trzymając parasolkę, w ręku, zaczął pisać do jednego z przyjaciół swoich w Moskwie:
»Drogi, kochany Kostia, donoszę ci wielką nowinę: oto znów kocham! Mówię znów, dlatego, że przed sześciu laty zakochałem się w pewnej moskiewskiej aktorce, z którą mi się nawet nie udało zapoznać, a przez ostatnie półtora roku żyłem z wiadomą ci »osobą« — kobietą niemłodą i brzydką. Ach, drogi mój, jakże mi się wogóle nie szczęściło w miłości! Nigdy nie miałem powodzenia u kobiet, a jeśli mówię znów, to tylko dlatego, że wstyd mi i przykro przyznać się przed samym sobą, iż młodość moja przeszła bez miłości i że tak jak teraz, kocham po raz pierwszy mając przeszło lat trzydzieści cztery. Niechże więc będzie powiedziane, że ja znów kocham.
»Gdybyś ty wiedział co to za dziewczyna! Nie mogę powiedzieć, aby była piękną, ma szeroką twarz, jest bardzo chuda, ale zato co za cudowny wyraz dobroci gdy się uśmiechnie! Gdy mówi, zdaje się śpiewać. Nigdy ze mną nie rozmawia, ale gdy jestem przy niej, czuję, że to wyjątkowe, niezwykłe stworzenie, pełne rozumu i wyższych dążności. Jest religijna, a nie masz pojęcia do jakiego stopnia to mnie wzrusza, a ją podnosi w moich oczach. Gotów jestem bez końca spierać się z tobą na tym punkcie. Masz racyę, niech będzie jak chcesz, ale ja lubię, gdy ona się modli w kościele. Urodziła się na prowincyi, ale uczyła się w Moskwie, kocha naszą Moskwę, ubiera się po moskiewsku i za to także kocham ją, kocham, kocham... Widzę, jak pochmurny, szykujesz się do wygłoszenia mi mowy o tem, co to jest miłość, kogo można kochać, a kogo nie i t. d. i t. d. Ale, drogi Kostia, dopóki nie kochałem, sam doskonale wiedziałem co to jest miłość.
»Moja siostra dziękuje ci za ukłony. Przypomina mi często, jak odwoziła niegdyś Kostię Koczewa do klasy przygotowawczej i dotychczas nazywa cię »biednym«, bo pamięta cię tylko biednego małego sierotę. Tak, tak, biedny sieroto, ja kocham. Tymczasem to tajemnica i nie mów tam nic wiadomej ci »osobie«. Mam nadzieję, że to się samo jakoś ułoży, lub też, jak mówi lokaj Tołstoja »ukształtuje się«.
Skończywszy list, Łaptiew położył się na łóżku. Zmęczone oczy zamykały się same, ale on usnąć nie mógł. Zdawało mu się, że to hałas uliczny spać mu nie daje. Pędzili stado obok jego okien, ktoś grał na rogu, potem zadzwonili na pierwszą Mszę. Przejechał wóz ze skrzypem, rozległ się głos jakiejś baby idącej na targ. I wróble bezustannie świergotały.


II.


Ranek był wesoły, świąteczny. O dziesiątej przeprowadzili ubraną w żółtą suknię i uczesaną Ninę Teodorównę do salonu, gdzie przeszła się trochę i postała chwilkę przy otwartem oknie; uśmiech jej był szeroki i naiwny, a patrzącemu na nią przychodził na myśl pewien pijany artysta, który nazywał jej twarz obliczem i chciał ją portretować, jako rosyjskie ostatki. I nagle wszyscy — dzieci, służba, nawet brat Aleksy Teodorowicz i ona sama nabrali przekonania, że ona wyzdrowieje. Dziewczynki biegały z piskliwym śmiechem za wujem, łapały go i w domu powstał hałas.
Przychodzili obcy ludzie dowiadywać się o jej zdrowie, przynosili święcony chleb i mówili, że we wszystkich prawie kościołach odprawiono nabożeństwa na jej intencyę. Ona była dobrodziejką w tem mieście, kochali ją bardzo. Czyniła dobrze niezwykle chętnie, tak jak brat jej, Aleksy, który dawał pieniądze z wielką łatwością nie zastanawiając się nad tem, czy trzeba je dać, czy też nie. Nina Teodorówna płaciła za biednych uczniów, starcom dawała herbatę, cukier, powidła, ubierała ubogie kobiety, a jeśli wpadła jej do rąk gazeta, szukała przedewszystkiem, czy niema jakiej wzmianki o potrzebującym wsparcia.
Trzymała teraz w ręku paczkę kartek, za które przeróżni biedacy brali towar u kupca, dopominającego się obecnie o osiemdziesiąt dwa ruble.
— A bezwstydni, ile to oni nabrali! — mówiła ledwo mogąc doczytać pismo swe na kartkach. — Czy to żarty? Osiemdziesiąt dwa! Nie oddam.
— Ja dziś zapłacę — rzekł Łaptiew.
— Jakto, jakto? — przeraziła się Nina Teodorówna. — Czy nie dosyć, że dostaję od ciebie co miesiąc dwieście pięćdziesiąt rubli? Niech ci Bóg da zdrowie — dodała po cichu, nie chcąc, aby ją usłyszała służba.
— No, a ja wydaję miesięcznie dwa tysiące pięćset — rzekł. — Powtarzam ci jeszcze raz, moja droga: masz równe prawo wydawać i tracić, jak ja i Teodor. Zrozum to raz na zawsze. Ojciec ma nas troje, a więc z każdych trzech kopiejek jedna należy się tobie.
Ale Nina Teodorówna nie rozumiała i wyglądała, jak gdyby miała do rozwiązania jakieś trudne zadanie. To nierozumienie pieniężnych interesów martwiło i niepokoiło Łaptiewa. Posądzał ją przytem, że ma jakieś osobiste długi, których nie śmie mu wyznać, a które nie dają jej spokoju.
Dały się słyszeć kroki i ciężkie westchnienia; po schodach szedł doktor, jak zawsze potargany i brudny.
— Ru-ru-ru — śpiewał. — Ru-ru.
Nie chcąc się z nim spotkać, Łaptiew poszedł do stołowego pokoju, skąd wrócił do siebie.
Rozumiał to dobrze, że widywać się z doktorem tutaj, a potem bywać u niego bez ceremonii, to rzecz niemożebna; nieprzyjemnie też było spotykać się z tem »bydlęciem«, jak go nazywał Panaurow. Dlatego też rzadko widział Julię Siergiejewnę. Teraz, ojca niema w domu, obliczył więc sobie, że jeśli zaraz odniesie parasolkę Julii Siergiejewnie, zastanie ją napewno samą w domu i serce zabiło mu silniej z radości. Prędzej tylko, prędzej!
Wziął parasolkę i silnie wzruszony, poleciał na skrzydłach miłości. Na ulicy było gorąco. U doktora, na wielkiem podwórzu, porośniętym burzanem i pokrzywami, kilkunastu chłopczyków grało w piłkę. Były to dzieci lokatorów i majstrów miejscowych, mieszkających w trzech starych, brudnych oficynach, które doktor miał co rok odnawiać, ale ciągle tę pracę odkładał. Rozlegały się dźwięczne, zdrowe głosy. Zdala, z boku, przy ganku stała Julia Siergiejewna; założywszy ręce w tył, przypatrywała się zabawie.
— Dzień dobry! — zawołał Łaptiew.
Obejrzała się. Widywał ją zwykle obojętną, zimną, lub jak wczoraj zmęczoną, teraz wyraz jej twarzy był żywy i swawolny, taki, jak u chłopczyków bawiących się w piłkę.
— Patrz pan, w Moskwie nigdy się tak wesoło nie bawią — mówiła, idąc naprzeciw niego. — Co prawda, tam niema takich wielkich podworców, tam niema gdzie biegać. A ojciec poszedł dopiero co do państwa — dodała, oglądając się na dzieci.
— Wiem, ale ja nie do niego przyszedłem, tylko do pani — rzekł Łaptiew, lubując się widokiem jej młodości, której dawniej nie zauważył, miał wrażenie, że pierwszy raz ją widzi, że pierwszy raz ogląda jej cienką, białą szyję i złoty na niej łańcuszek. — Ja do pani... — powtórzył. — Siostra przysyła parasolkę, którą pani wczoraj zostawiła.
Wyciągnęła rękę po parasolkę, ale on przycisnął ją do piersi i rzekł namiętnie, oddając się cały słodkiemu uczuciu, jakiego doznał dnia poprzedniego, siedząc pod parasolką.
— Proszę panią, niech mi ją pani podaruje. Schowam ją na pamiątkę po pani... na pamiątkę naszej znajomości. Ona taka cudowna.
— Weź ją pan — odpowiedziała i zarumieniła się — ale cudownego w niej nic niema.
Patrzał na nią z zachwytem, milcząc i nie wiedząc, co mówić.
— Cóż ja pana tak na dworze trzymam? — rzekła po chwili i roześmiała się. — Chodźmy do pokoju.
— Czy ja pani nie przeszkadzam?
Weszli do sieni. Julia Siergiejewna pobiegła na górę, szeleszcząc suknią białą w żółte kwiatki.
— Mnie nie można przeszkodzić — odpowiedziała, zatrzymując się na schodach — przecież ja nigdy nic nie robię. Dla mnie codzień jest święto od rana do wieczora.
— Dla mnie to co pani mówi jest wprost niepojętem — rzekł, podchodząc do niej. — Wyrosłem i wychowałem się w środowisku, gdzie pracowali dzień cały, wszyscy bez wyjątku, tak mężczyźni, jak i kobiety.
— A jeśli niema nic do roboty? — zapytała.
— Trzeba życie tak ułożyć, aby praca była konieczną. Bez pracy życie nie może być czystem i radosnem.
I znów przyciskając do piersi parasolkę, rzekł cicho, niespodzianie nawet dla samego siebie, nie poznając swego głosu:
— Gdyby pani zechciała być moją żoną, wszystko oddałbym. Wszystko... Niema takiej ofiary, którejbym nie poniósł.
Zadrżała i spojrzała na niego nadzwyczaj zdziwiona i przestraszona.
— Co pan, pan! — wyszeptała, blednąc. — To niemożebne, zapewniam pana. Przepraszam.
Potem prędko, szeleszcząc znów sukienką, poszła wyżej i znikła za drzwiami.
Łaptiew zrozumiał, co to znaczy i nastrój jego nagle się zmienił tak dotkliwie, jak gdyby w duszy jego zagasło nagle światło. Czując się zawstydzonym, poniżonym, jak człowiek, którym pogardzono, który się nie podoba, którego widok jest przykrym, jak widok gadu, przed którym uciekają — wyszedł z domu.
— Oddałbym wszystko — przedrzeźniał sam siebie, idąc do domu i przypominając sobie szczegóły tej rozmowy. — Oddałbym wszystko — zupełnie po kupiecku. Dużoby komu przyszło z tego »wszystkiego«.
Wszystko co mówił wydało mu się teraz głupiem i wstrętnem. Dlaczego skłamał mówiąc, że wyrósł wśród ludzi, gdzie wszyscy bez wyjątku pracują? Dlaczego mówił nauczającym tonem o czystem, radosnem życiu? To niemądre, nie zajmujące, fałszywe — fałszywe po moskiewsku. Ale stopniowo ogarnęła go zupełna obojętność, w jaką zwykle wpadają przestępcy po surowym wyroku; myślał o tem, że chwała Bogu, to już przeszło i niema tego strasznego uczucia niepewności, nie potrzebuje całymi dniami oczekiwać, zamęczać się, ciągle myśleć o tem samem; teraz wszystko się wyjaśniło; trzeba się wyrzec marzeń o własnem szczęściu, żyć bez pragnień, bez nadziei, nie marzyć, nie czekać, a chcąc uniknąć znudzenia, które mu już dokuczyło, można zająć się cudzemi sprawami, cudzem szczęściem, a wówczas niespostrzeżenie nadejdzie starość, życie dobiegnie do końca i, więcej niczego nie będzie potrzeba. Wszystko stało mu się obojętnem, niczego nie pragnął i spokojnie rozumował, ale na twarzy jego, zwłaszcza pod oczami znać było pewien ciężar, czoło naprężyło się jak guma, oto za chwilę wytrysną łzy. Czując w całem ciele silne osłabienie, położył się na łóżku i w przeciągu pięciu minut zasnął.


III.


Propozycya, którą tak niespodzianie Łaptiew uczynił Julii Siergiejewnie, doprowadziła ją do rozpaczy.
Znała Łaptiewa bardzo niewiele, poznała się z nim przypadkiem; był to człowiek bogaty, przedstawiciel znanej firmy moskiewskiej: »Teodor Łaptiew i Synowie«, człowiek bardzo poważny, uczony, zafrasowany chorobą siostry; zdawało jej się, że nie zwracał na nią nigdy najmniejszej uwagi, on jej był najzupełniej obojętnym, a nagle to oświadczenie na schodach, ta żałośna zachwycona twarz jego...
Propozycya zmieszała ją jako coś niespodzianego, drażniło ją użycie słowa »żona« i to, że odmówić musiała. Nie pamiętała już co powiedziała Łaptiewowi, ale odczuwała jeszcze ślady tego gwałtownego, nieprzyjemnego uczucia, z jakiem mu odmówiła. Nie podobał jej się; miał powierzchowność urzędnika, nic ją w nim nie zajmowało, nie mogła inaczej odpowiedzieć, jak odmownie, ale pomimo to było jej nieprzyjemnie, czuła, że głupio postąpiła.
— Boże mój — mówiła zrozpaczona, stojąc nieruchomie na schodach i zwracając się do obrazu, który wisiał nad drzwiami — nie starał się o mnie dawniej, tylko tak jakoś dziwnie, niezwykle...
Strach jej stawał się coraz silniejszy, nie mogła sobie dać rady z tem uczuciem. Potrzebowała, aby ją ktoś wysłuchał i powiedział jej, czy postąpiła tak jak była powinna. Ale nie miała z kim mówić. Matka już dawno nie żyła, ojca uważała za człowieka dziwnego, z którym poważnie rozmawiać nie mogła. Drażnił ją swymi kaprysami, opryskliwością i nieokreślonymi ruchami; wystarczyło słów parę przemówić do niego, aby zaczął mówić o sobie samym. Przy modlitwie też nie była zupełnie otwartą, bo nie wiedziała dobrze, czego mianowicie ma pragnąć od Boga.
Podali samowar. Julia Siergiejewna, blada, zmęczona, weszła do jadalnego pokoju, zaparzyła herbatę — czynność ta należała do jej obowiązków — i nalała ojcu szklankę. Siergiej Borisycz, w swym długim surducie, sięgającym poniżej kolan, czerwony, nieuczesany, włożywszy ręce w kieszenie, chodził po pokoju nie z kąta w kąt, jak zwykle, lecz jak wypadnie, tu i owdzie, jak zwierzę w klatce. Zatrzyma się chwilkę przy stole, popije z apetytem parę łyków ze szklanki i znów chodzi i myśli.
— Łaptiew oświadczył mi się dzisiaj — rzekła Julia Siergiejewna i zaczerwieniła się.
Doktór spojrzał na nią pytająco.
— Łaptiew? — zapytał. — Brat Panaurowej?
Kochał szczerze córkę; wiedział dobrze, że wcześniej, czy później pójdzie za mąż i zostawi go samego, ale starał się o tem nie myśleć, lękał się samotności i nie wiadomo dlaczego wydawało mu się, że jeżeli zostanie sam jeden w tym wielkim domu, umrze na atak apopleksyi; nie lubił zresztą o tem mówić.
— No cóż, bardzo się cieszę — rzekł, wzruszając ramionami. — Winszuję ci z całego serca. Masz nakoniec sposobność ku twemu wielkiemu zadowoleniu rozstać się ze mną. Doskonale cię rozumiem. To musi być strasznie ciężko w twoim wieku żyć z człowiekiem starym, chorym, nawpół głupim. Najzupełniej cię rozumiem. I gdybym jaknajprędzej zdechł i żeby mnie dyabli porwali, to wszyscy by się z tego cieszyli. Z głębi duszy ci winszuję.
— Odmówiłam mu.
Zrobiło się doktorowi lżej na sercu, ale już nie mógł się powstrzymać i mówił dalej:
— Dziwię się, oddawna już dziwię się, dlaczego mnie nie zamknęli dotychczas w domu waryatów. Dlaczego mam na sobie surdut, a nie kaftan furyatów? Ja jeszcze wierzę w prawdę, w dobro, jestem głupim idealistą, a czyż to w naszych czasach nie jest uważane za szaleństwo? I czem mi płacą za moją prawdę, za moją uczciwość? O mało nie rzucają na mnie kamieniami, jeżdżą po mnie. I nawet moi najbliżsi starają się jeździć po mnie... Żeby mnie raz dyabli wzięli nieszczęsnego starca idyotę!...
— Z ojcem nie można mówić po ludzku! — rzekła Julia.
Zerwała się gwałtownie z krzesła i poszła do siebie, przejęta strasznym gniewem i przypominając sobie, jak często ojciec bywał dla niej niesprawiedliwym. Niedługo potem żal jej się zrobiło ojca i gdy szedł do klubu, odprowadziła go na dół i sama zamknęła drzwi za nim. Na dworze pogoda była brzydka, niepewna, drzwi trzęsły się pod silnym naciskiem wiatru, w sieni wiało ze wszystkich stron, tak, że o mało nie zgasła świeca. Na górze Julia obeszła wszystkie pokoje i przeżegnała okna i drzwi, wiatr wył przeraźliwie, zdawało się, że ktoś chodzi po dachu. Nigdy jeszcze nie było tak smutno, nigdy jeszcze nie czuła się taką osamotnioną. Zapytywała się sama siebie, czy dobrze postąpiła, odmawiając swej ręki człowiekowi, tylko dlatego, że jej się nie podoba fizycznie? Prawda, że go nie kocha i wychodząc za niego musiałaby pożegnać się na zawsze ze swemi marzeniami i ze swemi pojęciami o życiu małżeńskiem, ale czy spotka człowieka takiego, o jakim marzyła, czy go pokocha? Ma już dwadzieścia jeden lat. Kawalerów, mogących pretendować do jej ręki, w mieście niema. Przypomniała sobie wszystkich znajomych mężczyzn — urzędników, nauczycieli, oficerów — jedni byli już żonaci, i ich rodzinne życie przerażało ją swoją czczością i nudą, drudzy zaś nie zajmowali jej, byli bezbarwni, niemądrzy, niemoralni. Łaptiew, jakkolwiekbądź, to Moskal, kończył uniwersytet, mówi po francusku; mieszka w stolicy, gdzie jest dużo rozumnych, zacnych, znakomitych ludzi, gdzie jest hucznie, gdzie są prześliczne teatry, wieczory muzyczne, doskonałe szwaczki, cukiernie... Pismo Święte każe, aby żona kochała męża, w powieściach przyznają miłości olbrzymie znaczenie, ale czyż w tem niema przesady? Czyż bez miłości niema życia rodzinnego? Mówią przecież, że miłość prędko przechodzi i zostaje przyzwyczajenie i że celem życia rodzinnego nie jest miłość, ani szczęście, lecz obowiązki, naprzykład wychowanie dzieci, zajęcia gospodarskie i t. d. Być może, że Pismo Święte ma na widoku miłość do męża, jako do bliźniego, szacunek dla niego, przychylność.
Wieczorem Julia Siergiejewna odmówiła uważnie zwykłe modlitwy, potem padła na kolana i przyciskając ręce do piersi z oczami utkwionemi w światło lampki, mówiła z przejęciem:
— Oświeć mnie, Obronicielko! Oświeć mnie, Panie!
Spotykała nieraz stare panny, biedne i nic nie znaczące, które gorzko żałowały, że kiedyś odmówiły swym konkurentom. Czy i ją ten sam los nie spotka? Czy nie lepiej, żeby wstąpiła do klasztoru, albo do Sióstr Miłosierdzia?
Rozebrała się i położyła do łóżka, żegnając się i żegnając wszystko dokoła siebie. Nagle, w korytarzu, gwałtownie i żałośnie zadźwięczał dzwonek.
— Ach, Boże mój! — wyszeptała, czując po tym dzwonku chorobliwe rozdrażnienie w całem ciele. Leżała dalej, myśląc o tem, jak życie na prowincyi ubogie jest w wypadki, jednostajne, a jednak niespokojne? Trzeba ustawicznie o coś drżeć, czegoś się obawiać, gniewać się, lub czuć się winną i w końcu nerwy psują się do tego stopnia, że nieraz strasznie jest wyjrzeć z pod kołdry.
Po upływie pół godziny znów rozległ się donośny głos dzwonka i to równie gwałtowny. Widocznie służba spała i nie słyszała. Julia Siergiejewna zapaliła świecę i drżąc, zła na służbę, zaczęła się ubierać, a gdy ubrana wyszła na korytarz, usłyszała, że na dole pokojówka już drzwi zamyka.
— Myślałam że to pan, a to od chorego przyjechali — rzekła.
Julia Siergiejewna wróciła do siebie. Wyjęła z komody talję kart i powiedziała sobie, że jeśli dobrze stasuje karty, przełoży je i od spodu będzie czerwony kolor, to będzie znaczyło tak, trzeba przyjąć oświadczenie Łaptiewa, a jeśli zaś czarny, to — nie. Wyszła dziesiątka pik.
To ją uspokoiło, usnęła, ale nazajutrz rano znów nie było ani tak, ani nie i myślała ciągle o tem, że jeśli chce, może zmienić swe życie. Myśli te zmęczyły ją, osłabła, czuła się niezdrową, ale około dwunastej ubrała się i poszła odwiedzić Ninę Teodorównę. Chciała zobaczyć Łaptiewa: może jej się teraz lepiej będzie podobał, może się dotychczas myliła...
Trudno jej było iść pod wiatr, ledwo szła, trzymając obiema rękami kapelusz i nic nie widziała do koła.



IV.[1]

Wchodząc do pokoju siostry i spotykając niespodzianie Julię Siergiejewnę, Łaptiew powtórnie doznał poniżającego uczucia człowieka, który się uznaje za winnego. Wywnioskował, że jeśli ona może tak swobodnie bywać u jego siostry i spotykać się z nim, to znaczy, że go nawet nie raczy zauważyć, albo że go uważa za zupełne zero. Ale w chwili pożegnania, gdy Julia Siergiejewna blada i zmieszana smutnie na niego spojrzała, zrozumiał, że i ona cierpi.
Czuła się niezdrową. Posiedziawszy z dziesięć minut zaczęła się żegnać. Odchodząc, rzekła Łaptiewowi:
— Niech mnie pan odprowadzi do domu.
Szli milcząc, trzymając kapelusze, a on, idąc z tyłu, starał się zasłonić ją przed wiatrem. Na uliczce zrobiło się ciszej i odtąd szli obok siebie.
— Niech mi pan przebaczy, jeśli byłam wczoraj niegrzeczną — zaczęła i głos jej zadrgał, jakby się miała rozpłakać. — To taka męka! Całą noc nie spałam.
— A ja spałem doskonale — odpowiedział Łaptiew, nie patrząc na nią — ale to nie znaczy, że mi jest dobrze na świecie. Życie moje złamane, czuję się bardzo nieszczęśliwym i od wczorajszej rozmowy z panią chodzę jak struty. Ale to, co było najstraszniejszem, przeszedłem wczoraj, dzisiaj nie jestem już zmięszany w obecności pani i mogę swobodnie rozmawiać. Kocham panią więcej niż siostrę, niż matkę nieboszczkę... Bez siostry i bez matki mogłem żyć i żyłem, ale życie bez pani, to dla mnie niedorzeczność, nie mogę...
I teraz, jak zwykle, odgadywał jej zamiary. Zrozumiał, że chce prowadzić dalej wczorajszą rozmowę i tylko dlatego prosiła, aby ją odprowadził do domu. Ale co ona może jeszcze dodać do swej odmowy? Co nowego wymyśliła? Widział po wszystkiem: po spojrzeniach, po uśmiechu i nawet po sposobie trzymania głowy, że tak, jak przedtem nie lubi go, że jest dla niej obcym. Cóż ona chce jeszcze powiedzieć?
Doktór Siergiej Borisycz był w domu.
— Witam pana, rad jestem niezmiernie, że pana widzę — rzekł. — Bardzo się cieszę, bardzo.
Dawniej nie bywał tak uprzejmym, domyślił się więc Łaptiew, że doktór wie o jego oświadczeniu i że mu się to nie podobało. Usiedli w salonie, ale pokój ten sprawiał dziwne wrażenie biednem, mieszczańskiem umeblowaniem, złymi obrazami i chociaż były tu krzesła i wielka lampa z abażurem, całość wyglądała jak coś niezamieszkałego, jak obszerna szopa; w tym pokoju mógł się czuć u siebie tylko taki człowiek, jak doktór. Sąsiedni pokój, dwa razy większy, nazywano »salą«; stał tu tylko rząd krzeseł, jakby w sali do tańca.
Nagle, podczas gdy Łaptiew rozmawiał z doktorem o swojej siostrze, zaczęło go męczyć podejrzenie. Czy nie dlatego była Julia Siergiejewna u Niny i przyprowadziła go tutaj, żeby mu oznajmić, iż przyjmuje jego oświadczenie. O, jakie to straszne, jakie to straszne, że w duszy jego mogą się rodzić podobne przypuszczenia. Wyobraził sobie, jak przez wczorajszy wieczór i część nocy ojciec z córką naradzali się, może się kłócili, a nareszcie zgodzili się na to, że Julia postąpiła lekkomyślnie, odmawiając bogatemu człowiekowi. Dźwięczały mu nawet w uszach słowa, które zwykle mówią rodzice w podobnych wypadkach:
— Prawda, nie kochasz go, ale pomyśl, ile mogłabyś robić dobrego.
Doktór szedł do chorych i Łaptiew chciał wyjść z nim razem, ale Julia Siergiejewna odezwała się:
— Niech pan zostanie, proszę pana.
Była zmęczoną, upadła na duchu i wmówiła w siebie, że odmawiać swej ręki człowiekowi porządnemu, dobremu, kochającemu ją, tylko dlatego, że jej się nie podoba, zwłaszcza, jeśli wychodząc za niego ma możność zmiany życia tego niewesołego, monotonnego, próżnego; kiedy młodość przechodzi i niema na widoku nic jaśniejszego, odmawiać w takich warunkach, to szaleństwo, to kaprys i dziwactwo, za które Bóg ją ukarać może.
Ojciec wyszedł. Gdy już kroki ucichły, stanęła nagle przed Łaptiewem i strasznie blada, rzekła stanowczym głosem:
— Długo myślałam wczoraj, Aleksy Teodorowiczu... Przyjmuję pańskie oświadczenie.
Schylił się i pocałował ją w rękę, ona niezgrabnie dotknęła zimnemi ustami jego głowy. Czuł, że w tem miłosnem oświadczeniu niema głównej rzeczy, to jest jej miłości, i chciał krzyknąć, uciec, wyjechać natychmiast do Moskwy, ale stała blizko i wydała mu się tak niezwykle piękną, że porwany szałem, rozważył, że już za późno na rozumowanie, objął ją namiętnie, przycisnął do piersi i mrucząc coś bez związku, mówiąc jej »ty«, pocałował ją w twarz, w szyję, potem w głowę...
Odeszła do okna, bojąc się tych pieszczot, teraz oboje żałowali poprzedniego wyjaśnienia i zmięszani, zapytywali sami siebie:
»Dlaczego się to stało?«
— Gdyby pan wiedział, jaka ja nieszczęśliwa! — rzekła, ściskając ręce.
— Co pani jest? — zapytał, podchodząc do niej i również załamując ręce. — Moja droga, na litość Boską, niech mi pani powie... co pani jest? Tylko prawdę, błagam panią, samą prawdę!
— Niech pan nie zwraca na mnie uwagi — odrzekła, siląc się na uśmiech — obiecuję panu, że będę wierną, oddaną panu żoną... Niech pan przyjdzie dziś wieczorem.
Siedząc później u siostry i czytając powieść, przypominał sobie to wszystko i wstyd mu było, że na jego wielkie, czyste uczucie tak mało odpowiedziano, nie był kochanym, a oświadczenie jego przyjęto dlatego, że bogaty, to znaczy, że uznali w nim to, co on najmniej w sobie cenił. Być może, że Julia, dziewczyna czysta i bogobojna, nie pomyślała nawet o pieniądzach, ale przecież nie kochała go, nie kochała... Więc widocznie ona miała w tem jakieś wyrachowanie. Dom doktora był mu wstrętnym swem mieszczańskiem urządzeniem, doktora samego uważał za nędznego, opasłego sknerę, za jakiegoś operetkowego Gaspara z »Dzwonów Kornewilskich«, nawet imię Julii ordynarnie brzmiało. Wyobraził sobie jak staną do ślubu, obcy sobie zupełnie, bez kropli uczucia z jej strony, jakby wyswatani, a jedyną dla niego pociechą, równie banalną jak i sam ślub, było to, że nie on pierwszy i nie ostatni, że tak żeni się i za mąż wychodzi tysiące osób i że Julia z czasem, gdy go pozna bliżej, może go i pokocha.
— Romeo i Julia! — rzekł, zamykając książkę i roześmiał się. — Nino, ja jestem Romeo. Możesz mi powinszować, oświadczyłem się dziś Julii Bieławin.
Nina Teodorówna myślała na razie, że on żartuje, ale potem, gdy uwierzyła, rozpłakała się. Nie podobała jej się ta wiadomość.
— No cóż, winszuję ci — rzekła. — Ale skądże to tak nagle?
— Nie, to nie nagle; to ciągnie się już od marca, tylko ty nic nie zauważyłaś... Zakochałem się w niej w marcu, a poznałem się z nią tutaj, w twoim pokoju.
— A ja myślałam, że się ożenisz z jaką moskiewką — powiedziała Nina Teodorówna. — Dziewczyny z naszego kółka mają więcej prostoty. Ale najgłówniejsze, Alosza, to, żebyś był szczęśliwy. Grzegorz Mikołajewicz nie lubił mnie i widzisz, jak żyjemy. Prawda, że każda kobieta może cię pokochać dla twej dobroci i rozumu, ale przecież Juleczka, uczenica instytutu i szlachcianka, jej nie wystarczy rozum i dobroć. Ona młoda, a ty, Alosza, jesteś nieładny i już niemłody.
Chcąc złagodzić ostatnie swe słowa, pogłaskała go po twarzy i dodała:
— Ładny nie jesteś, ale jaki dzielny.
Była tak wzburzoną, że aż lekki rumieniec oblał jej twarz i z uniesieniem mówiła o tem, czy nie powinna przeżegnać Aloszę obrazem świętym; przecież jest starszą od niego i zastępuje mu matkę. Starała się więc przekonać zasmuconego brata, że trzeba wyprawić wesele jak się należy, uroczyście i wesoło, żeby ludzie źle nie sądzili.
Odkąd zaczął chodzić do Bieławinów jako narzeczony, po trzy i po cztery razy na dzień, nie miał już czasu zastępywać Saszę i czytać historycznych powieści. Julia przyjmowała go w swoich dwóch pokojach, zdaleka od salonu i od gabinetu ojca: pokoje te bardzo mu się podobały. Były tam ciemne ściany, w kącie wisiały święte obrazy; czuć było dobre perfumy i oliwę do palenia. Mieszkała w oddalonych pokojach, łóżko jej i tualeta zasłonięte były parawanem, drzwi biblioteki były od wewnątrz wybite zieloną firanką, ona sama chodziła po dywanach, tak że zupełnie nie było słychać jej kroków, wywnioskował więc z tego wszystkiego, że ma skryty charakter i lubi ciche, spokojne, zamknięte życie. W domu uważano ją za niedorosłą, nie miała swych własnych pieniędzy i zdarzało się nieraz na spacerze, że mieszała się nagle, nie mając grosza przy duszy. Na ubranie i na książki ojciec dawał jej niewiele, nie więcej, jak sto rubli na rok. Zresztą i doktor sam mało miał pieniędzy, pomimo dobrej praktyki. Co wieczór grał w klubie w karty i stale przegrywał. Przytem kupował domy w towarzystwie wzajemnego kredytu z przelaniem długu i wynajmował je; lokatorzy płacili opieszale, ale pomimo to, on zapewniał wszystkich, że takie kombinacye z domami są bardzo wygodne. Dom, w którym mieszkał z córką, także zastawił i za te pieniądze kupił kawał gruntu, gdzie zaczął już stawiać duży, dwupiętrowy dom, aby go też zastawić.
Łaptiew żył, jak we mgle, miał wrażenie, że to nie on żyje, a ktoś tylko podobny do niego, dużo też robił rzeczy takich, na jakie by się nigdy poprzednio nie zdobył. Trzy razy był z doktorem w klubie, jadł z nim kolacyę i ofiarował mu pieniądze na budowę domów; bywał też u Panaurowa w jego drugiem mieszkaniu. Panaurow zaprosił go kiedyś na obiad, więc poszedł nie namyślając się długo. Przyjęła go trzydziesto pięcioletnia kobieta, wysoka i chuda, z lekką siwizną i czarnemi brwiami, najwidoczniej nie rosyanka. Na twarzy miała białe plamy pudru; uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę tak gwałtownie, że zadzwoniły bransolety na jej białych rękach. Wydało się Łaptiewowi, że uśmiecha się tak dlatego, aby ukryć przed innymi i przed sobą, jak bardzo się czuje nieszczęśliwą. Zobaczył też dwie dziewczynki, pięcio- i trzyletnie, podobne do Saszy. Podczas obiadu podali zupę mleczną, zimną cielęcinę z marchwią i czekoladę, było to słodkie i niesmaczne, ale zato na stole błyszczało złote nakrycie: widelczyki, naczynia z sosem i z pieprzem tureckim; stała niezwykle wspaniała zastawa i złota solniczka.
Niezadługo Łaptiew zdał sobie sprawę do jakiego stopnia jest nieodpowiednie to, że on tu przyszedł. Dama owa była zmięszana, uśmiechała się bezustannie, pokazywała zęby. Panaurow tłomaczył naukowo, co to jest zakochanie się i skąd to pochodzi.
— Mamy tu do czynienia z jednym z objawów elektryczności — mówił po francusku, zwracając się do damy. — W skórze każdego człowieka są mikroskopijne naczynia, które zawierają w sobie prądy. Jeśli spotykasz kogoś, którego prądy są równoległe do twoich, wtedy budzi się miłość.
Gdy Łaptiew wrócił do domu i siostra zapytała go, gdzie tak długo bawił, było mu nieprzyjemnie i nic nie odpowiedział.
Podczas przygotowań do ślubu czuł się w fałszywem położeniu. Miłość jego wzrastała z każdym dniem. Julia była w jego oczach istotą poetyczną i wzniosłą, ale wzajemności jej nie miał, i w rzeczywistości on kupował, a ona się sprzedawała. Niekiedy, zastanowiwszy się nad tem, wpadał w rozpacz i zapytywał się sam siebie, czy nie uciec od tego wszystkiego? Po nocach nie sypiał, myślał o tem, co będzie, gdy spotka w Moskwie tę panią, którą w liście do przyjaciół nazywał »osobą«, i jak ojciec jego i brat zapatrywać się będą na jego małżeństwo i na Julię samą. Bał się, że ojciec przy pierwszem spotkaniu powie Julii coś ordynarnego. Z bratem Teodorem straszne działy się rzeczy w ostatnich czasach. W długich swych listach pisał o tem, jak ważnem jest zdrowie, pisał o wpływie chorób na stan psychiczny, o tem, co to jest religia, ale ani słowa o Moskwie i o interesach. Listy te drażniły Łaptiewa, zdawało mu się, że charakter brata zmienia się na gorsze.
Wesele odbyło się we wrześniu. Ślub był w kościele Piotra i Pawła. Po Mszy św. i tego samego dnia młoda para wyjechała do Moskwy. Kiedy Łaptiew i jego żona w czarnej sukni z trenem, niewyglądająca już na panienkę, lecz na dorosłą kobietę, żegnali się z Niną Teodorówną, twarz chorej skrzywiła się boleśnie, ale z suchych oczów nie wypłynęła ani jedna łza.
— Gdybym umarła, co nie daj Boże, to weźcie do siebie moje dzieci — rzekła.
— O, obiecuję ci! odpowiedziała Julia Siergiejewna, i jej również nerwowo zadrgały usta i powieki.
— Przyjadę do ciebie w październiku — rzekł Łaptiew, rozstrojony — wyzdrowiejesz, moja droga.
Jechali w oddzielnym przedziale. Było im obojgu smutno i nieprzyjemnie. Ona siedziała w kącie, nie zdejmując kapelusza i udawała, że drzemie, a on leżał naprzeciw niej na kanapie i zamęczał się przeróżnemi myślami: o ojcu, o »osobie«, o tem, czy Julii spodoba się jego mieszkanie w Moskwie. I patrząc na żonę, która go nie kochała, myślał ze smutkiem: »czemu się to wszystko stało?«



V.


Łaptiewowie prowadzili w Moskwie hurtowny handel towaru galanteryjnego: frędzli, tasiem, ozdób różnych do sukien i do sprzętów, i t. d. Obrót roczny wynosił około dwóch milionów rubli, jaki zaś był czysty zysk, nikt tego nie wiedział, prócz starego. Synowie i urzędnicy obliczali dochód mniej więcej na trzysta tysięcy i mówili, że byłby o wiele większym, gdyby stary »nie rzucał się«, t. j. gdyby nie dawał na kredyt wszystkim bez różnicy. Przez ostatnich dziesięć lat zebrało się weksli blisko za milion i starszy urzędnik, gdy była o tem mowa, chytrze mrugał oczami i mówił słowa, nie dla wszystkich zrozumiałe.
— Psychologiczny skutek wieku.
Handlowe operacye odbywały się przeważnie w hallach miejskich, w tak zwanym składzie. Wejście do składu było z podwórza, gdzie było zawsze ciemno, czuć było rogoże i stukały kopytami po asfalcie pociągowe konie. Drzwi na pozór bardzo skromne, okute żelazem, prowadziły do pokoju o ścianach zrudziałych z wilgoci, zabazgranych węglem i oświetlonego wązkiem zakratowanem okienkiem, dalej był drugi pokój, większy i czyściejszy, z żelaznym piecem i dwoma stołami, również z zakratowanem oknem: to — kantor, a stąd wązkie kamienne schody prowadziły na drugie piętro, gdzie mieścił się główny lokal. Był to dosyć duży pokój, ale z powodu ciemności, nizkiego sufitu, ciasnoty wobec tylu skrzyń, pak i snujących się ludzi... wydawał się obcemu człowiekowi równie nieokazałym, jak i dwa inne. Na górze, jak również i w kantorze towar leżał na półkach, w paczkach i w tekturowych pudełkach, w rozłożeniu jego nie było ani porządku, ani estetyki, i gdyby tu i owdzie z papierowych zwitków nie wyglądały przez dziury to nici ponsowe, to kutasiki, to kawałek frędzli, nie możnaby na razie domyśleć się, czem właściwie tutaj handlują. I patrząc na te różnorodne pogniecione papierowe pudła i paczki, trudno było uwierzyć, że na takich głupstwach zarabiają miliony i że tutaj w składzie jest codziennie zajętych pięćdziesiąt osób, nie licząc kupujących.
Gdy nazajutrz po przybyciu do Moskwy, Łaptiew poszedł do składu, robotnicy pakujący towar, tak mocno stukali po skrzyniach, iż w pierwszym pokoju i w składzie nikt nie usłyszał, że on wszedł; po schodach szedł znajomy listonosz z paczką listów w ręku, ale i on go nie zauważył. Pierwszą osobą, którą spotkał na górze, był brat jego, Teodor, podobny do niego do tego stopnia, że brali ich wszyscy za bliźniaków. To podobieństwo przypominało Łaptiewowi jego własną powierzchowność, i teraz też, widząc przed sobą człowieka niewielkiego wzrostu, z wypiekami na twarzy, z rzadkimi włosami na głowie, człowieka nieinteresującego i na pozór mało inteligentnego, zapytał sam siebie: »Czy i ja tak wyglądam?«
— Jakże się cieszę, że cię tu widzę! — zawołał Teodor, całując brata i ściskając mocno jego rękę. — Z niecierpliwością codziennie wyczekiwałem ciebie, mój drogi. Zamęczała mnie tu ciekawość, odkąd napisałeś, że się żenisz i stęskniłem się już za tobą, bracie. Pomyśl tylko, pół roku nie widzieliśmy się. No, cóż? Jakże? Źle z Niną? Bardzo?
— Bardzo źle.
— Wola Boska — westchnął Teodor. — No, a żona twoja? Piękna? Ja ją już kocham, przecież będzie moją siostrą. Będziemy ją obaj psuli.
W tej samej chwili Łaptiew zobaczył dobrze mu znane, szerokie, nieco pochylone plecy swego ojca, Teodora Stepanycza. Stary siedział przy kantorku na taburecie i rozmawiał z kupującymi.
— Ojcze, Bóg zesłał nam radość wielką! — krzyknął Teodor. — Brat przyjechał!
Teodor Stepanycz był wysokiego wzrostu i silnej budowy, tak że pomimo ośmdziesięciu lat i wielu zmarszczek na twarzy, robił wrażenie człowieka zdrowego i silnego. Mówił ciężkim, nizkim głosem, który z jego szerokich piersi wychodził, jak z beczki. Golił brodę, nosił żołnierskie, strzyżone wąsy i palił cygara. Zawsze mu było gorąco, to też tak w składzie, jak w domu, we wszystkich porach roku nosił obszerne ubranie z żaglowego płótna. Niedawno zdejmowali mu kataraktę, źle widział i nie zajmował się już interesami lecz tylko rozmawiał i pił herbatę z konfiturami.
Łaptiew schylił się i pocałował go w rękę, a potem w usta.
— Dawno nie widzieliśmy się, łaskawy panie — rzekł stary. — Dawno: Cóż, chcesz, abym ci powinszował ślubu zawartego? No, niech będzie, winszuję ci.
I podał usta do pocałunku. Łaptiew schylił się i pocałował.
— Cóż, czy przywiozłeś swoją panię? — zapytał stary i nie czekając na odpowiedź, rzekł, zwracając się do jednego z klientów: — Niniejszym oznajmiam ojcu, że żenię się z taką to, a taką panną. Tak. Ale, żeby ojca poprosić o radę i błogosławieństwo, tego nie potrzeba. Oni teraz podług swego rozumu. Kiedy ja się żeniłem, miałem przeszło czterdzieści lat, a u nóg ojca się tarzałem, prosząc o radę. Teraz już nie tak!
Stary ucieszył się synem, ale uważał za niestosowne objawić mu swoją radość. Głos jego, sposób mówienia i »pani« wywołały u Łaptiewa ów dziwny nastrój, w jaki przeważnie wpadał, będąc w składzie. Tutaj każdy drobiazg, przypominał mu, jak go w przeszłości bili i trzymali na chudej paszy; wiedział, że chłopców i teraz biją i do krwi rozbijają im nosy i że, jak ci chłopcy dorosną, to i oni bić będą. I gdy pięć minut przebył w składzie, wydało mu się, że lada chwila ktoś mu nawymyśla lub uderzy go w nos.
Teodor poklepał swego klienta po ramieniu i rzekł do brata:
— Patrz, Alosza, oto nasz tambowski dobrodziej, Grzegorz Tymofieicz. Może służyć za przykład dla współczesnej młodzieży: na szósty krzyżyk mu idzie, a dzieci przy piersi ma.
Urzędnicy roześmiali się, a klient, chudy staruszek, o bladej twarzy, również się roześmiał.
— Natura o działaniu nadzwyczajnem — zauważył starszy urzędnik, stojący za kantorkiem. — Dokąd weszło, stamtąd też wyjdzie.
Starszy urzędnik, wysoki pięćdziesięcioletni mężczyzna, z czarną brodą, w okularach i z ołówkiem zatkniętym za ucho, wyrażał się zwykle niejasno, luźnemi uwagami, a w chytrym uśmiechu znać było przekonanie, ze w słowach jego kryje się głębsza znaczenie. Utrudniał zrozumienie swej mowy, wtrącając wyrazy wyczytane gdzieś w książkach, które też na swój sposób tłumaczył, zresztą wogóle i dużo słów zwykłych używał w niewłaściwem znaczeniu. Naprzykład, wyraz »oprócz«. Kiedy wyrażał kategorycznie jakąś myśl i nie chciał, żeby mu przeczyli, wtedy wyciągał prawą rękę i mówił:
— Oprócz!
Co było nadzwyczajnem, to że go doskonale rozumieli inni urzędnicy i klienci. Nazywał się Jan Wasilycz Poczutkin, rodem był z Kaszyry. Teraz, winszując Łaptiewowi, wyraził się w następujący sposób:
— Masz pan zasługę męstwa, bo serce kobiece, to Szamil.
Drugą ważną osobą w składzie był urzędnik Makiejczew, tęgi, barczysty blondyn, zupełnie łysy i z faworytami. Podszedł do Łaptiewa i powitał go z uszanowaniem, półgłosem:
— Mam zaszczyt... Bóg wysłuchał modlitwy ojca pańskiego. Chwała Bogu.
Po nim zbliżyli się inni urzędnicy, winszując Łaptiewowi zawartego małżeństwa. Wszyscy byli ubrani modnie, wyglądali, jak ludzie porządni i dobrze wychowani.
Łaptiewowi prędko się to wszystko znudziło i chętnie byłby poszedł do domu, ale jakoś nie wypadało. Chociaż dla przyzwoitości musiał posiedzieć w składzie ze dwie godziny. Odszedł na bok i zaczął wypytywać Makiejczewa, czy szczęśliwie przeszło lato i czy niema czego nowego, a ten odpowiadał mu z szacunkiem, nie patrząc na niego. Chłopiec, krótko ostrzyżony, w szarej bluzie podał Łaptiewowi szklankę herbaty bez spodka; chwilę potem, inny chłopak, przechodzący obok, potknął się o skrzynię i o mało nie upadł, wtedy barczysty Makiejczew zrobił srogą minę i krzyknął:
— Chodź na nogach!
Urzędnicy cieszyli się, że się młody gospodarz ożenił i że nakoniec przyjechał; patrzyli na niego uprzejmie i z ciekawością i każdy z nich, przechodząc obok niego, uważał za swój obowiązek powiedzieć mu coś miłego. Ale Łaptiew był przekonanym, że w tem wszystkiem niema szczerości i że mu pochlebiają; dlatego, że go się boją. Nie mógł zapomnieć, jak przed piętnastu laty jeden z urzędników zwaryował, wybiegł na ulicę w samej bieliźnie, boso i grożąc pięścią oknom gospodarza, krzyczał, że go zamęczyli; długo potem wyśmiewali się z biedaka, gdy wyzdrowiał, i przypominali mu, jak wymyślał na gospodarzy i mówił: »plantatorzy«, zamiast »eksploatorzy«. Wogóle źle było służbie u Łaptiewów i oddawna już o tem między sobą mówili. Najgorszem było to, że stary Teodor Stepanycz trzymał się w stosunkach z nimi jakiejś azyatyckiej polityki. I tak, nikt nie wiedział jaką pensyę pobierali rocznie ulubieńcy jego Poczatkin i Makiejczew; mieli razem z gratyfikacyą po trzy tysiące, nie więcej, ale on udawał, że im daje po siedem tysięcy; gratyfikacyę dostawali wszyscy urzędnicy, ale skrycie, tak że ten, który dostawał mało, musiał dla miłości własnej chociaż mówić, że dostał dużo; nigdy żaden chłopak nie wiedział, kiedy z niego zrobią urzędnika; żaden służący nie wiedział czy pan jest z niego zadowolonym, czy też nie. Niczego się nie zabraniało wprost urzędnikom, to też nie wiedzieli, co im właściwie wolno, a co nie. Nie bronili im się żenić, ale oni się nie żenili, bojąc się, że swem małżeństwem nie dogodzą gospodarzowi i stracą miejsca. Wolno im było mieć znajomych i bywać u nich, ale już o godzinie dziewiątej wieczór zamykali bramę, a co rano gospodarz podejrzliwie przyglądał się służącym i badał, czy od którego z nich nie czuć wódki.
»A no, no, zbliż się, chuchnij!«
W każde święto zmuszeni byli chodzić na ranną Mszę św. i ustawiali się w kościele w ten sposób, żeby ich mógł gospodarz widzieć. Postów surowo przestrzegano. W uroczyste dni, naprzykład, w imieniny gospodarza, lub którego z członków jego rodziny, urzędnicy musieli ofiarować słodki pierog od Fleja, lub też album. Mieszkali na niższem piętrze domu na Piatnickiej i w oficynie, mieścili się po trzech i po czterech w jednym pokoju, obiad jedli z jednej ogólnej miski, chociaż przed każdym z nich leżał talerz. Jeśli który z gospodarzy wchodził do nich podczas obiadu, wszyscy wstawali.
Łaptiew wiedział, że z pomiędzy nich, jedni tylko zepsuci wychowaniem starego, mogli go na seryo uważać za dobrodzieja, inni widzieli w nim wroga i »plantatora«. Teraz po półrocznej nieobecności nie znalazł zmiany na lepsze; było nawet coś nowego, z czego nic dobrego wyniknąć nie mogło. Brat Teodor, dawniej cichy, zamyślony i niezwykle delikatny, teraz robił wrażenie bardzo zajętego, gdy z ołówkiem za uchem, biegał po składzie, klepał klientów po ramieniu i wołał do urzędników: »Przyjaciele«. Widocznie grał tu jakąś rolę, ale w tej nowej roli Aleksy nie poznawał go.
Głos starego huczał bezustannie. Nie mając nic do roboty, pouczał klientów, jak trzeba żyć i jak prowadzić interesa, przytem wciąż stawiał siebie za przykład. Chełpliwość tę i ton ten Łaptiew słyszał i przed dziesięciu i przed piętnastu laty. Stary ubóstwiał samego siebie; z jego słów wynikało zawsze, że on uszczęśliwiał nieboszczkę żonę i jej całą rodzinę, dzieci wynagrodził, urzędników obsypał dobrodziejstwami, do tego stopnia zobowiązał całą ulicę i wszystkich swych znajomych, że przez całą wieczność modlić się za niego będą, wszystko, co robił, było dobre; a jeśli źle idą ludziom interesa, to dlatego, że jego nie prosili o radę; bez jego rady nic nikomu udać się nie może.
W kościele stawał zawsze przed wszystkimi i robił księżom uwagi, gdy w nieodpowiedni podług niego sposób odprawiali nabożeństwo; uważał, że to się podoba Bogu, ponieważ go Bóg miłuje.
O godzinie drugiej wszyscy byli zajęci w składzie, prócz starego, który nie przestawał mówić. Łaptiew, nie chcąc stać bezczynnie, wziął od jednej z robotnic haft ozdobny i sprzedał go; potem wysłuchał żądania klienta, kupca z Wołogdy, i kazał urzędnikowi się nim zająć.
— T. W. A! — dawało się słyszeć ze wszystkich stron (w składzie oznaczali literami ceny i numera towarów). — R. V. T!
Łaptiew, wychodząc ze składu, pożegnał się tylko z Teodorem.
— Przyjadę jutro z żoną na Piatnicką — rzekł — ale uprzedzam, jeśli ojciec powie jej choć jedno ordynarne słowo, ani minuty z wami nie zostanę.
— Ach, ty zawsze taki sam — westchnął Teodor. — Ożeniłeś się, a nie zmieniłeś. Trzeba, bracie, pobłażać staremu. Zatem jutro o godzinie jedenastej. Będziemy czekali z niecierpliwością. Przyjedź wprost ze Mszy świętej.
— Ja nie chodzę na Mszę.
— No, to wszystko jedno. Główna rzecz, żebyście nie byli później, jak o jedenastej, żebyśmy zdążyli i pomodlić się i razem zjeść śniadanie. Kłaniaj się siostrze i ucałuj odemnie rączkę. Mam przeczucie, że ją pokocham — dodał Teodor szczerze. — Zazdroszczę ci, bracie! — zawołał, kiedy Aleksy już schodził.
»I dlaczego on wciąż się zachowuje tak nieśmiało, jakby był goły?« — myślał Łaptiew, idąc ulicą Nikolską i starając się zrozumieć zmianę, jaka zaszła w Teodorze. — Język ma jakiś nowy: bracie, drogi bracie, Bóg miłościwy przysłał, pomodlimy się — zupełnie, jak Judasz Szczedryna.


VI.


Nazajutrz, w niedzielę, o godzinie jedenastej, jechał z żoną po Piatnickiej, w lekkim powoziku, zaprzęgniętym w jednego konia. Bał się jakiego wybryku ze strony Teodora Stepanycza i zawczasu było mu nieprzyjemnie. Po dwóch nocach spędzonych w domu męża, Julia Siergiejewna uważała swoje małżeństwo za wielki błąd, za nieszczęście, którego by nie zniosła, gdyby miała mieszkać gdzieindziej, jak w Moskwie. Moskwa bawiła ją, ulice, domy i kościoły podobały jej się bardzo i gdyby można było jeździć w tych wspaniałych saniach, tymi pięknymi końmi, jeździć cały dzień od rana do wieczora i podczas prędkiej jazdy oddychać chłodnem, jesiennem powietrzem, to, coprawda, nie czułaby się tak nieszczęśliwą.
Przed białym, niedawno otynkowanym, dwupiętrowym domem, stangret zatrzymał konia i skręcił na prawo. Tu już oczekiwali. Przy bramie stał stróż w nowym kaftanie, w wysokich butach i w kaloszach, i dwóch stójkowych: cała przestrzeń od środka ulicy do bramy i potem przez podwórze do ganku posypana była świeżym piaskiem. Stróż zdjął czapkę, stójkowi salutowali. Na ganek wyszedł Teodor Teodorycz z poważnym wyrazem twarzy.
— Cieszę się, że się poznamy, siostrzyczko — rzekł, całując Julię w rękę.
— Witajże!
Teodor podał jej rękę i przeprowadził ją przez schody i przez korytarz wśród tłumu kobiet i mężczyzn. W przedpokoju także było ciasno i czuć było kadzidło.
— Przedstawię panią zaraz ojcu naszemu — szepnął Teodor podczas grobowej ciszy. — Czcigodny staruszek, pater familias.
W wielkiej sali, dokoła stołu, przygotowanego do nabożeństwa, stali, oczekując widocznie, Teodor Stepanycz, ksiądz w fioletowej czapce i dyakon. Stary podał Julii rękę, nie mówiąc ani słowa. Wszyscy milczeli. Julia zmieszała się.
Ksiądz z dyakonem zaczęli przywdziewać ornaty. Przynieśli kadzielnicę, z której sypały się iskry i szedł zapach kadzidła i węgli. Zapalili świece. Urzędnicy weszli do sali na palcach i stanęli w dwóch rzędach pod ścianą. Cicho było zupełnie, nikt nawet nie zakaszlał.
— Błogosław, Władco — zaczął dyakon.
Odprawiali nabożeństwo uroczyście, nic nie opuszczając i odczytali dwa śpiewy kościelne: do Jezusa Najsłodszego i Przenajświętszej Bogarodzicy. Śpiewacy śpiewali bardzo długo. Łaptiew zauważył, jak przed chwilą zmieszaną była jego żona; podczas gdy czytali śpiewy kościelne i śpiewacy zawodzili na różne tony trzykrotne: »Panie, zmiłuj się«, z niepokojem oczekiwał kiedy się stary obejrzy i zrobi jakąkolwiek uwagę, w rodzaju »nie umiecie się żegnać«; zły był; poco ten tłum, poco ta cała ceremonia z popami i ze śpiewakami. To zupełnie po kupiecku. Ale kiedy ona razem ze starym poddała głowę pod Ewangelię, a potem kilkakrotnie przyklęknęła, zrozumiał, że jej się to wszystko podoba i uspokoił się.
Przy końcu nabożeństwa, podczas modlitw za cesarza, ksiądz dał krzyż do pocałowania staremu i Aleksemu, ale kiedy podeszła Julia Siergiejewna, krzyż zakrył ręką i dał znak, że chce mówić. Kiwnęli śpiewakom, żeby przestali śpiewać.
— Prorok Samuel — zaczął ksiądz — przyszedł do Betleem z rozkazu Pana, a tu starsi miasta pytali go z drżeniem: »Czy pokojem jest wejście twoje, o przezorny?« I rzekł prorok: »Pokojem, bo od Pana przyszedłem, świętujcie i weselcie się dzisiaj ze mną.« Tak i my, sługo Boska, Julio, zapytujemy ciebie, czy pokój wnosisz do domu tego?...
Julia zaczerwieniła się ze wzruszenia. Skończywszy mówić, ksiądz dał jej ucałować krzyż i powiedział innym już głosem:
— Teraz Teodora Teodorycza trzeba ożenić. Już czas najwyższy.
Śpiewacy znów zaśpiewali, lud poruszył się i zrobiło się głośno. Rozrzewniony starzec, z oczami pełnemi łez, pocałował trzykrotnie Julię i powiedział:
— To wasz dom. Mnie staremu już nic nie potrzeba.
Urzędnicy witali się i mówili coś, ale śpiewacy, tak głośno śpiewali, że nic nie było można usłyszeć. Podali śniadanie z szampanem. Ona siedziała obok starego, który jej tłómaczył, że niedobrze jest mieszkać oddzielnie, trzeba mieszkać razem, w jednym domu, a rozłączenia i niezgody prowadzą do zguby.
— Ja się dorabiałem a dzieci pieniądze wydają — mówił. — Teraz, mieszkajcie ze mną w jednym domu i dorabiajcie się. Mnie, staremu, czas odpocząć.
Przed oczami Julii migał się ciągle Teodor, bardzo podobny do jej męża, ale bardziej ruchliwy i mniej śmiały: kręcił się dokoła i często całował ją w rękę.
— My siostrzyczko, jesteśmy prostymi ludźmi — mówił, podczas gdy czerwone plamy występowały mu na twarzy. — Żyjemy zwyczajnie po rosyjsku, po chrześcijańsku, siostrzyczko.
Kiedy wracali do domu, Łaptiew, zadowolony, że wszystko się tak wybornie odbyło, przeszło nawet jego oczekiwania i nic nadzwyczajnego nie zaszło, mówił do żony uradowany:
— Dziwisz się, że człowiek tak silny i dobrze zbudowany, jak mój ojciec, może mieć dzieci tak małego wzrostu i tak słabych piersi, jak ja i Teodor. Tak, ale to takie zrozumiałe. Ojciec ożenił się z moją matką, mając czterdzieści pięć lat, podczas gdy ona miała tylko siedemnaście. Bladła i drżała w jego obecności. Nina urodziła się pierwsza, matka była jeszcze stosunkowo zdrowa, dlatego też i ona wzrosła silniejsza od nas; ja zaś i Teodor przyszliśmy na świat, kiedy matka była zmęczona bezustannym strachem. Pamiętam, kiedy ojciec zaczął mnie uczyć, albo, właściwie mówiąc, bić, nie miałem jeszcze pięciu lat. Siekł mnie rózgami, targał za uszy, bił po głowie i ja, budząc się rano, myślałem przedewszystkiem: czy też będą mnie dzisiaj bili? Bawić się i figlować nie było wolno mnie i Teodorowi: musieliśmy chodzić na jutrznię i na pierwszą mszę, całować popów i zakonników w rękę; a w domu czytać śpiewy kościelne. Ty jesteś religijna i lubisz to wszystko, a ja boję się religii, i kiedy przechodzę koło kościoła, przypomina mi się moje dzieciństwo. Kiedy miałem lat osiem, wzięli mnie już do składu: pracowałem jak prosty chłopak i to było bardzo niezdrowe, bili mnie tam prawie codziennie. Potem, gdy mnie oddali do gimnazyum, uczyłem się do obiadu, a od obiadu do wieczora musiałem siedzieć w tym składzie i tak do dwudziestu dwóch lat, dopóki nie zaznajomiłem się w uniwersytecie z Jarcewem, który mnie namówił, abym uciekł z domu ojca. Ten Jarcew zrobił mi dużo dobrego. Wiesz co — rzekł Łaptiew i roześmiał się z zadowoleniem: — pojedźmy zaraz do Jarcewa. To najszlachetniejszy z ludzi. Jaki on będzie wzruszony!


VII.


W pewną sobotę listopadową dyrygował na koncercie symfonicznym Antoni Rubinsztein. Było bardzo ciasno i gorąco. Łaptiew stał za kolumnami, a jego żona z Kostią Koczewym siedziała w trzecim rzędzie. Na początku antraktu przeszła koło niego zupełnie niespodzianie »osoba«, Polina Mikołajewna Razsudina. Często po ślubie myślał o możliwem z nią spotkaniu. Gdy teraz spojrzała na niego otwarcie i prosto, przypomniał sobie, że dotychczas nie zdobył się na rozmowę z nią, ani też nie napisał po przyjacielsku choćby kilku wierszy, jakby się przed nią ukrywał; wstyd mu było i zaczerwienił się. Gwałtownym ruchem podała mu rękę i zapytała:
— Czy widziałeś Jarcewa?
I nie czekając na odpowiedź, poszła dalej, jakby ją kto popychał z tyłu.
Była bardzo chuda i nieładna, z długim nosem i twarzą zmęczoną, wyglądała, jakby potrzebowała nie wiem jakich usiłowań, aby nie upaść i mieć otwarte oczy. Miała prześliczne, ciemne oczy i mądry, dobry, prawy wyraz twarzy, ale ruchy kanciaste, ostre. Rozmawiać z nią nie było łatwo, bo nie umiała ani słuchać, ani mówić spokojnie. Kochać ją było też ciężko. Nieraz, gdy była sama z Łaptiewem, śmiała się długo, zakrywszy twarz rękami i zapewniała, że miłość nie przedstawia dla niej głównej rzeczy w życiu, była nienaturalna, jak siedemnastoletnia dziewczynka, i chcąc ją pocałować, trzeba było zgasić wszystkie świece. Miała już lat trzydzieści. Wyszła za mąż za nauczyciela, ale dawno już z nim nie żyła. Zarabiała na życie lekcyami muzyki i brała udział w kwartetach.
Podczas Dziewiątej Symfonii przeszła znów koło Łaptiewa, jakby niespodzianie, ale tłum mężczyzn, pod kolumnami stojący, nie puścił jej dalej i zatrzymała się. Miała na sobie tę samą aksamitną bluzkę, którą nosiła na koncertach w zeszłym roku i przed dwoma laty. Rękawiczki miała świeże i nowy wachlarz, ale tani. Lubiła się ubrać, ale nie umiała, i żal jej było na ten cel pieniędzy, ubierała się też brzydko i nieporządnie, a gdy na ulicy, stawiając wielkie kroki, spieszyła się na lekcye, można ją było wziąć za młodego chłopca.
Publiczność przyklaskiwała i wołała bis.
— Spodziewam się, że pan spędzi ze mną dzisiejszy wieczór — rzekła Polina Mikołajewna, podchodząc do Łaptiewa i patrząc na niego surowo. — Pojedziemy stąd napić się herbaty.
— Słyszysz pan? Żądam tego. Pan mi dużo zawdzięcza i moralnie niema pan prawa odmówić mi takiego głupstwa.
— Dobrze, pojedziemy — zgodził się Łaptiew.
Po symfonii rozpoczęły się wywoływania bez końca. Publiczność wstawała z miejsc i wychodziła niezwykle wolno, a Łaptiew nie mógł odjechać, nie powiedziawszy nic żonie. Trzeba było stać przed drzwiami i czekać.
— Okrutnie chcę herbaty — skarżyła się Razsudina. — Dusza moja wre.
— Można się i tutaj napić — odpowiedział Łaptiew. — Chodźmy do bufetu.
— Nie mam pieniędzy na wyrzucanie w bufecie. Nie jestem kupcową.
Podał jej rękę, odmówiła, wypowiedziawszy długie, męczące zdanie, które już nieraz od niej słyszał, a mianowicie, że nie zalicza się do słabej płci pięknej i nie potrzebuje usług mężczyzn.
Rozmawiając z nim, przyglądała się publiczności i często witała się ze znajomemi: były to jej towarzyszki z kursów i z konserwatoryum, jej uczniowie i uczenice. Ściskała ich ręce mocno i gwałtownie, jak gdyby im coś wydzierała. Nagle, zaczęła poruszać ramionami, jak w gorączce, drżeć i nakoniec, powiedziała cicho, patrząc z przestrachem na Łaptiewa:
— Z kim się ożeniłeś? Gdzieżeś miał oczy obłąkany człowieku? Cóżeś znalazł w tej głupiej dziewczynie? Przecież ja cię kochałam za twój rozum, za twoją duszę, a tej lali porcelanowej potrzebne są tylko twoje pieniądze!
— Zostawmy to, Polino — rzekł błagalnym głosem. — Wszystko to, co mi powiedzieć możesz z powodu mego małżeństwa, ja już sobie nieraz sam mówiłem... Nie dodawaj mi niepotrzebnego bolu.
Julia Siergiejewna zbliżała się w czarnej sukni i z wielką brylantową broszą, którą jej teść przysłał po nabożeństwie; za nią szła jej świta: Koczew, dwóch znajomych lekarzy i tęgi młodzieniec w studenckiem ubraniu, Kisz.
— Pojedź z Kostyą — rzekł Łaptiew do żony. — Ja niedługo wrócę.
Julia kiwnęła głową i poszła dalej. Polina Mikołajewna przeprowadziła ją wzrokiem, drżąc całem ciałem i kurcząc się nerwowo; spojrzenia jej pełno były wstrętu, nienawiści i bolu.
Łaptiew bał się jechać do niej, przewidując nieprzyjemne wyjaśnienia, cierpkie wymówki i łzy, zaproponował zatem pójście do restauracyi, ale ona odpowiedziała:
— Nie, nie, pójdziemy do mnie. Jak pan śmie mówić mi o restauracyi?
Nie lubiła bywać w restauracyach, uważała że powietrze tam jest zatrute dymem i oddechem mężczyzn. Zapatrywała się na wszystkich nieznajomych mężczyzn z dziwnem uprzedzeniem; znajdowała, że to są rozpustnicy, gotowi rzucić się na nią w każdej chwili. Prócz tego, muzyka restauracyjna przyprawiała ją o straszny ból głowy.
Wyszedłszy z Klubu Szlacheckiego, wynajęli doróżkę i kazali się zawieźć na ulicę Sawiełowską, gdzie mieszkała Razsudina. Przez całą drogę Łaptiew myślał o niej. Rzeczywiście dużo jej zawdzięczał. Poznał ją u przyjaciela swego, Jarcewa, któremu wykładała teoryę muzyki. Pokochała go zupełnie bezinteresownie i odkąd go poznała, nie przestała dawać lekcyi i pracować jak i przedtem do wycieńczenia sił. Dzięki niej, zaczął rozumieć i lubić muzykę, która była dla niego dawniej najzupełniej obojętną.
— Pół królestwa za szklankę herbaty! — rzekła głucho, zakrywając usta mufką, żeby się nie przeziębić. — Byłam dziś na pięciu lekcyach, niech ich dyabli wezmą! Uczniowie tacy tępi, takie tłuki, mało nie padłam ze złości. I nawet nie wiem, kiedy się ta katorga skończy. Zmęczona jestem. Jak tylko uzbieram trzysta rubli, rzucę wszystko i pojadę na Krym. Położę się na brzegu i będę połykała tlen. Jak ja lubię morze, ach, jak ja lubię morze!
— Nigdzie pani nie pojedzie — rzekł Łaptiew. — Po pierwsze, nic pani nie uzbiera, a podrugie, jest pani skąpa. Niech się pani nie gniewa, że ja znów swoje powtórzę: czy mniej jest poniżającem zebranie po groszu tych trzystu rubli od próżniaków, którzy nie mając nic innego do roboty, uczą się muzyki, niż pożyczyć je od przyjaciół?
— Nie mam przyjaciół! — rzekła rozdrażniona. — I proszę nie gadać głupstw. Klasa pracująca, do której należę, ma jeden przywilej: świadomość swojej uczciwości, prawo do niezaciągania długów od kupców. Nie, nie kupisz mnie pan! Ja nie Juleczka!
Łaptiew nie zapłacił dorożkarzowi, wiedząc, że to wywołałoby cały potok słów, nieraz już przedtem słyszanych. Zapłaciła sama.
Odnajmowała maleńki pokoik z meblami i z życiem w mieszkaniu jakiejś pani. Jej wielki bekkerowski fortepian stał tymczasem u Jarcewa na Wielkiej Nikitskiej i codziennie chodziła tam grać. W pokoju jej były krzesła, okryte pokrowcami, łóżko z letnią, białą kołdrą, i kwiaty, na ścianach wisiały oleodruki i nie było nic takiego, co by mówiło, że tu mieszka kobieta, była kursistka. Nie było ani toalety, ani książek, ani nawet biurka. Znać było, że idzie spać, skoro tylko wraca do domu i wstając rano, natychmiast wychodzi z domu.
Kucharka przyniosła samowar. Polina Mikołajewna zaparzyła herbatę i drżąc jeszcze ciągle — w pokoju było zimno — zaczęła wymyślać na śpiewaków, którzy wystąpili w Dziewiątej Symfonii. Oczy zamykały jej się ze zmęczenia. Wypiła jedną szklankę herbaty, potem drugą i trzecią.
— A więc się pan ożenił — rzekła. — Ale nie bój się pan, potrafię wyrwać pana ze swego serca. Przykro mi tylko, że z pana takie same śmiecie, jak i z innych, że panu w kobiecie podoba się nie rozum, nie umysł, a ciało, piękność, młodość... Młodość! — powtórzyła, jakby przedrzeźniając kogoś i roześmiała się. — Młodość! Potrzeba panu czystości, Reinheit! Reinheit! — roześmiała się, oparta o poręcz krzesła — Reinheit!
Gdy się przestała śmiać, oczy miała zapłakane.
— Czy pan szczęśliwy? — zapytała.
— Nie.
— Kocha pana?
— Nie.
Łaptiew, wzburzony, czując się nieszczęśliwym, zaczął chodzić po pokoju.
— Nie — powtórzył. — Jeśli chcesz wiedzieć, Polino, jestem bardzo nieszczęśliwy. Cóż robić? Zrobiłem głupstwo, na które niema rady. Trzeba się filozoficznie na to zapatrywać. Ona wyszła za mnie bez miłości, głupio, być może z wyrachowania, ale nie zastanawiając się, i teraz poznaje naturalnie swój błąd i cierpi. Widzę to. W nocy śpimy, ale w ciągu dnia boi się zostać sama ze mną choćby przez pięć minut; szuka rozrywek, towarzystwa. Wstydzi się być ze mną.
— Ale pieniądze bierze jednak od pana?
— Głupstwo, Polino! — krzyknął Łaptiew. — Bierze odemnie pieniądze, bo jej jest zupełnie wszystko jedno, czy one są u mnie, czy nie. To uczciwa, czysta kobieta. Wyszła za mnie poprostu po to, aby odejść od ojca, ot i wszystko.
— A czy jesteś pan pewien, że wyszłaby za pana, gdybyś nie był bogatym? — zapytała Razsudina.
— Niczego nie jestem pewien — rzekł smutnie Łaptiew. — Niczego. Nic nie rozumiem. Na miłość Boską, Polino, nie mówmy już o tem.
— Kochasz ją pan?
— Szalenie.
Nastąpiło milczenie. Piła czwartą szklankę, a on chodził i myślał o tem, że żona spożywa teraz w klubie lekarskim kolacyę.
— Ale czyż można kochać, nie wiedząc zaco? — zapytała Razsudina, wzruszając z ironią ramionami. — Nie, w panu przemawia namiętność życiowa! Jesteś pan pijany! Jesteś pan zatruty tem pięknem ciałem, tą Reinheit! Wynoś się pan odemnie, brudny pan jesteś! Idź pan do niej.
Machnęła przed nim ręką, potem wzięła jego czapkę i cisnęła w niego. On, milcząc, włożył palto i wyszedł, ale wybiegła za nim do przedpokoju, uczepiła się konwulsyjnie jego ramienia i głośno zapłakała.
— Przestań, Polino, dosyć! — mówił, nie mogąc w żaden sposób wyrwać się jej. — Uspokój się, proszę cię!
Zamknęła oczy, zbladła i długi jej nos stał się nieprzyjemnie woskowego koloru, jak u trupa, a Łaptiew nie mógł jeszcze ciągle się oswobodzić. Zemdlała. Podniósł ją ostrożnie, położył ją na łóżku i przesiedział przy niej dziesięć minut, dopóki nie przyszła do siebie. Ręce miała zimne, puls słaby, nierówny.
— Idź pan do domu — rzekła, otwierając oczy. — Idź pan, bo się znów rozbeczę. Trzeba się wziąć w karby.
Wyszedłszy od niej, nie udał się do klubu lekarskiego, gdzie czekało na niego całe towarzystwo, lecz do domu. Idąc, zapytywał sam siebie, dlaczego nie założył rodziny z tą kobietą, która go kocha i w rzeczywistości byłaby mu oddaną żoną i przyjaciółką. To była jedyna istota ludzka, przywiązana do niego, i czyż nie było jego zadaniem dać szczęście, opiekę i spokój tej mądrej, dumnej i zamęczonej pracą istocie? Czyż jemu do twarzy, zapytywał sam siebie, z temi pretensyami do urody, do młodości, nawet do szczęścia, którego mieć nie może i które od trzech miesięcy czy to za karę, czy dla śmiechu, utrzymuje go w ponurem, przygnębionem usposobieniu? Miodowy miesiąc już przeszedł, a on, wstyd się przyznać, nie zna jeszcze swojej żony. Do przyjaciółek i do ojca pisze długie listy na pięciu arkuszach i ma o czem pisać, a z nim mówi tylko o pogodzie i o tem, że czas już jeść obiad, lub kolacyę. Kiedy ona idąc spać, modli się długo, całuje swoje krzyżyki i medaliki, on, patrząc na nią, myśli z nienawiścią: »Modli się, ale o co?« W myślach swych znieważał i ją i siebie, mówiąc, że biorąc ją w objęcia, bierze to, zaco płaci, ale to było straszne; jeszcze gdyby to była zdrowa, śmiała, grzeszna kobieta, ale przecież to młodość, religijność, powolność, niewinne, czyste oczy... Gdy była jego narzeczoną, religijność jej wzruszała go, teraz zaś, te konwencyonalne, określone spojrzenia i przekonania wydawały mu się zasłoną, z poza której nie widać prawdy. Wszystko stało się męczącem w jego życiu rodzinnem. Kiedy żona, siedząc obok niego w teatrze, wzdychała, lub serdecznie się śmiała, przykro mu było, że ona sama używa wrażeń i nie chce z nim dzielić swego zachwytu. I dziwna rzecz, zaprzyjaźniła się ze wszystkimi jego przyjaciółmi i wszyscy ją doskonale znali, a on nic o niej nie wiedział, tęsknił i skrycie zazdrościł.
Wróciwszy do domu, Łaptiew włożył szlafrok i pantofle i usiadł w swoim gabinecie, czytając jakąś powieść. Żony w domu nie było, ale nie upłynęło pół godziny, kiedy się rozległ dzwonek w przedpokoju i dały się słyszeć kroki Piotra, który biegł drzwi otworzyć. Była to Julia. Weszła do gabinetu w futrze, z twarzą zaczerwienioną od mrozu.
— Na Piesznie straszny pożar — rzekła Julia bardzo zdyszana. — Ogromna łuna. Pojadę tam z Konstantym Iwanyczem.
— Z Bogiem!
Widok zdrowia, świeżości i dziecinnego strachu w oczach uspokoił Łaptiewa. Poczytał jeszcze pół godziny i poszedł spać.
Nazajutrz Polina Mikołajewna odesłała do składu dwie książki, które kiedyś wzięła od niego, wszystkie jego listy i fotografie; przy tem była kartka z jednem jedynem słowem: »Basta!«



VIII.


Już w końcu października wyraźnie zdeklarowała się u Niny Teodorówny recydywa. Chudła i zmieniła się na twarzy. Pomimo gwałtownego bolu, wyobrażała sobie, że się ma coraz lepiej, co rano ubierała się, jak zdrowa, a potem leżała cały dzień ubrana na łóżku. Pod koniec stała się bardzo rozmowną. Nieraz, leży na plecach i opowiada coś po cichu, długo, ponad swe siły i często dyszy. Umarła nagle i wśród następujących okoliczności:
Był księżycowy, jasny wieczór, na ulicy snuli się przechodnie po świeżym śniegu, do pokoju dochodził hałas uliczny. Nina Teodorowna leżała na łóżku, a Sasza, której już teraz nikt nie zastępował, siedziała przy niej i drzemała.
— Imienia ojca jego nie pamiętam — opowiadała cicho Nina Teodorowna — jego nazywali Janem Koczewym, biedny urzędnik. Pijak był straszny, Boże miłosierny. Przychodził do nas i co miesiąc dostawał funt cukru i ósemkę herbaty, a czasem i pieniędzy trochę. Tak... Następnie tak się stało: Koczew napił się wódki i umarł, spaliła go wódka. Został po nim synek, chłopczyk siedmioletni. Sierotka... Wzięliśmy go i chowali w mieszkaniu urzędników; był u nich przez cały rok, a ojciec nic nie wiedział. A jak zobaczył, machnął ręką i nic nie powiedział. Kiedy Kostia, sierotka, miał już dziewiąty rok — a ja już wtedy byłam zaręczoną — zaczęłam go wozić po wszystkich gimnazyach. Tu, owdzie, nigdzie nie przyjmują. A on płacze... »Czego ty — mówię — dziecko płaczesz?« Zawiozłam go na Razgulaj, do drugiego gimnazyum i tam, daj im Boże zdrowie, przyjęli... I zaczął chłopczyna chodzić codziennie pieszo z Piatnickiej na Razgulaj... Alosza płacił za niego... Chwała Bogu, mały dobrze się uczył i wyrósł na porządnego człowieka... Teraz jest adwokatem w Moskwie, przyjacielem Aloszy, równie, jak on uczonym. Oto nie pogardziliśmy człowiekiem, przyjęliśmy go do domu naszego, a teraz, on się modli za nami do Pana. Tak...
Nina Teodorówna mówiła coraz ciszej, z długiemi przerwami, potem, po chwili milczenia, podniosła się i usiadła.
— A mnie nie tego... niedobrze, jakby trochę — rzekła. — Boże, zmiłuj się. Oj, oddychać nie mogę!
Sasza wiedziała, że matka niedługo umrze; widząc teraz, jak nagle twarz jej się ściągnęła, domyśliła się, że to już koniec i zlękła się.
— Mameczko, nie trzeba! — zaszlochała Sasza. — Nie trzeba!
— Pobiegnij do kuchni i powiedz, żeby poszli po ojca, bardzo mi jest niedobrze.
Sasza biegała po wszystkich pokojach i nawoływała, ale w całym domu nie było nikogo ze służby i tylko w stołowym na kufrze spała Lida w ubraniu i bez poduszki. Sasza, tak jak stała, wybiegła bez kaloszy na podwórze, potem na ulicę. Za bramą siedziała na ławeczce niańka i patrzała na przejeżdżające sanki. Z rzeki, gdzie była ślizgawka, dochodziły dźwięki muzyki wojskowej.
— Nianiu, mama umiera! — rzekła Sasza, szlochając. — Trzeba iść po tatkę.
Niańka poszła na górę do pokoju sypialnego i spojrzawszy na chorą, wsunęła jej w rękę zapaloną świecę woskową. Sasza przestraszona, kręciła się i błagała, nie wiedząc sama kogo, aby poszli po tatę, potem, włożyła palto i chustkę i wybiegła na ulicę. Wiedziała od służby, że ojciec ma jeszcze drugą żonę i dwie dziewczynki, i któremi mieszka na Bazarnej. Pobiegła na lewo od bramy, płacząc i bojąc się przechodniów i wkrótce zaczęła grzęznąć w śniegu i ziębnąć.
Spotkała dorożkarza, ale nie wynajęła go; jeszcze ją wywiezie za miasto, ograbi i rzuci na cmentarz (służba opowiadała jej podczas herbaty, że taki był zwyczaj). Szła i szła, tracąc oddech ze zmęczenia i nieprzestając szlochać. Wyszedłszy na Bazarną, zapytała, gdzie tutaj mieszka pan Panaurow. Jakaś nieznajoma kobieta tłumaczyła jej długo i widząc, że ona nic nie rozumie, poprowadziła ją za rękę do piętrowego domu z gankiem. Drzwi nie były zamknięte, Sasza przebiegła przez przedpokój, potem przez korytarz i nakoniec znalazła się w jasnym, ciepłym pokoju, gdzie siedział przy samowarze ojciec, a z nim pani i dwie dziewczynki. Tu, nie mogła już wymówić ani jednego słowa, tylko szlochała. Panaurow zrozumiał.
— Co ty tu robisz? Zapewne mamie niedobrze? — zapytał ojciec. — Powiedz mi, moje dziecko, mamie niedobrze?
Przeraził się i posłał po dorożkę.
Gdy przyjechali do domu, Nina Teodorówna siedziała, obłożona poduszkami, ze świecą w ręku. Twarz jej pociemniała i oczy były już zamknięte. W pokoju stali skupieni pod drzwiami, niańka, kucharka, pokojówka, chłop Prokop i jeszcze jacyś nieznajomi prości ludzie. Niańka polecała coś szeptem, ale nikt jej nie rozumiał. W głębi pokoju, pod oknem stała Lida, blada, zaspana i surowo stamtąd patrzała na matkę.
Panaurow wziął z rąk Niny Teodorówny świecę i marszcząc brwi, cisnął ją ze wstrętem na komodę.
— To straszne! — rzekł i ramiona jego wstrząsnął dreszcz. — Nino, ty powinnaś leżeć — rzekł łagodnie. — Połóż się, moja droga.
Spojrzała i nie poznała go... Położyli ją.
Kiedy przyszedł ksiądz z doktorem Siergiejem Borisyczem, służba żegnała się nabożnie i odmawiała modlitwy za umarłych.
— A to historya! — rzekł doktor, wychodząc w zamyśleniu do salonu. — A, przecież młoda jeszcze, czterdziestu lat nie miała.
Słychać było głośne łkanie dziewczynek. Panaurow, blady z wilgotnemi oczami, podszedł do doktora i rzekł słabym głosem:
— Mój drogi, zrób mi pan tę łaskę, poślij depeszę do Moskwy. Ja rzeczywiście nie mam sił.
Doktor wyjął ołówek i napisał do córki taką depeszę: »Panaurowa umarła, ósma wieczór. Powiedz mężowi: na Dworjańskiej sprzedają dom z przelaniem długu, dopłacić dziewięć. Sprzedaż dwunastego. Radzę nie ustąpić«.


IX.


Łaptiew mieszkał na jednej z bocznych ulic Małej Dymitrowki, niedaleko Starego Pimena. Prócz wielkiego domu, wychodzącego na ulicę, wynajmował jeszcze w podwórzu dwupiętrową oficynę dla swego przyjaciela, Koczewa, którego wszyscy Łaptiewowie nazywali wprost Kostią, ponieważ wyrósł w ich oczach. Naprzeciw tej oficyny stała druga, zamieszkana przez jakąś francuską rodzinę, złożoną z męża, żony i z pięciu córek.
Było dwanaście stopni mrozu. Okna pokryły się szronem. Obudziwszy się rano, Kostia wziął z zafrasowaną twarzą piętnaście kropel jakiegoś lekarstwa, potem wyjął z szafy ciężarki i zajął się gimnastyką. Był wysoki, bardzo chudy, z wielkimi rudawymi wąsami; ale najbardziej godnemi uwagi w jego powierzchowności były niezwykle długie nogi.
Piotr, chłop w średnim wieku, w marynarce i perkalowych spodniach, wsuniętych w wysokie buty, przyniósł samowar i zaparzył herbatę.
— Piękna pogoda, Konstanty Iwanyczu — rzekł.
— Tak, piękna, tylko ot, bracie, szkoda, żyjemy obydwa z sobą — nie bardzo tego.
Piotr westchnął.
— Cóż dziewczynki? — zapytał Koczew.
— Ojciec nie przyszedł, Aleksy Teodorowicz sam się niemi zajmuje.
Kostia znalazł na szybie niezamarznięte miejsce i zaczął patrzeć przez lornetkę, skierowując ją na okna, gdzie mieszkała francuska rodzina.
— Nie widać — rzekł.
W tym samym czasie Aleksy Teodorowicz uczył Saszę i Lidę historyi świętej. Już półtora miesiąca mieszkały w Moskwie, na dolnem piętrze oficyny, razem z guwernantką, a trzy razy na tydzień przychodził do nich nauczyciel ze szkoły miejskiej i ksiądz katecheta. Sasza przechodziła Nowy Testament, a Lida zaczęła niedawno Stary. Ostatnim razem miała zadane powtórzenie do Ahrahama.
— Więc Adam i Ewa mieli dwóch synów — rzekł Łaptiew. — Bardzo ładnie. Jakże się nazywali? Przypomnij sobie!
Lida, ponura, jak zwykle, milczała, patrząc na stół i poruszała ustami; starsza, Sasza patrzała na nią i męczyła się.
— Ty doskonale wiesz, tylko się nie lękaj — rzekł Łaptiew. — No, jakże się nazywali synowie Adama?
— Abel i Kabel — szepnęła Lida.
— Kain i Abel — poprawił Łaptiew.
Po twarzy Lidy spłynęła wielka łza i spadła na książkę. Sasza spuściła również głowę i zaczerwieniła się, gotowa do płaczu. Łaptiew z litości nie mógł już mówić, łzy spłynęły mu do gardła; wstał i zapalił papierosa. W tej samej chwili zeszedł z góry Koczew z gazetą w rękach. Dziewczynki podniosły się i nie patrząc na niego, ukłoniły się.
— Na miłość Boską, Kostia, zajmij się ty niemi — zwrócił się do niego Łaptiew. — Ja boję się, że sam płakać zacznę, przytem muszę być jeszcze przed obiadem w składzie.
— Dobrze.
Aleksy Teodorowicz wyszedł. Kostia, z bardzo poważną miną, marszcząc brwi, usiadł przy stole i sięgnął po historyę świętą.
— No? — zapytał. — O czemże wy?
— Ona umie o potopie — rzekła Sasza.
— O potopie? Pięknie, będziemy gadali o potopie. Wal o potopie. — Kostia przebiegł w książce krótki opis potopu i powiedział: — Muszę wam powiedzieć, że takiego potopu, jak tutaj opisują, w rzeczywistości nie było. I żadnego Noego nie było. Kilka tysięcy lat przed urodzeniem Chrystusa było na ziemi niezwykłe wezbranie wód, a o tem wspominają nietylko w żydowskiej biblii, ale i w księgach innych starożytnych narodów, jak u Greków, u Chaldejczyków, u Hindusów. Ale, żeby nie wiem jak wielką była powódź, nie mogła zatopić całej ziemi. Równiny zalało, ale góry zostały. Chcecie czytać tę książkę, to ją czytajcie, ale niebardzo wierzcie temu.
U Lidy znów polały się łzy, odwróciła się i nagle tak głośno zaszlochała, że Kostia drgnął i wstał nadzwyczaj zmięszany.
— Chcę iść do domu — rzekła Lida. — Do tatki i do niani.
Sasza również rozpłakała się. Kostia poszedł do siebie, na górę i zatelefonował do Julii Siergiejewny.
— Pani droga, dziewczynki znów płaczą. Niema sposobu ich uspokoić.
Julia Siergiejewna przybiegła z dużego domu w samej tylko sukni i w szalu, przejęta mrozem i zaczęła pocieszać dziewczynki.
— Wierzcie mi, wierzcie — mówiła błagalnym głosem, przytulając do piersi to jedną, to drugą — tatko przyjedzie dzisiaj, telegrafował. Żal wam mamy i mnie żal, serce mi pęka, ale, cóż robić? Przecież wbrew woli Boga nie pójdziemy!
Kiedy przestały płakać, owinęła je i zawiozła na spacer. Przejechały się po Małej Dymitrowce, potem po Twiorskiej; przy Iwerskiej zatrzymały się, postawiły trzy świece, i pomodliły się, klęcząc. Wracając, zajechały do Filippowa i kupiły sobie postnych obwarzanków z makiem.
Łaptiewowie jedli obiad o trzeciej. Potrawy podawał Piotr. Ów Piotr w ciągu dnia biegał na pocztę, to do składu, to do sądu okręgowego dla Kostii, wieczorem skręcał papierosy, w nocy otwierał drzwi, a już o piątej rano palił w piecach i nikt nie wiedział kiedy on śpi. Lubił niezwykle odkorkowywać wodę selcerską, robił to lekko, bez hałasu, nie rozlewając ani jednej kropelki.
— Daj Boże!— rzekł Kostia, wypijając przed zupą kieliszek wódki.
Kostia nie podobał się z początku Julii Siergiejewnie; jego bas, jego słówka w rodzaju »zajechał w mordę«, »wyobraź samowarczyk«, jego zwyczaj chodzenia koło szkła, wydawały jej się trywialnemi. Poznawszy go bliżej, poczuła pewną przyjemność w jego towarzystwie. Był z nią otwartym, lubił porozmawiać z nią wieczorem półgłosem o czemkolwiek; dawał jej nawet do czytania powieści swego pióra, które dotychczas stanowiły tajemnicę dla takich nawet przyjaciół, jak Łaptiew i Jarcew. Czytała te powieści i nie chcąc go martwić, chwaliła je, a on się cieszył, gdyż miał nadzieję, że wcześniej, czy później zostanie sławnym pisarzem. W powieściach swoich opisywał tylko wieś i folwarki obywatelskie, chociaż wieś oglądał bardzo rzadko, tylko wtedy, gdy bywał u znajomych w willi, a na folwarku obywatelskim był raz w życiu, gdy jeździł do Wołokołamska w sprawie sądowej. Miłosnego tematu unikał, jakby się go wstydził, często opisywał przyrodę, używając przytem takich wyrażeń, jak kapryśne zarysy gór, dziwaczne kształty obłoków, albo akord tajemniczych dźwięków... Powieści jego nigdzie nie drukowali, tłumaczył to sobie warunkami cenzury.
Czynności adwokackie podobały mu się, ale za swoje główne zajęcie uważał nie adwokaturę, lecz powieści. Zdawało mu się, że ma delikatne, artystyczne usposobienie i ciągnęło go zawsze do sztuki. Sam nie śpiewał, ani nie grał na żadnym instrumencie, był zupełnie pozbawiony ucha muzykalnego; ale chodził na wszystkie symfoniczne i filharmonijne zebrania, urządzał koncerty na cele dobroczynne, zaznajamiał się ze śpiewakami...
Podczas obiadu rozgadali się.
— Dziwna rzecz — rzekł Łaptiew — znów mnie oszołomił zupełnie mój Teodor! Trzeba — mówi — dowiedzieć się kiedy upływa stulecie naszej firmy, żeby się starać o szlachectwo, i mówi to zupełnie poważnie. Co się z nim stało? Szczerze mówiąc, zaczyna mnie on niepokoić.
Mówili o Teodorze, o tem, że teraz wszyscy sobie czemś nabijają głowę. Naprzykład, Teodor stara się okazać prostym kupcem, chociaż już kupcem nie jest, a kiedy przychodzi do niego po pensyę nauczyciel ze szkoły, której stary Łaptiew jest opiekunem, to on zmienia nawet głos i zachowuje się z nauczycielem, jak naczelnik.
Po obiedzie nie mieli co robić i poszli do gabinetu. Mówili o dekadentach, o »Dziewicy Orleańskiej« i Kostia wydeklamował cały monolog; zdawało mu się, że bardzo dobrze naśladuje Jermołową. Potem zasiedli do winta. Dziewczynki nie odchodziły do siebie, do oficyny, lecz blade, smutne siedziały, obie na jednem krześle, i słuchały hałasu na ulicy, patrząc czy to nie ojciec idzie? Wieczorami, w ciemności i przy świecach bały się. Rozmowa przy wincie, kroki Piotra, trzask na kominku rozdrażniał je i nie miały już ochoty patrzeć na ogień; już i płakać im się nie chciało, ale było im smutno i coś je przygniatało. Nie rozumiały, jak można mówić o czemkolwiek i śmiać się, kiedy mama umarła.
— Coś pan dziś widział przez lornetkę? — zapytała Kostię Julja Siergiejewna.
— Dziś nic, a wczoraj kąpał się stary francuz.
O siódmej Julja Siergiejewna i Kostia pojechali do Małego Teatru. Łaptiew został z dziewczynkami.
— Czas już, żeby wasz tatko przyjechał — mówił, patrząc na zegarek. — Musiał się pociąg spóźnić.
Dziewczynki siedziały na krześle, milcząc przytulone jedna do drugiej, jak zwierzątka, którym zimno, a on chodził dalej po pokojach i z niecierpliwością patrzał na zegarek. W domu było cicho. Ale oto o dziewiątej ktoś nagle zadzwonił. Piotr poszedł otworzyć.
Usłyszawszy znajomy głos, dziewczynki krzyknęły z radości, załkały i rzuciły się do przedpokoju. Panaurow był w prześlicznem futrze, broda jego i wąsy zbielały od mrozu.
— Zaraz, zaraz — mruczał, a Sasza i Lida, płacząc i śmiejąc się, całowały jego zimne ręce, czapkę, futro. Piękny, omdlewający, zepsuty miłością, nie spiesząc się, pogłaskał dziewczynki, następnie wszedł do gabinetu, i rzekł, zacierając ręce.
— Ja do was nie na długo, przyjaciele. Jutro wyjeżdżam do Petersburga. Obiecują mnie przenieść do innego miasta.
Stanął w hotelu »Drezden«.



X.


U Łaptiewych bywał często Jan Gawryłycz Jarcew. Był to zdrowy, silny człowiek, czarnowłosy, z mądrą, przyjemną twarzą; uważali go za pięknego, ale w ostatnich czasach zaczął tyć i to psuło jego twarz i figurę, psuło go i to, że się strzygł krótko, prawie przy skórze. W uniwersytecie, dla jego wzrostu i siły, studenci nazywali go łamignatem.
Kończył razem z braćmi Łaptiew wydział filologiczny, potem wstąpił na przyrodę, a obecnie był doktorem chemii. Na katedrę nigdy nie liczył, nie był nawet nigdzie pomocnikiem zarządzającego laboratoryum, wykładał fizykę i historyę naturalną w realnem gimnazyum i w dwóch żeńskich szkołach. Zachwycony był swoimi uczniami, a zwłaszcza uczenicami i mówił, że wzrasta nadzwyczajne pokolenie. Prócz chemii, zajmował się jeszcze w domu socyologią i historyą Rosyi, niekiedy drukował niewielkie artykuły w czasopismach i w dziennikach, podpisane literą J. Kiedy mówił o czemkolwiek z botaniki, lub z zoologii, zdawał się być historykiem; jeżeli zaś rozwiązywał jakieś pytanie z historyi, uchodził za przyrodnika.
Częstym gościem Łaptiewych był też Kisz, przezwany wiecznym studentem. Był przez trzy lata na wydziale medycznym, potem przeszedł na matematyczny i siedział na każdym kursie po dwa lata. Ojciec, aptekarz z prowincyi, przysyłał mu czterdzieści rubli na miesiąc, matka, w tajemnicy przed ojcem, posyłała jeszcze dziesięć i to mu wystarczało na życie, a nawet na taki zbytek, jak szynel z bobrami, rękawiczki, perfumy i fotografię (fotografował się bardzo często i rozdawał swe portrety znajomym). Czyściutki, troszkę łysy, ze złotymi faworytami koło uszów, skromny, robił zawsze wrażenie człowieka, gotowego do oddania usług. Kłopotał się zawsze o cudze sprawy; to się nosił z jakąś listą, to od samego rana marzł przy kasie teatralnej, żeby kupić bilet dla znajomej, to biegł, aby na skutek czyjegoś zlecenia zamówić bukiet, lub wieniec. Mówili o nim: Kisz pójdzie, Kisz zrobi, Kisz kupi. Polecenia zwykle źle spełniał. Sypały się na niego wymówki, często zapominali zapłacić mu za sprawunki, ale on milczał i tylko wzdychał w zawiłych wypadkach. Nigdy się zbyt nie cieszył, ani martwił, opowiadał zawsze długo i nudnie, a dowcipy jego wywoływały śmiech dlatego tylko, że nie były śmieszne. Tak, pewnego razu, chcąc zażartować, powiedział do Piotra: »Piotrze, ty nie jesteś jesiotrem«, i to wywołało ogólny śmiech, on sam długo nie mógł się uspokoić, zadowolony, że tak mu się dowcip udał. Gdy chowali jakiego profesora, szedł zawsze na przodzie, razem z ludźmi, niosącymi pochodnie.
Jarcew i Kisz przychodzili zwykle wieczorem na herbatę. Jeśli gospodarstwo nie wyjeżdżali do teatru, albo na koncert, herbata wieczorna przeciągała się aż do kolacyi.
Pewnego wieczoru lutowego w jadalnym pokoju taką prowadzili rozmowę:
— Artystyczna produkcya wtedy tylko ma wartość i jest pożyteczna, jeżeli ma na celu jakiekolwiek poważne społeczne zadanie — mówił Kostia, gniewnie patrząc na Jarcewa. — Jeśli w produkcyi tej tkwi protest przeciw wieczystemu prawu, lub też autor uzbraja się przeciw wyższemu światu i jego pospolitości, to taka produkcya jest pożyteczną. Te zaś romansy i powieści, w których jest ach i och i ona go pokochała, a on ją zdradził — takie produkcye, powtarzam, są nic nie warte i niech je dyabli wezmą.
— Zgadzam się z panem, Konstanty Iwanyczu — rzekła Julia Siergiejewna. — Jeden opisuje miłosne powitanie, drugi zmianę w uczuciach, trzeci spotkanie po rozłączeniu. Czyż niema innych tematów? Przecież tylu jest ludzi zamęczonych nędzą, chorych, nieszczęśliwych, którzy muszą niechętnie to czytać.
Łaptiewowi było nieprzyjemnie, że jego żona, kobieta młoda, która jeszcze niema dwudziestu dwóch lat, tak poważnie i na zimno mówi o miłości. Domyślał się, dlaczego tak jest.
— Jeśli poezya nie rozwiązuje pytań, które się wam wydają poważnemi — rzekł Jarcew — to zwróćcie się do dzieł technicznych, policyjnych i do prawa finansowego; czytajcie naukowe artykuły. Naco by się zdało, gdyby w »Romeo i Julii« zamiast o miłości, mówiono, dajmy na to o swobodzie nauczania, albo o desynfekcyi więzień, jeśli jest o tem mowa w specyalnych ustawach i podręcznikach?
— Wujaszku, wpadamy w ostateczności! — przerwał Kostia. — My nie mówimy o takich olbrzymach, jak Szekspir, albo Göthe, mówimy o setkach utalentowanych i zdolnych pisarzy, którzy przynieśliby o wiele więcej korzyści, gdyby dali spokój miłości i zajęli się zaznajamianiem mas z ideami humanitarnemi.
Kisz, szepleniąc i mówiąc trochę przez nos, zaczął opowiadać treść powieści, którą niedawno przeczytał. Opowiadał szczegółowo, nie spiesząc się; przeszły trzy minuty, potem pięć, dziesięć, a on mówił dalej i nikt nie mógł zrozumieć, o czem opowiada; twarz jego stawała się coraz obojętniejszą i oczy mgłą zaszły.
— Panie Kisz, opowiadajże prędzej — nie wytrzymała Julia Siergiejewna — a przecież to jest męczące!
— Przestań, Kisz! — krzyknął na niego Kostia.
Roześmiali się wszyscy i sam Kisz.
Przyszedł Teodor. Z czerwonemi plamami na twarzy, nieśmiało, przywitał się i zabrał brata do gabinetu. W ostatnich czasach unikał ludnych zebrań, wolał towarzystwo jednego człowieka.
— Niech się tam młodzi pośmieją, a my tutaj porozmawiamy swobodniej — rzekł, siadając na wygodnem krześle, zdaleka od lampy. — Dawno, braciszku, nie widzieliśmy się. Ileż ty czasu nie byłeś w składzie? Powiedz, cały tydzień chyba.
— Tak, nie mam nic do roboty u was. Przyznam się, że i stary mi już dokuczył.
— Zapewne, obejdą się bez nas w składzie, ale przecież trzeba mieć jakieś zajęcie. W pocie czoła chleb twój jeść będziesz — powiedziane. — Bóg lubi pracę.
Piotr przyniósł na tacy szklankę herbaty. Teodor wypił bez cukru i poprosił o drugą. Pił dużo herbaty, w przeciągu jednego wieczoru był w stanie wypić dziesięć szklanek.
— Wiesz co — rzekł, wstając i podchodząc do brata. — Nie rozumując obłudnie, głosuj jawnie, a my pomaleńku, zrobimy z ciebie członka rządu miejskiego, a potem towarzysza prezydenta rady miejskiej. Następnie, ponieważ jesteś człowiekiem rozumnym, wykształconym, zauważą cię i zawezwą do Petersburga, ziemscy i miejscy działacze tam teraz w modzie i patrz, bracie, nie mając pięćdziesięciu lat, będziesz tajnym radcą i dostaniesz wstęgę honorową.
Łaptiew nic nie odpowiedział; wiedział o tem dobrze, że tego wszystkiego, i wstęgi i tytułu radcy tajnego Teodor sam dla siebie pragnie, nie wiedział też co odpowiedzieć.
Bracia siedzieli w milczeniu. Teodor otworzył zegarek i długo, bardzo długo patrzał na niego z natężoną uwagą, jak gdyby chciał obserwować ruch strzałki, i wyraz jego twarzy wydał się Łaptiewowi niezwykłym.
Poprosili na kolacyę. Łaptiew poszedł do pokoju jadalnego, a Teodor pozostał w gabinecie. Już się nie sprzeczali i Jarcew mówił głosem profesora, wykładającego lekcyę:
— Wobec różnicy klimatów, energii, gustów, wzrostów, równość pomiędzy ludźmi jest fizycznie niemożebną. Ale człowiek kulturalny może zrobić tę nierówność nieszkodliwą, tak jak to uczynił z błotami i niedźwiedziami. Jeżeli jeden uczony dokonał tego, aby kot, mysz, sokół i wróbel jadły z jednego talerza, miejmy nadzieję, że wychowanie zrobi to samo z ludźmi. Życie idzie wciąż naprzód, kultura czyni w naszych oczach olbrzymie postępy i z pewnością nadejdzie czas, kiedy obecne położenie robotników fabrycznych będzie się wydawało równym absurdem, jak nam teraz prawa poddaństwa, kiedy zamieniali dziewczyny na psów.
— To nie prędko da się zrobić, nie prędko — rzekł Kostia i uśmiechnął się — bardzo nieprędko, wtedy, kiedy Rotszyld uzna za absurd swoje pokłady złota; do tego czasu robotnik musi zginać kark i puchnąć z głodu. Nie, nie, wujaszku. Nie trzeba czekać, tylko walczyć. Jeżeli kot je z myszą z jednego talerza, to pan myśli, że on jest przejęty uznaniem dla sprawiedliwości? Gdzie tam. Zmusili go.
— Ja i Teodor jesteśmy bogatymi ludźmi, ojciec nasz jest kapitalistą, milionerem, więc z nami trzeba walczyć! — rzekł Łaptiew, pocierając dłonią czoło.
— Ze mną walczyć? jakoś się to nie mieści w mojej głowie! Jestem bogatym, ale cóż mi dotychczas te pieniądze dały, co mi dała ta siła? W czem jestem od was szczęśliwszym? Dzieciństwo miałem straszne, pieniądze nie wybawiły mnie od rózg. Kiedy Nina chorowała i umierała, nie pomogły jej moje pieniądze. Kiedy mnie ktoś nie kocha, to go zmusić do kochania nie mogę, choćbym na to wydał i sto milionów rubli.
— Zato pan może dużo zrobić dobrego potrzebującym pomocy — rzekł Kisz.
— Co tam za dobro! Prosił mnie pan wczoraj za jakimś matematykiem, który szuka zajęcia. Niech mi pan wierzy, że mogę dla niego równie mało zrobić, jak i pan. Mogę dać pieniędzy, ale przecież on nie tego chce. Prosiłem raz pewnego muzykanta o miejsce dla biednego skrzypka, a on mi odpowiedział: »Zwrócił się pan do mnie dlatego, że pan nie jesteś muzykantem«. Tak i ja panu odpowiem: zwraca się pan z taką pewnością do mnie dlatego, żeś pan nigdy nie był na stanowisku bogatego człowieka.
— Na co to porównanie z pewnym muzykantem, nie rozumiem! — rzekła Julja Siergiejewna i zaczerwieniła się. — Co tu ma do roboty pewien muzykant?!
Twarz jej zadrgała z nienawiści i spuściła oczy, żeby ukryć to uczucie. I nietylko mąż zrozumiał wyraz jej twarzy, zrozumieli je wszyscy, siedzący przy stole.
— Do czego ten muzykant! — powtórzyła cicho Julja Siergiejewna. — Niema nic łatwiejszego, jak pomódz biednemu człowiekowi.
Nastąpiło milczenie. Piotr podał jarząbki, ale nikt ich nie jadł, wszyscy jedli samą sałatę. Łaptiew nie pamiętał już o czem mówił, ale zrozumiał to dobrze, że nienawistnemi nie były jego słowa, ale to, że się wmieszał do rozmowy.
Po kolacyi poszedł do swego gabinetu; z natężoną uwagą, z bijącem sercem, oczekując świeżych upokorzeń, przysłuchiwał się temu, co się działo w salonie. Tam, nowy rozpoczęli spór; potem Jarcew usiadł do fortepianu i odśpiewał sentymentalny romans. Był mistrzem we wszystkiem: śpiewał, grał, pokazywał nawet sztuki kuglarskie.
— Jak wam się podoba, panowie, ale ja nie chcę w domu siedzieć — rzekła Julja Siergiejewna. — Trzeba pojechać dokądkolwiek.
Postanowili przejażdżkę za miasto i posłali Kisza do klubu kupieckiego po powóz. Łaptiewa nie zapraszali, gdyż zwykle nie jeździł z nimi za miasto, zresztą siedział u niego brat, ale on zrozumiał to w ten sposób, że jego obecność nudzi wszystkich i że w tem wesołem i młodem towarzystwie jest zupełnie zbytecznym. I złość jego, uczucie goryczy były tak silne, że mało nie płakał; cieszył się nawet, że z nim tak niegrzecznie postępują, że nim pogardzają, że jest głupim, nudnym mężem, złotym worem i zdawało mu się, że cieszyłby się jeszcze bardziej, gdyby go żona tej nocy lepszym zastąpiła przyjacielem i przyznała mu się do tego, patrząc na niego z nienawiścią... Był o nią zazdrosnym wobec znajomych studentów, aktorów, śpiewaków, Jarcewa, nawet przechodniów i teraz namiętnie pragnął, żeby ona rzeczywiście była mu niewierną, chciał ją zastać z kimkolwiek i otruć się, oderwać się raz na zawsze od tego widziadła. Teodor pił herbatę i głośno ją połykał. Ale oto i on zaczął przygotowywać się do wyjścia.
— Nasz stary musi mieć bielmo na oku — rzekł, kładąc futro. — Zaczyna bardzo źle widzieć.
Łaptiew włożył również futro i wyszedł. Odprowadziwszy brata, wsiadł do doróżki i pojechał do Jara.
— I to się nazywa szczęściem rodzinnem! — śmiał się sam ze siebie. — To jest miłość!
Zgrzytał zębami i nie wiedział, czy to uczucie zazdrości, czy też co innego. U Jara przeszedł się dokoła stołów, posłuchał w sali śpiewu; na wypadek spotkania ze swoimi nie miał odpowiedzi i zawczasu był pewnym, że na widok żony uśmiechnie się smutnie i głupio i wszyscy zrozumieją, jakie uczucie przyprowadziło go tutaj. Elektryczne światło, głośna muzyka, zapach pudru i spojrzenia kobiet męczyły go. Stawał więc pod drzwiami, starał się podglądać i podsłuchiwać co się dzieje w oddzielnych gabinetach i wydawało mu się, że odgrywa razem z kuplecistą i z kobietami jakąś niską, obrzydliwą rolę. Pojechał gdzieindziej, ale nie spotkał nikogo ze swoich i tylko, kiedy jadąc z powrotem, zbliżał się znów do Jara, hałaśliwie przejechał koło niego powóz; pijany stangret krzyczał i słychać było śmiech Jarcewa: »ha-ha-ha!«
Do domu wrócił Łaptiew około godziny czwartej. Julia Siergiejewna leżała. Widząc, że nie spi, podszedł do niej i rzekł szorstko:
— Rozumiem twój wstręt, twoją nienawiść, ale mogłabyś oszczędzać mnie przy obcych, mogłabyś ukryć twoje uczucie.
Usiadła na łóżku i spuściła nogi. Oczy jej przy świetle lampki wydawały się wielkiemi i ciemnemi.
— Przepraszam — rzekła.
Wzruszony, trzęsąc się całem ciałem, nie mógł wymówić ani jednego słowa, stał przed nią i milczał. Ona również siedziała jak przestępczyni, oczekująca na wyrok.
— Jak ja cierpię! — rzekł nakoniec, chwytając się za głowę. — Jestem, jak w piekle, pomieszania zmysłów dostałem!
— A czy mnie lekko? — zapytała drżącym głosem. — Bóg jeden wie, jak mi jest ciężko.
— Jesteś moją żoną od pół roku, a w sercu twojem niema iskierki miłości, najmniejszej nadziei niema, ani nawet myśli żadnej! Dlaczego wyszłaś za mnie? — mówił dalej Łaptiew z rozpaczą. — Dlaczego? Co za szatan pchał cię w moje objęcia? Czego się spodziewałaś? Czego chciałaś?
Patrzała na niego ze strachem, jakby się bała, że ją zabije.
— Czy ci się podobałem? Czyś mnie kochała? — pytał, tracąc oddech. — Nie! A więc co? Co? Mów: co? — krzyknął. — O przeklęte pieniądze! Przeklęte pieniądze.
— Przysięgam, że nie! — krzyknęła i przeżegnała się; dotknęła ją ta obelga i pierwszy raz usłyszał jej płacz. — Przysięgam, że nie! — powtórzyła.
— Nie myślałam o pieniądzach, nie są mi potrzebne, zdawało mi się, że źle postąpię, gdy ci odmówię. Bałam się, że zmarnuję twoje i moje życie. Teraz cierpię za moją pomyłkę, nieznośnie cierpię!
Zapłakała gorzko i on zrozumiał, jak ona cierpi; nie wiedząc co powiedzieć, upadł przed nią na kolana.
— Dosyć, dosyć — szeptał. — Obraziłem cię, bo szalenie cię kocham — pocałował ją nagle w nogę i namiętnie ją objął. Choć iskierkę miłości! — szeptał.
— No skłam! Skłam! Nie mów, że to pomyłka!...
Płakała dalej i on czuł, że znosi jego pieszczoty tylko jako nieuchroniony skutek swojej pomyłki. Nogę, którą całował, wsunęła pod siebie, jak ptak. Zrobiło mu się jej żal.
Położyła się i przykryła cała z głową, on rozebrał się i również położył się. Nazajutrz oboje byli zmieszani, nie wiedzieli o czem mówić, jemu zdawało się nawet, że ona niepewnie stąpa tą nogą, którą on pocałował.
Przed obiadem przyjechał Panaurow z pożegnaniem. Julii zachciało się nagle jechać do domu, do rodziny; dobrze byłoby wyjechać, myślała, i odpocząć od życia rodzinnego, od tego wzburzenia i tego ciągłego przekonania, że postąpiła źle. Postanowiono podczas obiadu, że pojedzie z Panaurowem i pozostanie z ojcem przez dwa, lub trzy tygodnie, dopóki się jej nie znudzi.


XI.


Jechała z Panaurowem w oddzielnym przedziale; on miał na głowie barankową czapkę niezwykłej formy.
— Tak, nie zadowolnił mnie Petersburg — mówił wolno, wzdychając. — Obiecują dużo, ale nic określonego. Tak, moja droga. Byłem sędzią pokoju, członkiem dożywotnim, prezesem zjazdu sędziów pokoju, nakoniec radcą rządu gubernialnego, zdaje mi się, że zasłużyłem się ojczyźnie i mam prawo spodziewać się, że zwrócą na mnie uwagę, a tu masz! Nie mogę się doprosić, żeby mnie przenieśli do innego miasta.
Panaurow zamknął oczy i pokiwał głową.
— Nie uznają mnie — mówił dalej, jakby zasypiając. — Zapewne, nie jestem genialnym administratorem, ale jestem porządnym, uczciwym człowiekiem, a w dzisiejszych czasach i to jest rzadkie. Przyznaję się ze skruchą, że czasem oszukiwałem kobiety, ale w stosunkach z władzą rosyjską byłem zawsze dżentelmenem. No, dosyć o tem — rzekł, otwierając oczy — pomówmy o tobie. Co ci do głowy przyszło, żeby tak nagle jechać do ojca?
— Tak, trochę się z mężem zgodzić nie mogę — rzekła Julia, patrząc na jego czapkę.
— Tak, jakiż on dziwny. Wszyscy Łaptiewowie są dziwni. Jeszcze twój mąż niczego sobie, ale Teodor zupełnie głupi.
Panaurow westchnął i zapytał poważnie:
— A kochanka już masz?
Julia Siergiejewna spojrzała na niego ze zdziwieniem i uśmiechnęła się.
— Gadasz, Bóg wie co.
Na większej stacyi, o godzinie jedenastej wyszli oboje i zjedli kolacyę. Gdy pociąg ruszył dalej, Panaurow zdjął palto i czapkę i usiadł obok Julii.
— Muszę ci powiedzieć, że jesteś bardzo miła — zaczął. — Przepraszam za ordynarne porównanie: przypominasz mi świeżo osolony ogórek; czuć go, że tak powiem, jeszcze inspektami, ale już ma w sobie trochę soli i zapach kopru. Z ciebie wyrasta pomału wspaniała kobieta, cudowna, powabna kobieta. Gdyby ta nasza jazda wypadła o jakie pięć lat wcześniej — westchnął Panaurow — uważałbym za miły obowiązek zaliczyć się do twych wielbicieli, ale teraz, niestety, jestem inwalidem.
Uśmiechnął się smutnie i łagodnie objął ją wpół.
— Zwaryowałeś! — rzekła, zaczerwieniła się i przestraszyła tak, że zlodowaciały jej ręce i nogi. — Odejdź, Grzegorzu Mikołajewiczu!
— Czegoż się boisz, miła — zapytał miękko Panaurow. — Cóż w tem strasznego? Nie przyzwyczajona jesteś poprostu.
Kiedy się kobieta opiera, to znaczy, podług niego, że wywarł pewne wrażenie i że się podoba. Trzymając Julię wpół, pocałował ją mocno w twarz, potem w usta, przekonany, że sprawia jej wielką przyjemność. Julia zmieszana, przestraszona, zaczęła się śmiać. Pocałował ją jeszcze raz i kładąc swą śmieszną czapkę, rzekł:
— Oto wszystko, co może ci dać inwalid. Pewien pasza turecki, poczciwy staruszek, dostał w spadku, czy też, jak się zdaje, w prezencie, cały harem. Gdy jego młode, piękne żony ustawiły się przed nim pod rząd, obszedł dokoła nich, pocałował każdą i powiedział: »Oto wszystko, co teraz jestem w stanie wam dać«. Mówię i ja to samo.
Wszystko to wydało jej się głupiem, niezwykłem i bawiło ją. Chciała dokazywać. Stanęła na kanapie, nucąc, zdjęła z półki koszyczek z cukierkami i rzucając kawałek czekolady krzyknęła:
— Łap!
Złapał; rzuciła mu drugi cukierek z głośnym śmiechem, potem trzeci, a on wszystkie chwytał i kładł do ust, patrząc na nią błagalnym wzrokiem; zdawało jej się, że w jego twarzy, w rysach i w wyrazie dużo jest kobiecego i dziecięcego. I kiedy zmęczona, usiadła na kanapie i patrzała na niego ze śmiechem, on dotknął dwoma palcami jej twarzy i rzekł jakby z gniewem:
— Podła dzieweczka!
— Bierz — rzekła, podając mu koszyczek. — Nie lubię słodyczy.
Zjadł cukierki, wszystkie, jeden po drugim i próżny koszyczek schował do kufra.
— Jednak, dosyć figlów — rzekł. — Inwalid musi iść baj-baj.
Wyjął z trok swój bucharski szlafrok i poduszkę, położył się i przykrył szlafrokiem.
— Dobranoc, gołąbko! — rzekł cicho i westchnął tak, jak gdyby go całe ciało bolało.
Wkrótce dało się słyszeć chrapanie. Nie krępując się już nikim, położyła się również i wkrótce usnęła.
Kiedy nazajutrz rano jechała w swojem rodzinnem mieście z foksalu do domu, ulice wydały jej się pustemi, bezludnemi, śnieg szarym, a domy maleńkimi, jak gdyby je kto spłaszczył. Spotkała procesyę: nieśli z chorągwiami nieboszczyka w otwartej trumnie.
»Mówią, że spotkanie nieboszczyka to jest dobry znak« — pomyślała Julia Siergiejewna.
Na oknach domu, w którym umarła Nina Teodorówna, ponalepiane były białe kartki.
Z bijącem sercem wjechała na swoje podwórze i zadzwoniła u drzwi. Otworzyła jej nieznajoma pokojówka, tęga, zaspana, w ciepłym, watowanym kaftanie. Idąc po schodach, Julia przypomniała sobie, jak na tem samem miejscu oświadczył jej się Łaptiew, ale teraz schody były brudne, niemyte. Na górze, w zimnym korytarzu czekali chorzy w futrach. I niewiadomo dlaczego serce jej mocno biło, ledwo szła, tak była wzruszoną.
Doktór był jeszcze tęższy, niż dawniej, czerwony jak cegła, z potarganymi włosami, pił herbatę. Zobaczywszy córkę, ucieszył się bardzo, rozpłakał się nawet, pomyślała, że w życiu tego starca jedyną jest pociechą, rozczulona, objęła go mocno i powiedziała, że długo, aż do Wielkanocy mieszkać u niego będzie. Przebrała się w swoim pokoju, potem przeszła do jadalnego, żeby razem z nim wypić herbatę. Chodził z kąta w kąt, wsunąwszy ręce do kieszeni i śpiewał: »ru-ru-ru«, widocznie był z czegoś niezadowolony.
— Wesoło żyjesz tam w Moskwie — rzekł. — Bardzo się cieszę, żeś przyjechała... Mnie staremu nic nie potrzeba. Zdechnę wkrótce i oswobodzę was wszystkich. I tak dziwię się, że mam tak twardą skórę i że jeszcze żyję. Zdumiewająca rzecz!
Powiedział jeszcze, że jest starym osłem, na którym wszyscy jeżdżą. Zwalili na niego kuracyę Niny Teodorówny, kłopoty z jej dziećmi, pogrzeb, a ten chłystek, Panaurow, o niczem nie chciał wiedzieć i nawet pożyczył od niego sto rubli, których mu dotychczas nie oddał.
— Zabierz mnie do Moskwy i zamknij w domu waryatów! — rzekł doktór. — Ja jestem waryatem, naiwnym dzieciakiem, gdyż wierzę jeszcze w prawdę i w sprawiedliwość.
Wyrzucał jej, że jej mąż jest krótkowidzącym: nie kupuje domów, które tak łatwo można sprzedać. Teraz już nie zdawało się Julii, że w życiu tego starca jest jedyną pociechą. Później, kiedy przyjmował chorych i pojechał na praktykę, chodziła po wszystkich pokojach, nie wiedząc, co robić i o czem myśleć. Odzwyczaiła się od rodzinnego miasta i od domu rodzicielskiego; nie ciągnęło ją na ulicę, ani do znajomych, a na wspomnienie dawnych przyjaciółek i panieńskiego życia nie robiło jej się smutno i nie żałowała przeszłości.
Wieczorem ubrała się starannie i poszła na nabożeństwo. Ale w kościele byli tylko prości ludzie i jej wspaniałe futro i kapelusz nie wywarły najmniejszego wrażenia. Wydało jej się wtedy, że zaszła jakaś zmiana i w kościele i w niej samej. Dawniej lubiła, kiedy podczas nabożeństwa czytali kanon i śpiewali wiersze początkowe kantat kościelnych, naprzykład: »Odrzucą usta moje«, lubiła podchodzić wolno z tłumem do księdza, stojącego w środku kościoła i czuć na swem czole oleje święte, teraz oczekiwała tylko końca nabożeństwa. Wychodząc z kościoła, bała się, aby żebracy nie poprosili o jałmużnę; nudziłoby ją zatrzymywanie się i szukanie po kieszeniach, zresztą i w kieszeniach nie miała miedziaków, ale tylko same ruble.
Położyła się wcześnie, ale długo spać nie mogła. Śniły jej się jakieś portrety i procesya pogrzebowa, którą rano widziała; otwartą trumnę z nieboszczykiem wnieśli na podwórze i zatrzymali się przed drzwiami, potem długo kołysali trumnę na prześcieradłach i ze wszystkich sił uderzyli nią w drzwi. Julia obudziła się i skoczyła z przestrachu. Rzeczywiście na dole stukali do drzwi i drut od dzwonka szeleściał na ścianie, ale dzwonka nie było słychać.
Doktór zakaszlał. Słychać było, jak pokojówka zeszła na dół i wróciła.
— Proszę pani! — rzekła, stukając do drzwi. — Proszę pani!
— Co takiego? zapytała Julia.
— Depesza dla pani!
Julia wyszła do niej ze świecą w ręku. Za pokojówką stał doktór w bieliźnie i w palcie, również z zapaloną świecą.
— Dzwonek zepsuł się u nas — mówił ziewając. — Od dawna powinien być naprawiony.
Julia otworzyła depeszę i przeczytała: »Pijemy zdrowie pani. — Jarcew. Koczew«.
— Ach, co za głupcy! — rzekła i roześmiała się; zrobiło jej się lekko i wesoło na duszy.
Powróciwszy do swego pokoju, umyła się, potem ubrała i zaczęła swe rzeczy układać aż do świtu, a w południe pojechała do Moskwy.



XII.


W niedzielę Łaptiewowie poszli na wystawę obrazów. Wybrali się tam całym domem, po moskiewsku, z obiema dziewczynkami, z guwernantką i Kostią.
Łaptiew znał rodziny wszystkich znanych malarzy i nie opuszczał ani jednej wystawy. Czasem, w lecie, na letniem mieszkaniu on sam malował widoki i zdawało mu się, że ma dużo gustu i że gdyby się uczył, wyszedłby na zdolnego malarza. Za granicą, chodził niekiedy po antykwarniach i udając znawcę, oglądał widoki, wypowiadał swoje zdanie, kupował cośkolwiek, antykwaryusz ściągał z niego ile sam chciał i kupiony przedmiot leżał potem, zabity w skrzynce w wozowni, dopóki nie znikł niewiadomo gdzie. Lub też, zachodząc do sklepu z obrazami, długo i uważnie oglądał obrazy, bronzy, robił różne uwagi i nagle kupował jakąś ramkę, albo pudełko z marnego papieru. W domu miał obrazy olbrzymich rozmiarów, ale nędzne, dobre zaś źle były powieszone. Nieraz, zdarzało się, że drogo zapłacił za rzecz, która, jak się później okazało, była podrobioną. I rzecz dziwna, że nieśmiały zwykle w życiu, na wystawach obrazów był niezwykle śmiały i pewien siebie. Dlaczego?
Julia Siergiejewna patrzała na obrazy tak, jak jej mąż, przez lornetkę i dziwiła się, że ludzie na obrazach wyglądają jak żywi, a drzewa jak prawdziwe; nie rozumiała nic, wydawało jej się, że na wystawie dużo jest obrazów jednakowych i że cel sztuki zasadza się na tem, ażeby się nam, gdy patrzymy na obrazy, ludzie i przedmioty wydawały rzeczywistymi.
— Oto »las« Szyszkina — tłumaczył jej mąż. — On zawsze to samo maluje... A tutaj zwróć uwagę: takiego fioletowego śniegu nigdy niema w naturze... A ten malec ma lewą rękę krótszą od prawej.
Kiedy się wszyscy zmęczyli i Łaptiew poszedł szukać Kostię, aby jechać do domu, Julia zatrzymała się przód niewielkim widoczkiem i obojętnie patrzała na niego. Na pierwszym planie rzeczka, przez nią rzucony mostek, na brzegu rzeczki ścieżka, niknąca w ciemnej trawie, pole, potem na prawo kawałek lasu, przy nim ognisko; widocznie straż nocna. W dali dogorywa zorza wieczorna.
Julia wyobraziła sobie, że ona sama idzie przez mostek, potem po ścieżce coraz dalej i dalej, dokoła cicho, krzyczą chróściele, żarzy się ogień. I nagle wydało jej się, że te same obłoczki, które się rozciągnęły po czerwonej stronie nieba, i las i pole, widziała już dawno i nie jeden a wiele razy, poczuła się samotną i zapragnęła iść, iść i iść po ścieżynie; i tam, gdzie była zorza wieczorna, widać było odbicie czegoś nieziemskiego, wiecznego.
— Jak to jest pięknie malowane! — rzekła, dziwiąc się, że obrazek stał jej się nagle zrozumiałym. — Patrz, Alosza, czy widzisz, jak tu cicho?
Starała się wytłumaczyć dlaczego jej się ten obraz tak podoba, ale ani mąż, ani Kostia nie rozumieli jej. Patrzała na obraz ze smutnym uśmiechem i wzruszyło ją to, że inni nie widzieli w nim nic nadzwyczajnego; potem znów chodziła po salach i oglądała dzieła sztuki, chciała je rozumieć i już jej się nie zdawało, że na wystawie dużo jest jednakowych obrazów. Kiedy wróciwszy do domu, pierwszy raz zwróciła uwagę na wielki obraz wiszący w salonie, nad fortepianem, poczuła do niego wstręt i rzekła:
— Co za przyjemność mieć takie obrazy!
Później złote gzymsy, weneckie zwierciadła, tudzież obrazy w rodzaju tego, który wisiał nad fortepianem, a również dyskusye męża i Kostii o sztuce, budziły w niej uczucie nudy i złości, a czasem nawet nienawiści.
Życie płynęło zwykłym trybem, z dnia na dzień, nie obiecując nic szczególnego. Sezon teatrów skończył się, nadchodziła pora ciepła. Pogoda była wspaniała.
Pewnego razu Łaptiewowie wybrali się do sądu okręgowego posłuchać jak Kostia bronił kogoś z urzędu. Spóźnili się trochę i przyjechali do sądu, w chwili kiedy się rozpoczynało badanie świadków. Obwinionym był zwykły szeregowiec o kradzież z włamaniem. Między świadkami było dużo praczek; dowodziły, że podsądny bywał często u gospodyni, utrzymującej pralnię; w święto Podniesienia Krzyża św. przyszedł późno wieczorem prosić o pieniądze na wódkę, ale nikt mu ich nie dał; wtedy wyszedł i po godzinie wrócił z piwem i z miętowymi piernikami dla dziewcząt. Pili i śpiewali prawie do świtu, a gdy się rano opamiętali, zamek u wejścia na strych był wyłamany i z bielizny znikły trzy koszule męskie, spódnica i dwa prześcieradła. Kostia badał drwiąco każdą praczkę, czy ona w święto Podniesienia Krzyża św. nie piła również tego piwa, które przyniósł podsądny? Chciał widocznie udowodnić, że praczki same siebie okradły. Mówił bez najmniejszego wzruszenia, surowo patrząc na świadków.
Tłumaczył co to jest kradzież z włamaniem, a co zwykła kradzież. Mówił szczegółowo, przekonywująco, objawiał niezwykłą zdolność do mówienia długo, i poważnym głosem mówił o tem, co już dawno wszyscy wiedzą. I trudno było zrozumieć o co mu właściwie idzie. Z długiej jego mowy przewodniczący mógł tylko w następujący sposób wnioskować: »włamanie było, ale kradzieży nie było, bo praczki same przepiły bieliznę, a jeżeli była kradzież, to bez włamania«. Ale widocznie, mówił to właśnie, co było trzeba, gdyż mową jego przejęli się świadkowie i podobał się publiczności. Kiedy ogłoszono wyrok uniewinniający, Julia skinęła głową Kostii, a później mocno uścisnęła jego dłoń.
W maju Łaptiewowie wyjechali na letnie mieszkanie do Sokolnik. Julia była już w poważnym stanie.


XIII.


Upłynął rok. W Sokolnikach, niedaleko od plantu drogi Jarosławskiej, siedzieli na trawie Julia i Jarcew; trochę dalej leżał Kostia, podłożył ręce pod głowę i patrzał na niebo. Spacerowali długo wszyscy troje, a teraz czekali kiedy przejdzie spacerowy pociąg i kiedy pójdą do domu na herbatę.
— Matki widzą w swoich dzieciach coś nadzwyczajnego, tak już natura urządziła — mówiła Julia. — Całemi godzinami matka stoi przy łóżeczku i patrzy jakie dzieciątko ma uszki, a jakie oczki, nosek, zachwyca się. Jeśli ktoś obcy całuje jej maleństwo, to jej biednej zdaje się, że mu to sprawia niezwykłą przyjemność. I nie umie matka mówić o czem innem, jak o swojem dzieciątku. Znam tę słabostkę matek, uważam na siebie, ale doprawdy, moja Ola nie jest zwykłem dzieckiem. Jak ona patrzy, kiedy ssie! Jak się śmieje! Ma tylko osiem miesięcy, ale takich mądrych ócz nie widziałem i u trzyletnich dzieci.
— Niech mi pani powie — rzekł Jarcew — kogo pani woli męża, czy dziecko?
Julia wzruszyła ramionami.
— Nie wiem — rzekła. — Nigdy bardzo nie kochałam męża, a Ola, to właściwie, moja pierwsza miłość. Pan przecież wie, że ja nie z miłości wyszłam za Aleksego. Dawniej byłam głupia, cierpiałam, myślałam ciągle o tem, że zmarnowałam i jego i swoje życie, teraz widzę, że żadnej miłości nie potrzeba, wszystko to głupstwo.
— Ale jeśli nie miłość, to jakież uczucie przywiązuje panią do męża. Dlaczegoż pani z nim żyje?
— Nie wiem... Tak, przyzwyczajenie zapewne. Cenię go, tęskno mi do niego, gdy go długo niema, ale to nie miłość. Jest mądrym, uczciwym człowiekiem i to mi do szczęścia wystarcza. On bardzo dobry, prosty...
— Alosza mądry, Alosza dobry — przerwał jej Kostia, leniwie podnosząc głowę — ale, droga pani, żeby poznać, że on jest mądry i interesujący, trzeba z nim trzy pudy soli zjeść... I gdzie pani widzi tę jego dobroć, albo ten rozum? Pieniędzy rzuci ile pani chce; to może zrobić, ale gdzie trzeba okazać charakter, stawić opór natrętowi i zuchwalcowi, tam mięsza się i na duchu upada. Tacy ludzie, jak pani kochany Aleksy są ludźmi wspaniałymi, ale do walki zupełnie niezdatni. I w ogóle do niczego nie są zdolni.
Nakoniec pokazał się pociąg. Z komina lokomotywy buchała i wznosiła się nad laskiem zupełnie różowa para i dwa okna w ostatnim wagonie błysnęły nagle w słońcu tak silnie, że patrzeć na nie nie było można.
— Chodźmy pić herbatę! — rzekła Julja Siergiejewna, wstając.
Ostatniemi czasy utyła trochę i chód miała leniwy.
— A jednak bez miłości nie jest dobrze — rzekł Jarcew, idąc za nią. — Dużo mówimy i piszemy o miłości, ale sami mało kochamy, a to niedobrze.
— Wszytko to głupstwo, Janie Gawriłyczu — rzekła Julia. — Nie na tem polega szczęście.
Pili herbatę w ogrodzie, gdzie kwitły rezeda, lewkonie, tytoń i rozwijały się już wczesne mieczyki. Jarcew i Kostia widzieli na twarzy Julii Siergiejewny, że przeżywa teraz szczęśliwa epokę wewnętrznego spokoju i równowagi ducha, że niczego nie pragnie, prócz tego, co już ma, i im również zrobiło się lżej, spokojniej na duszy. Cokolwiek kto powiedział, uznawanem było za dobre i mądre. Sosny były wspaniałe, rozchodził się tak cudowny, orzeźwiający zapach żywicy, jak nigdy przedtem, śmietanka była bardzo smaczna, a Sasza była mądrą, ładną dziewczynką...
Po herbacie Jarcew śpiewał, akompaniując sobie na fortepianie, a Julja i Koczew siedzieli milcząc i słuchali: czasem tylko wstawała Julja i cicho wychodziła, żeby spojrzeć na dziecko i na Lidę, która od dwóch dni leżała w gorączce i nic nie jadła.
— »Przyjacielu, miły przyjacielu« — śpiewał Jarcew; — Nie, państwo, choćbyście mnie zabili — rzekł i wstrząsnął głową; — nie rozumiem, dlaczego jesteście przeciwni miłości! Gdybym nie był zajętym piętnaście godzin na dobę, to niezawodnie zakochałbym się.
Nakryli do kolacyi na tarasie; było ciepło i cicho, ale Julja otuliła się chustką i skarżyła się na wilgoć. Gdy się ściemniło, uczuła się nagle nieco słabą, dostała dreszczy i prosiła gości, aby dłużej zostali; częstowała ich winem i po kolacyi kazała podać koniak, żeby nie odchodzili. Nie chciała zostać sama z dziećmi i ze służbą.
— My, letnicy, mamy zamiar urządzić przedstawienie dla dzieci — rzekła. — Mamy już wszystko, i teatr i aktorów, zatrzymuje nas tylko sama sztuka. Przysłali nam kilkanaście różnych sztuk, ale żadna nie jest odpowiednią. Pan lubi teatr i zna pan dobrze historyę — zwróciła się do Jarcewa — niech pan napisze historyczną sztukę.
— Cóż, mogę.
Goście wypili koniak i zabierali się do odejścia. Była już jedenasta, a dla letników to późno.
— Jak ciemno, nic a nic nie widać! — mówiła Julja Siergiejewna, odprowadzając ich do bramy.
— Nie wiem, panowie, jak wy dojdziecie. Ale, jak chłodno!
Okryła się jeszcze lepiej i wróciła na ganek.
— A mój Aleksy pewno gdzieś w karty gra! — krzyknęła. — Dobranoc.
Po jasno oświetlonych pokojach nic nie było widać. Jarcew i Kostia po omacku, jak ślepi, dostali się do plantu i przeszli na drugą stronę.
— Nic nie widać — rzekł Kostia, basem, zatrzymując się i spojrzał na niebo.
— A to gwiazdy, gwiazdy, widocznie jakieś nowe, piętnasto kopiejkowe! Gawriłycz!
— A? — odezwał się gdzieś Jarcew.
— Mówię, że nic nie widać. Gdzie jesteś?
Jarcew, pogwizdując, podszedł do niego i wziął go pod rękę.
— Ej, letnicy! — zawołał nagle Kostja na cały głos. — Socyalistę złapali!
Kiedy był podchmielonym, zawsze był niespokojny, krzyczał, zadzierał ze stójkowymi, z dorożkarzami, śpiewał, śmiał się, jak szalony.
— Natura, niech cię wszyscy dyabli wezmą! — krzyknął Kostia.
— No, no — upominał go Jarcew. — Dajże spokój. Proszę cię.
Niezadługo dwaj przyjaciele przyzwyczaili się do ciemności i zaczęli odróżniać sylwetki wysokich sosen i słupów telegraficznych. Z dworców moskiewskich słychać było od czasu do czasu gwizdanie lokomotyw i żałośnie dźwięczały druty. Z lasu nie dochodził ani jeden dźwięk i czuć było w tem milczeniu coś dumnego, silnego, tajemniczego, przytem, teraz w nocy, wydawało się że wierzchołki drzew dochodzą do nieba. Przyjaciele odszukali swoją drogę i poszli po niej. Było zupełnie ciemno i tylko po długim pasie nieba, zasianym gwiazdami i po twardej udeptanej ziemi, którą mieli pod nogami, poznali, że idą aleją. Szli obok siebie w milczeniu i zdawało im się obu, że naprzeciwko nich idą jacyś ludzie. Byli już zupełnie trzeźwi. Jarcewowi przyszło do głowy, że może w tym lesie unoszą się teraz dusze zmarłych carów moskiewskich, bojarów i patryarchów, chciał powiedzieć to Kostii, ale się wstrzymał.
Kiedy doszli do rogatki, na niebie coś migotało. Nie przerywając milczenia Jarcew i Kostia szli obok tanich willi, oberż, leśnych składów pod mostem połączonych dróg, zostali przeniknięci wilgocią, poczuli miły zapach lipy, a potem weszli na długą, szeroką ulicę, gdzie nie było ani ludzi, ani światła... Kiedy doszli do Czerwonego Stawu, zaczynało świtać.
— Moskwa, to miasto, które jeszcze wiele cierpień przebyć musi — rzekł Jarcew, patrząc na klasztor Aleksiejewski.
— Skąd ci to do głowy przyszło?
— Tak, lubię Moskwę.
Jarcew i Kostia urodzili się w Moskwie i ubóstwiali ją, przy tem wrogo byli usposobieni dla innych miast; przekonani byli, że Moskwa — to niepospolite miasto, a Rosya — niepospolity kraj. Na Krymie, na Kaukazie, za granicą było im nudno, niewygodnie, nieprzyjemnie i uważali swą szarą, moskiewską pogodę za najprzyjemniejszą i najzdrowszą. Dni, kiedy zimny deszcz uderza w szyby i wcześnie zapada zmierzch, kiedy ściany domów i kościołów nabierają burego, smutnego koloru i kiedy, wychodząc na ulicę, nie wiesz, co na siebie włożyć — dni takie wesoło ich usposabiały.
Nakoniec przy dworcu wsiedli do dorożki.
— Rzeczywiście, warto by napisać sztukę historyczną — rzekł Jarcew — ale wiesz, bez Łapunowych i bez Godunowych, a raczej z czasów Jarosława, albo Monomacha. Nienawidzę wszystkie sztuki historyczne z wyjątkiem monologu Pimena. Kiedy masz do czynienia z jakiemkolwiek źródłem historyi, lub nawet kiedy czytasz podręcznik do historyi Rosyi, wydaje ci się, że w Rosyi wszyscy są utalentowani, zdolni, interesujący, ale gdy patrzę w teatrze na sztukę historyczną, wtedy życie rosyjskie przedstawia mi się jako nieudolne, niezdrowe, nieoryginalne.
Przy Dymitrowce przyjaciele rozstali się i Jarcew pojechał dalej do siebie na Nikitską. Drzemał, kiwał się, ale nie przestawał myśleć o sztuce. Nagle, wyobraził sobie, że słyszy straszny hałas, krzyki w jakimś niezrozumiałym, jakby kałmuckim języku; zobaczył jakąś wieś, ogarniętą płomieniami, lasy sąsiednie pokryte szronem, blado-różowe w blasku pożaru: zdawało mu się, że jest tak jasno, że można rozróżnić każdą igiełkę sosnową; jacyś ludzie, konno i pieszo kręcą się po wsi, a konie ich i oni sami równie są purpurowi, jak łuna na niebie.
— To Połowcy — myśli Jarcew.
Jeden z nich, stary, straszny, z zakrwawioną twarzą, cały opalony, przywiązuje do siodła młodą dziewczynę, o białej, ruskiej twarzy. Stary krzyczy, doprowadzony do szału, a dziewczę patrzy smutnie, rozumnie... Jarcew wstrząsnął głową i obudził się.
— »Przyjacielu, miły przyjacielu«... — zaśpiewał.
Płacąc dorożkarza i później idąc do siebie po schodach, nie mógł się rozbudzić i widział jak płomienie obejmują drzewa, las trzeszczy i pokrywa się dymem, olbrzymi dzik, oszalały ze strachu, biegnie przez wieś... A dziewczę przywiązane do siodła wciąż patrzy.
Kiedy wszedł do swego pokoju było już jasno. Na fortepianie, przy otwartych nutach dopalały się dwie świece. Na kanapie leżała Razsudina w czarnej sukni z paskiem, z gazetą w ręku i twardo spała. Widocznie, grała długo, oczekując powrotu Jarcewa i nie doczekawszy się, usnęła.
— O, zmęczyła się! — pomyślał.
Wyjął ostrożnie z jej rąk gazetę, przykrył ją pledem, zgasił świece i poszedł do sypialnego pokoju. Kładąc się, myślał o sztuce historycznej i spokoju mu nie dawał motyw: »Przyjacielu, miły przyjacielu«...
Dwa dni później wpadł do niego na chwilę Łaptiew powiedzieć, że Lida zachorowała na dyfteryt, a od niej zaraziła się Julia i dziecko; po pięciu dniach przyszła wiadomość, że Lida i Julia są zdrowsze, ale dziecko umarło i Łaptiewowie rzucają swą willę w Sokolnikach a przyjeżdżają do miasta.


XIV.


Łaptiew nie lubił siedzieć długo w domu. Żona jego wychodziła często do oficyny, mówiąc, że musi się zająć dziewczynkami, ale on wiedział, że chodzi tam nie dla zajęcia, ale żeby się wypłakać przed Kostią. Przeszło dziewięć dni, potem dwadzieścia, czterdzieści, a ciągle trzeba było jeździć na cmentarz Aleksiejewski i słuchać Mszy świętej, potem męczyć się całymi dniami, myśleć tylko o tem nieszczęsnem dzieciątku i mówić żonie na pociechę różne banalne brednie. W składzie bywał bardzo rzadko, zajmował się dobroczynnością, wymyślał dla siebie rozmaite kłopoty i cieszył się, gdy mu wypadło za jakiemkolwiek głupstwem przejeździć dzień cały. W ostatnich czasach postanowił wyjechać za granicę, aby się tam zapoznać z ustrojem przytułków noclegowych i myśl ta była mu teraz rozrywką.
Był dzień jesienny. Julia przed chwilą wyszła do oficyny, a Łaptiew leżał w gabinecie na kanapie i namyślał się, gdzie pójść. W tejże chwili Piotr oznajmił, że przyszła Razsudina. Łaptiew ucieszył się bardzo, zeskoczył z kanapy i wybiegł na spotkanie niespodziewanego gościa, swej byłej przyjaciółki, o której już prawie zapomniał. Od tego wieczoru, kiedy ją raz ostatni widział, nie zmieniła się wcale.
— Polina! — rzekł, wyciągając do niej obie ręce. — Ileż zim, ile lat! Gdybyś ty wiedziała, jak się cieszę, że cię widzę! Proszę cię!
Razsudina, witając się, szarpnęła go za rękę i nie zdejmując wierzchnego ubrania i kapelusza, weszła do gabinetu i usiadła.
— Ja na minutkę przyszłam do pana — rzekła. — Nie mam czasu mówić o głupstwach. Niech pan zechce usiąść i słuchać. Czy pan jesteś rad, że mnie widzisz, czy też nie, jest mi najzupełniej obojętnem; ponieważ dla mnie łaskawe zajęcie się mną mężczyzn nie jest warte złamanego szeląga. Jeżeli zaś przyszłam do pana, to dlatego, że byłam już dzisiaj w pięciu miejscach i wszędzie mi odmówili, tymczasem sprawa nie cierpi zwłoki. Słuchaj pan — mówiła dalej, patrząc mu prosto w oczy — pięciu znajomych studentów, ludzi ograniczonych i głupich, ale bezwarunkowo bardzo biednych, ma być wydalonych z zakładu z powodu nieopłacenia wpisu w oznaczonym terminie. Bogactwo pana kładzie na pana obowiązek pojechania natychmiast do uniwersytetu i zapłacenia za nich.
— Z przyjemnością, Polino.
— Oto są ich nazwiska — rzekła Polina, podając Łaptiewowi notatkę. — Niech pan w tej chwili jedzie, rodzinnych rozkoszy użyje pan później.
W tej samej chwili za drzwiami, prowadzącymi do salonu dał się słyszeć jakiś szmer, coś, jakby skrobanie psa. Razsudina w tej chwili zaczerwieniła się i gwałtownie wstała z siedzenia.
— Pańska dulcynea podsłuchuje nas! — rzekła. — To szkaradne.
Łaptiewowi zrobiło się nieprzyjemnie.
— Niema jej tutaj, jest w oficynie — rzekł Łaptiew. — I proszę o niej tak nie mówić. Straciliśmy dziecko, ona jest bardzo zmartwiona.
— Możesz ją pan uspokoić — Razsudina uśmiechnęła się i usiadła — będzie ich z dziesięcioro jeszcze. Każdy ma dosyć rozumu na to, aby dzieci rodzić.
Łaptiew przypomniał sobie, że słyszał już nieraz to samo, czy też coś w tym rodzaju, ale kiedyś dawno i uśmiechnęła mu się poezya czasów minionych, czasu swobody, życia kawalerskiego, kiedy mu się zdawało, że jest młodym i że może wszystko, co tylko chce i kiedy nie było miłości do żony i wspomnień o dziecku.
— Pojedźmy razem — rzekł, przeciągając się.
Kiedy przyjechali do uniwersytetu, Razsudina została przy bramie, czekając na Łaptiewa, który poszedł do kancelaryi; wkrótce potem wrócił i podał Razsudinej pięć kwitów.
— Dokąd teraz? — zapytał Łaptiew.
— Do Jarcewa.
— Ja też pojadę.
— Przeszkodzisz mu pan w robocie.
— Nie, napewno nie! — rzekł i spojrzał na nią błagalnie.
Miała na głowie czarny, żałobny kapelusz, ubrany krepą i krótkie, zniszczone palto. Nos wydawał się jeszcze dłuższym, niż dawniej, w twarzy nie było pomimo mrozu ani jednej kropli krwi. Łaptiewowi było przyjemnie, że może iść za nią, ulegać jej i słuchać jej zrzędzenia. Szedł i myślał o niej: jak wielką musi być wewnętrzna siła tej kobiety, jeśli brzydka jak jest, kanciasta, niespokojna, nie umiejąca się ubrać jak należy, zawsze niedbale uczesana i jakaś rozrzucona, a pomimo to pełna uroku.
Weszli do Jarcewa od tyłu przez kuchnię, gdzie przyjęła ich kucharka, czyściutka staruszka z siwymi włosami; zmieszała się, słodko się uśmiechnęła, przyczem mała jej twarzyczka zrobiła się podobną do pieroga i rzekła:
— Proszę państwa.
Jarcewa nie było w domu, Razsudina usiadła przy fortepianie i zabrała się do nudnych, trudnych ćwiczeń, przykazawszy Łaptiewowi, aby jej nie przeszkadzał. On też nie odzywał się do niej, usiadł z boku i przeglądał Wiestnika Jewropy. Grała przez dwie godziny — tyleż czasu przeznaczała na to dziennie — potem zjadła cośkolwiek w kuchni i wyszła na lekcye. Łaptiew przeczytał dalszy ciąg jakiejś powieści, następnie długo siedział nie czytając, nie nudząc się i zadowolony, że już jest spóźnionym na obiad.
— Ha-ha-ha! — rozległ się śmiech Jarcewa i on sam wszedł zdrów, czerstwy, czerwony, w nowiutkim fraku ze świecącymi guzikami — ha-ha-ha!
Przyjaciele zjedli razem obiad. Potem Łaptiew położył się na kanapie, a Jarcew usiadł przy nim i zapalił cygaro. Zapadł zmierzch.
— Ja widocznie starzeję się — rzekł Łaptiew. — Odkąd umarła moja siostra Nina, nie wiem dlaczego, bardzo często myślę o śmierci.
Zaczęli rozmawiać o śmierci, o nieśmiertelności duszy, o tem, jakby to rzeczywiście dobrze było, gdyby można powstać z martwych a polecieć dokądkolwiek na Marsa, być wiecznie wolnym, szczęśliwym, a zwłaszcza myśleć jakoś inaczej, nie po ziemsku.
— A nie chce się umierać — rzekł Jarcew cicho. — Żadna filozofia nie może mnie pogodzić ze śmiercią, myślę o niej wprost jak o zgubie. Chcę żyć.
— A ty lubisz życie, Gawriłycz?
— Tak, lubię.
— A ja zupełnie sam siebie pod tym względem nie rozumiem. Jestem, albo ponuro, albo obojętnie usposobiony. Jestem nieśmiały, mam trwożliwe sumienie, nie mogę zgoła przystosować się do życia, stać się jego panem. Nie jeden gada głupstwa, albo żartuje i jest wesół, a ja nieraz robię świadomie coś dobrego, a doznaję przy tem tylko niepokoju, albo najzupełniejszej obojętności. Wszystko to, Gawriłycz, tłumaczę tem, że jestem niewolnikiem, wnukiem chłopa pańszczyźnianego. Zanim my, chamy, wybijemy się na właściwą drogę, wielu naszych braci padnie.
— Wszystko to dobrze — odpowiedział Jarcew i westchnął. — To jest jeszcze jeden dowód więcej, jak bogate i różnorodne jest życie rosyjskie. Ach, jakie bogate! Wiesz co, coraz bardziej dochodzę do przekonania, że żyjemy w przededniu wielkiego zwycięstwa i chciałbym sam dożyć, doczekać się tego. Chcesz, to wierz, nie chcesz, to nie wierz; ale podług mnie, podrasta teraz niezwykłe pokolenie. Kiedy się dziećmi zajmuję, a zwłaszcza dziewczynkami, odczuwam rozkosz. Cudowne dzieci!
Jarcew podszedł do fortepianu i wziął akord.
— Jestem chemikiem, myślę chemicznie i umrę jako chemik — mówił dalej. — Ale nie wystarcza mi sama chemia, biorę się do historyi rosyjskiej, do historyi sztuki, pedagogii, muzyki... Kiedyś w lecie żona twoja powiedziała, żebym napisał sztukę historyczną i teraz chcę pisać, pisać; zdaje mi się, że mógłbym tak przesiedzieć trzy doby, nie ruszając się i nie przestając pisać. Obrazy zmęczyły mnie, w głowie mojej ścisk i czuję, jak puls bije w moim mózgu. Bynajmniej nie chcę, żeby ze mnie powstało coś niezwykłego, żebym stworzył coś olbrzymiego; poprostu chcę żyć, marzyć, mieć nadzieję; chcę, aby mi się wszędzie szczęściło... Życie, mój drogi, jest bardzo krótkie, trzeba je przeżyć jak się da najlepiej.
Po tej przyjacielskiej rozmowie, która skończyła się dopiero o północy, Łaptiew zaczął prawie codziennie bywać u Jarcewa. Ciągnęło go coś do niego. Przychodził zwykle przed wieczorem, kładł się i czekał cierpliwie jego powrotu nie odczuwając zupełnie znudzenia. Jarcew, wracając ze służby, jadł obiad i zabierał się do roboty, ale Łaptiew zadawał mu ciągle jakieś pytania, zaczynali więc rozmawiać, o robocie nie było już mowy i przyjaciele rozstawali się nadzwyczaj zadowoleni jeden z drugiego.
Trwało to niedługo. Pewnego razu, przyszedłszy do Jarcewa, Łaptiew zastał u niego samą tylko Razsudinę, która siedząc przy fortepianie, grała swoje ćwiczenia. Spojrzała na niego chłodno, prawie wrogo i zapytała, nie podając mu ręki:
— Powiedz mi pan, jeśli łaska, kiedy będzie koniec tego dobrego?
— Czego? — zapytał Łaptiew, nie rozumiejąc.
— Przychodzisz pan tu codziennie i przeszkadzasz Jarcewowi w robocie. Jarcew nie jest kupczykiem, tylko uczonym i szkoda każdej chwili jego życia. Trzeba to zrozumieć i mieć choć trochę delikatności.
— Jeśli pani znajduje, że przeszkadzam — rzekł Łaptiew łagodnie, mieszając się — to przestanę tutaj przychodzić.
— I doskonale pan zrobisz. Wyjdź pan zaraz, bo on może nadejść i zastać pana tutaj.
Ton, jakim to było powiedziane i obojętne spojrzenie Razsudiny zmieszały go do reszty. Nie miała dla niego w sercu najmniejszego uczucia, prócz życzenia żeby jak najprędzej wyszedł; jakież to nie było podobne do poprzedniej miłości! Wyszedł, nie uścisnąwszy jej ręki; myślał, że go nazad przywoła, ale znów dały się słyszeć gamy i idąc wolno po schodach zrozumiał, że stał się dla niej obcym.
Dwa dni później przyszedł do niego Jarcew, chcąc z nim razem spędzić wieczór.
— Powiem ci nowinę — rzekł i roześmiał się. — Polina Mikołajewna sprowadziła się ze wszystkiem do mnie. — Zmieszał się trochę i mówił dalej półgłosem. — Cóż? Zapewne, nie kochamy się w sobie, ale zdaje mi się, że... to wszystko jedno. Cieszę się, że mogę jej dać schronienie i sposób rzucenia roboty w razie choroby, ona zaś myśli, że odkąd jest ze mną w życiu mojem więcej jest porządku, i że pod jej wpływem wyrobię się na wielkiego uczonego. Tak jej się zdaje. Niech jej się tam zdaje. Ludzie południowi mają przysłowie: Głupi w myśli się bogaci. Ha-ha-ha.
Łaptiew milczał, Jarcew przeszedł się po gabinecie, popatrzał na obrazy, które już nieraz oglądał i rzekł, wzdychając:
— Tak, mój przyjacielu. Jestem starszy od ciebie o trzy lata, już za późno, abym pomyślał o prawdziwej miłości i właściwie taka kobieta, jak Polina Mikołajewna, to dla mnie szczęście, będę z nią żył do starości, ale dyabli wiedzą, dlaczego czegoś mi żal, czegoś pragnę i wydaje mi się ciągle, że leżę w dolinie Dagestanu i śni mi się bal. Jednem słowem, nigdy człowiek nie jest zadowolonym z tego, co ma.
Przeszedł do salonu i jak gdyby nic nie było zaszło, śpiewał romanse, a Łaptiew siedział u siebie w gabinecie i zamknąwszy oczy, starał się zrozumieć dlaczego Razsudina przeszła do Jarcewa. Martwiło go to, że niema na świecie trwałego przywiązania, zły był na Polinę Mikołajewnę i zły na siebie, że uczucie jego do żony nie było już to same, co dawniej.


XV.


Łaptiew siedział na fotelu i czytał; Julia również siedziała w gabinecie i czytała. Widocznie nie było o czem mówić i od rana milczeli oboje. Czasem spoglądał na nią z poza książki i myślał: Czy to nie wszystko jedno czy się człowiek żeni z wielkiej miłości, czy bez miłości? Epoka, w której był zazdrosnym, oburzał się, cierpiał, wydawała mu się teraz daleką. Zdążył już być za granicą, teraz zażywał odpoczynku po odbytej podróży a z początkiem wiosny miał zamiar znów pojechać do Anglii, gdzie mu się bardzo podobało.
Julia Siergiejewna przyzwyczaiła się do swego bolu i nie chodziła już płakać do oficyny. Tej zimy nie jeździła po magazynach, nie bywała w teatrze i na koncertach, siedziała prawie ciągle w domu. Nie lubiła dużych pokojów, była zawsze, albo w gabinecie męża, albo w swoim pokoju, gdzie były święte obrazy, które dostała w posagu i wisiał ów pejzaż, który jej się tak na wystawie podobał. Pieniędzy na swoją przyjemność nie wydawała chyba więcej, jak niegdyś w domu ojca.
Zima nie była wesołą. Wszyscy w Moskwie grali w karty, a jeśli przypadkiem wymyślili inną jaką rozrywkę, jeśli naprzykład śpiewali, czytali, albo rysowali, to było jeszcze nudniej. W Moskwie mało było utalentowanych ludzi i na wszystkich wieczorach występowali jedni i ci sami śpiewacy, lub mowcy; z tego też powodu zamiłowanie do sztuk zamieniło się dla wielu w nudny, w jednostajny obowiązek.
Poza tem, u Łaptiewych nie przechodził ani jeden dzień bez przykrości. Stary Teodor Stepanycz widział coraz gorzej, nie chodził już do składu, i okuliści orzekli, że wkrótce zaniewidzi ze wszystkiem. Teodor przestał również chodzić do składu, siedział ciągle w domu i pisał. Panaurow został przeniesionym do innego miasta i mianowanym rzeczywistym radcą stanu; mieszkał teraz w »Drezden« i prawie codziennie przyjeżdżał prosić o pieniądze. Kisz skończył nakoniec uniwersytet i czekając, aż Łaptiewowie znajdą mu jakiekolwiek zajęcie, przesiadywał u nich i opowiadał długie i nudne historye. Wszystkich to drażniło i robiło życie powszednie niemiłem.
Piotr wszedł do gabinetu i oznajmił, że przyszła jakaś nieznajoma pani. Na bilecie, który podał, było: »Józefina Milam«.
Julia Siergiejewna podniosła się leniwie z siedzenia i wyszła. Na progu pokazała się kobieta chuda, bardzo blada, z ciemnemi brwiami, czarno ubrana. Złożyła ręce na piersi i rzekła błagalnym głosem:
— Panie Łaptiew, ratuj moje dzieci!
Dzwonienie bransolet i twarz z plamami pudru nie były obce Łaptiewowi; poznał tę samą damę, u której przed ślubem swoim jadł obiad. Była to druga żona Panaurowa.
— Ratuj pan moje dzieci! — powtórzyła i twarz jej zadrgała i zrobiła się nagle starą i żałosna, a oczy zaszły łzami. — Pan jeden możesz nas ratować, ostatni grosz wzięłam na drogę do Moskwy, do pana! Dzieci umierają z głodu!
Poruszyła się, jakby chciała upaść na kolana. Łaptiew przestraszył się i schwycił ją za ręce powytej łokci.
— Niechże pani usiądzie — mruczał, sadzając ją. — Proszę, niech pani siada.
— Nie mamy pieniędzy na chleb — rzekła. — Grzegorz Mikołajewicz wyjeżdża, ma nowe obowiązki, a nas nie chce wziąć ze sobą, i pieniądze, które pan, człowiek wspaniałomyślny, nam przysyła, traci na swoje potrzeby. Co mamy robić? Co? Biedne, nieszczęśliwe moje dzieci!
— Niech się pani uspokoi, proszę pani. Wydam rozkaz w kantorze, aby pieniądze wysyłali na ręce pani.
Załkała, potem uspokoiła się i Łaptiew zauważył, że na jej upudrowanej twarzy potworzyły się od łez maleńkie dróżki i, że rosną jej wąsy.
— Wspaniałomyślność pana niema granic, panie Łaptiew. Ale bądź pan naszym aniołem, naszą dobrą wróżką, przekonaj Grzegorza Mikołajewicza, że nie powinien nas opuszczać, niech on nas ze sobą zabierze. Przecież ja go kocham, szalenie kocham, on jest jedyną moją pociechą.
Laptiew dał jej sto rubli i obiecał, że rozmówi się z Panaurowem; odprowadzając ją do przedpokoju, bał się, by znów szlochać nie zaczęła, lub nie padła przed nim na kolana.
Po niej przyszedł Kisz. Potem zjawił się Kostia z aparatem fotograficznym. W ostatnich czasach oddał się cały temu zajęciu, po kilka razy dziennie fotografował wszystkich w domu. Bawiło go to, ale i pociągało za sobą dużo przykrości, tak, że nawet schudł trochę.
Przed herbatą przyszedł Teodor. Usiadł w kącie gabinetu, otworzył książkę i długo patrzał na tę samą stronicę, choć widocznie nie czytał. Następnie pił herbatę; był bardzo czerwony. W obecności brata Łaptiew czuł jakiś ciężar na duszy, nawet jego milczenie było mu nieprzyjemnem.
— Możesz powinszować Rosyi nowego publicysty — rzekł Teodor. — Ale żart na stronę, zdecydowałem się, bracie, na napisanie pewnego artykułu; to, że tak powiem, tylko próba pióra, przyniosłem, żeby ci ją pokazać. Przeczytaj, mój drogi, i powiedz, co o tem myślisz. Tylko szczerze.
Wyjął jakiś zeszycik z kieszeni i podał go bratu. Artykuł był zatytułowany: »Rosyjska dusza«; napisany był nudnie, bezbarwnie, tak, jak piszą ludzie nieutalentowani, zarozumiali. Główna myśl była taka: człowiek inteligentny może nie wierzyć w rzeczy nadnaturalne, ale powinien ukrywać swoją niewiarę, żeby nie dawać zgorszenia i nie budzić wątpliwości; bez wiary niema idealizmu, a przeznaczeniem idealizmu jest wyzwolenie Europy i wprowadzenie jej na właściwą drogę.
— Ale nie wspominasz od czego Europę wyzwolić trzeba — rzekł Łaptiew.
— To się samo przez się rozumie.
— Nic się nie rozumie — odparł Łaptiew wzburzony i przeszedł się po pokoju.
— I nie rozumiem pocoś to napisał. Zresztą to twoja rzecz.
— Chcę to wydać w oddzielnej broszurze.
— To twoja rzecz.
Nastało ponure milczenie. Teodor westchnął głęboko i powiedział:
— Szkoda, wielka szkoda, że inaczej my obaj myślimy. Ach, Alosza, Alosza, bracie najmilszy! Jesteśmy obaj ludźmi ruskimi, prawosławnymi, żyjemy po pańsku; czy nam do twarzy z temi niemieckiemi i żydowskiemi idejkami? Przecież nie jesteśmy jakimiś tam awanturnikami, jesteśmy przedstawicielami znakomitego kupieckiego rodu.
— Co tam za znakomity ród? — odparł Łaptiew, hamując się w rozdrażnieniu. — Znakomity ród! Naszego dziada szarpali obywatele, a pierwszy lepszy urzędniczyna bił go w mordę. Ojca bił dziad, nas bił ojciec. Co dał tobie, lub mnie ten twój znakomity ród? Jakie nerwy i jaką krew dostaliśmy w dziedzictwie? Ty od trzech lat blizko rozumujesz, jak dziad kościelny, gadasz głupstwa i oto co, napisałeś... przecież to są chłopskie brednie! A ja, a ja? Spojrz na mnie... Ani zręczności, ani śmiałości, ani silnej woli; boję się krok postawić, żeby mnie nie zakrzyczeli, staję się nieśmiałym wobec idyoty, bydlęcia, stojącego niezrównanie niżej odemnie pod względem moralnym i umysłowym; lękam się stróży, szwajcarów, stójkowych, żandarmów, wszystkich się boję, bo urodziłem się z chorej matki, od dzieciństwa jestem zabity, zastraszony!... My obaj nie powinniśmy mieć dzieci. O, żeby Bóg dał, żeby się na nas zakończył ten znakomity ród kupiecki!
Weszła do gabinetu Julia Siergiejewna i usiadła przy stole.
— Czy się o co spieracie? — zapytała. — Czy wam nie przeszkadzam?
— Nie, siostrzyczko — odrzekł Teodor — rozmawialiśmy o ważnych rzeczach. Mówisz: ród taki owaki — zwrócił się do brata — jednakże, ród ten stworzył milionowe dzieło. To coś warte!
— Wielka rzecz, milionowe dzieło! Człowiek bez wielkiego rozumu, bez uzdolnienia staje się przypadkiem kramarzem, potem bogaczem, handluje z dnia na dzień, bez najmniejszego systemu, bez celu, nie pragnąc nawet tak dalece pieniędzy, handluje machinalnie, pieniądze same idą do niego. Całe życie poświęca tej sprawie, lubi ją, ale tylko dlatego, że może przewodzić urzędnikom i szydzić z kupujących. Jest skarbnikiem w dozorze kościelnym dlatego, że tam można przewodzić nad śpiewakami; jest opiekunem szkoły, dlatego, że lubi dowieść tego, że nauczyciel jest jego podwładnym, może roztaczać nad nim swą władzę. Kupiec lubi rządzić, a nie targować i wasz skład nie jest składem handlowym, lecz miejscem, gdzie badają i karzą występnych. Tak, dla takiego handlu, jak wasz, potrzebni urzędnicy, którzy wyrzekli się własnego ja, i wy sami przygotowujecie ich sobie, każąc im od dzieciństwa do nóg wam padać o kawałek chleba, i przyzwyczajacie ich do myśli, że wy jesteście ich dobroczyńcami. O, człowieka z uniwersyteckiem wykształceniem nie weźmiesz do składu!
— Ludzie tacy nie są odpowiedni dla nas.
— Nieprawda! — krzyknął Łaptiew. — Kłamstwo!
— Przepraszam, zdaje mi się, że plujesz w studnię, z której sam wodę pijesz — rzekł Teodor, wstając. — Nienawidzisz naszej sprawy, jednakże korzystasz z naszych dochodów.
— Aha, wypowiedzieliśmy się nareszcie! — rzekł Łaptiew, śmiejąc się i patrząc gniewnie na brata. — Tak, nie należałbym do waszego znakomitego rodu, gdybym miał choć za grosz woli i odwagi, dawno już odrzuciłbym te dochody i poszedłbym zarabiać na chleb powszedni. Ale jeszcze w składzie zniweczyliście wolę moją! Wasz jestem!
Teodor spojrzał na zegarek i zaczął się żegnać, pocałował Julię Siergiejewnę w rękę i wyszedł, ale zamiast iść do przedpokoju, poszedł do salonu, potem do sypialnego pokoju.
— Zapomniałem rozkładu pokojów — rzekł bardzo zmieszany. — Dziwny dom. Nieprawdaż, dziwny dom?
Kiedy kładł palto, był jakby oszołomionym i twarz jego wyrażała boleść. Łaptiew nie czuł już gniewu; przestraszył się, a jednocześnie zrobiło mu się żal Teodora i ciepła, serdeczna miłość braterska, która, jak się zdawało, wygasła w nim przez te trzy lata, zbudziła się w jego sercu i poczuł chęć wypowiedzenia tej miłości.
— Teodorku, przyjdź do nas jutro na obiad — rzekł, klepiąc go po ramieniu. — Przyjdziesz?
— Tak, tak. Ale dajcie mi wody.
Łaptiew pobiegł sam do jadalnego pokoju, wziął z kredensu pierwszy lepszy przedmiot, który mu wpadł w ręce — była to wysoka szklanka od piwa — nalał wody i przyniósł bratu. Teodor rzucił się na nią łapczywie, zaczął pić, ale nagle ugryzł szklankę, zaczął zgrzytać zębami, a po chwili rozległo się głośne szlochanie. Woda polała się na futro, na surdut. I Łaptiew, który nigdy przedtem nie widział płaczącego mężczyzny, zmieszany i wystraszony stał i nie wiedział co robić. Stracił głowę, patrzał, jak Julia ze służącą zdejmowały futro z Teodora i poprowadziły go nazad do pokoju, poszedł za nimi, czując się sam winnym.
Julia posadziła Teodora i uklękła przed nim.
— To nic — pocieszała go. — To nerwy...
— Droga moja, tak mi ciężko! — mówił. — Nieszczęśliwy jestem, nieszczęśliwy, ale ukrywałem to zawsze, ukrywałem!
Wziął ją za szyję i szepnął jej do ucha:
— Ja co noc widzę siostrę Ninę. Przychodzi i siada na krześle przy mojem łóżku.
Kiedy godzinę później, kładł znów w przedpokoju futro, już się uśmiechał i wstyd mu było wobec pokojówki. Łaptiew odwiózł go na Piatnicką.
— Przyjedź jutro do nas na obiad — mówił w drodze, trzymając go pod rękę — na wielkanoc pojedziemy obaj za granicę. Musisz się koniecznie przewietrzyć, zaśniedziejesz zupełnie.
— Tak, tak. Pojadę, pojadę... I siostrzyczkę ze sobą weźmiemy.
Wróciwszy do domu, Łaptiew zastał żonę w silnem nerwowem rozdrażnieniu. Przejście z Teodorem wzruszyło ją i nie mogła się uspokoić. Nie płakała, ale była bardzo blada, rzucała się na łóżku i chwytała zimnymi palcami za kołdrę, za poduszkę, za ręce męża. Oczy jej były wielkie, wystraszone.
— Nie odchodź odemnie, nie odchodź — mówiła do męża. — Powiedz, Alosza, dlaczego ja się przestałam modlić? Gdzie moja wiara? Ach, dlaczego mówiliście przy mnie o religii? Odebraliście mi spokój, ty i twoi przyjaciele. Już się nie modlę.
Łaptiew kładł jej na czoło kompresy, rozgrzewał jej ręce, podawał jej herbatę, a ona w strachu przytuliła się do niego...
Nad ranem zmęczyła się i usnęła, a Łaptiew siedział przy niej i trzymał ją za rękę. Nie usnął ani na chwilę. Nazajutrz cały dzień czuł się niedobrze, nie myślał o niczem i chodził leniwie po pokojach.


XVI.


Lekarze orzekli, że Teodor ma pomięszanie zmysłów. Łaptiew nie wiedział, co się dzieje na Piatnickiej, a ciemny skład, w którym nie pokazywał się już ani stary, ani Teodor, robił na nim wrażenie sklepu. Kiedy żona starała się go przekonać, że powinien codziennie bywać w składzie i na Piatnickiej, wtedy, albo milczał, albo zaczynał z rozdrażnieniem mówić o swojem dzieciństwie, o strasznych katuszach, jakie musiał znosić, i że nie może przebaczyć ojcu swej przeszłości, że nienawidzi tak składu, jak Piatnickiej i t. d.
Pewnego razu, w niedzielę rano Julia pojechała sama na Piatnicką. Zastała starego Teodora Stepanycza w tej samej sali, w której z powodu jej przyjazdu odprawiali nabożeństwo. W płóciennym surducie, bez krawata, w pantoflach, siedział nieruchomo w fotelu i mrugał ślepemi oczami.
— To ja jestem, synowa — rzekła podchodząc do niego. — Przyjechałam ojca odwiedzić.
Zaczął ciężko dyszeć ze wzruszenia. Dotknięta jego nieszczęściem, jego samotnością, pocałowała go w rękę, a on dotykał jej twarzy i głowy i jakby przekonawszy się, że to ona, przeżegnał ją.
— Dziękuję, dziękuję — rzekł. — Straciłem oczy, nic nie widzę... Okno dojrzę, ogień też, ale ludzi i przedmiotów nie rozróżniam. Tak, ja ślepnę, Teodor zachorował i źle teraz bez oka gospodarza. Jeśli jest jakiś nieporządek, niema go kto wyśledzić, zepsują się ludzie. A z czego to Teodor zachorował? Czy się zaziębił? Ja nigdy nie chorowałem i nie leczyłem się. Nie znałem żadnych lekarzy.
I stary, według zwyczaju, zaczął się sam chwalić. Tymczasem służba nakrywała pospiesznie do stołu, stawiała przekąski i butelki z winem.
Postawili dziesięć butelek, z których jedna wyglądała, jak wieża Eifel. Następnie podali półmisek gorących pierożków, od których rozchodził się zapach gotowanego ryżu i ryb.
— Proszę drogiego gościa, by jadł — rzekł stary.
Wzięła go pod rękę i poprowadziła do stołu, potem nalała mu wódki.
— Ja i jutro do ojca przyjadę — powiedziała — i przywiozę ze sobą wnuczki ojca, Saszę i Lidę. Będą się nad ojcem litowały i popieszczą ojca.
— Nie trzeba, nie przywoź ich. To nieprawe dzieci.
— Dlaczego nieprawe? Przecież ojciec ich i matka brali ślub!
— Ale bez mojego zezwolenia. Nie błogosławiłem i znać ich nie chcę. Bóg z nimi.
— Dziwnie ojciec przemawia — rzekła Julia Siergiejewna i westchnęła.
— Pismo święte nakazuje dzieciom czcić rodziców i bać ich się.
— Nic podobnego tam niema. Pismo święte każe przebaczać nawet wrogom naszym.
— Tego nie można przebaczać. Jeśli wszystkim przebaczać będziesz, to po trzech latach się zrujnujesz.
— Ale przebaczyć, powiedzieć miłe, uprzejme słowo winnemu nawet człowiekowi, to więcej warte od nie wiem jakiej sprawy, więcej od bogactwa!
Julia chciała załagodzić starego, wzbudzić w nim uczucie litości, żalu, ale wszystkiego, cokolwiek mówiła, słuchał łaskawie, tak jak dorośli słuchają dzieci.
— Ojcze — rzekła Julia stanowczo — ojciec już stary i Bóg może niezadługo powołać ojca do siebie; Bóg nie zapyta o to, czy ojciec dobrze handlował i czy dobrze szły interesa, ale o to, czy ojciec był miłosierny; czy ojciec nie był surowy dla słabszych, naprzykład dla służby, dla urzędników?
— Dla służby mojej byłem zawsze dobroczyńcą i powinni wiecznie modlić się za mnie do Boga — rzekł stary z przekonaniem, ale wzruszony szczerością głosu Julii i chcąc jej zrobić przyjemność, dodał: — Dobrze, przywieź jutro wnuczki. Każę im kupić podarunki.
Stary był niedbale ubrany, na piersi i na kolanach jego leżał popiół z cygara; widocznie nikt mu nie czyścił ani ubrania, ani butów. Ryż w pierogach był niedogotowany, na obrusie czuć było mydło, służba stukała butami. Jak stary, tak i cały dom na Piatnickiej wyglądał zaniedbanie i Julii, która to odczuła, wstyd się zrobiło za siebie i za męża.
— Napewno przyjadę jutro do ojca — rzekła.
Przeszła się po pokojach, kazała starego odprowadzić do sypialnego pokoju i zapalić u niego lampkę. Teodor siedział w swoim pokoju i patrzał w otwartą książkę, nie czytając. Julia porozmawiała z nim, kazała u niego również sprzątnąć i zeszła na dół do urzędników. Na środku izby, w której urzędnicy jedli obiad, stał drewniany słup, podpierający sufit, żeby się nie zwalił; wogóle sufity były tu nizkie, ściany oklejone taniemi tapetami, pełno było swędu i czuć było kuchnię. Z powodu święta wszyscy urzędnicy byli w domu i siedzieli na łóżkach, czekając na obiad. Kiedy Julia weszła, zeskoczyli z pościeli a na jej pytania odpowiadali nieśmiało, patrząc na nią z podełba, jak aresztanci.
— Boże, jakież tutaj szkaradne mieszkanie! — rzekła, klasnąwszy w ręce. — Czy wam tu nie jest ciasno?
— W ciasnocie, ale bez krzywdy — odpowiedział Makiejczew. — Dużo państwu zawdzięczamy i modlimy się do Boga miłosiernego.
— Zgodność życia z ambicyą jednostki — rzekł Poczatkin.
A widząc, że Julia nie zrozumiała Poczatkina, Makiejczew pospieszył z objaśnieniem:
— Jesteśmy małemi ludźmi i powinniśmy żyć odpowiednio do naszego stanu.
Obejrzała mieszkania chłopców i kuchnię, zaznajomiła się z szafarką i była bardzo niezadowoloną.
Powróciwszy do domu, rzekła do męża:
— Powinniśmy przenieść się na Piatnicką i tam zamieszkać. Ty musisz co dzień chodzić do składu.
Potem usiedli obok siebie w gabinecie i milczeli. Było mu ciężko na duszy, nie chciało mu się iść ani na Piatnicką, ani do składu, ale domyślał się o czem myśli żona i nie miał siły jej się sprzeciwić. Pogłaskał ją po twarzy i powiedział:
— Mam uczucie, jakby życie nasze już skończyło się i zaczynało się teraz szare półżycie. Rozpłakałem się, dowiadując się, że Teodor jest beznadziejnie chorym; przeżyliśmy razem dziecinne i młodzieńcze lata, kochałem go z całej duszy, a ot katastrofa i zdaje mi się, że tracąc go, zrywam ostatecznie z moją przeszłością. Teraz, kiedy powiedziałaś, że musimy się koniecznie przeprowadzić na Piatnicką, do tego więzienia, zaczyna mi się zdawać, że i przyszłości dla mnie niema.
Wstał i odszedł do okna.
— Jakkolwiekbądź, trzeba się pożegnać z myślami o szczęściu — rzekł, patrząc na ulicę. — Niema go wcale. Dla mnie nie było go nigdy i chyba go niema na świecie. Właściwie, raz w życiu byłem szczęśliwym, kiedy siedziałem w nocy pod twoją parasolką. Pamiętasz, jak zostawiłaś u Niny parasolkę? — zapytał, zwracając się do żony. — Kochałem się wtedy w tobie i pamiętam, że całą noc przesiedziałem pod tą parasolką, odczuwając niezwykłą rozkosz.
W gabinecie obok szaf z książkami stała mahoniowa komoda z bronzami, w której Łaptiew przechowywał różne niepotrzebne rzeczy, a między niemi i parasolkę. Wyjął ją i podał żonie.
— Oto jest.
Julia popatrzała przez chwilę na parasolkę, poznała ją i uśmiechnęła się smutnie.
— Pamiętam — rzekła. — Oświadczając mi się, trzymałeś ją w ręku — a widząc, że ma zamiar wyjść, dodała: — Jeśli można, to proszę cię, wróć wcześniej. Nudzę się bez ciebie.
Potem poszła do swego pokoju i długo patrzała na ową parasolkę.


XVII.


W składzie pomimo powikłania w interesach i wielkiego obrotu, nie było buchaltera, a z książek, które prowadził jeden z urzędników, nie można było nic zrozumieć. Przychodzili codziennie do składu komisanci, Niemcy i Anglicy, z którymi urzędnicy mówili o polityce i o religii; przychodził pijany szlachcic, chory, godny politowania człowiek, który prowadził w kantorze zagraniczną korespondencyę; urzędnicy poili go herbatą z solą. Wogóle cały ten handel przedstawiał się Łaptiewowi jako wielkie cudactwo.
Bywał codziennie w składzie i starał się zaprowadzić nowe porządki: zabronił bić chłopców i żartować z kupujących, ze skóry wychodził, gdy urzędnicy, z wesołym śmiechem, wysyłali gdziekolwiek na prowincyę towar marny i zleżały, podając go za świeży i modny. Teraz był główną osobą w składzie, ale tak jak dawniej, nie wiedział, ile wynosi jego majątek, czy dobrze idą interesa, jaką pensyę dostają starsi urzędnicy i t. d. Poczatkin i Makiejczew uważali go za człowieka młodego, niedoświadczonego, wiele rzeczy ukrywali przed nim i co wieczór szeptali o czemś w tajemnicy z niewidomym starcem.
Pewnego razu na początku czerwca Łaptiew i Poczatkin poszli do Bubnowskiej restauracyi zjeść śniadanie i porozmawiać o interesach. Poczatkin od dawna już służył u Łaptiewych, wstąpił do nich, mając zaledwie lat osiem. Znali go dobrze, wierzyli mu i kiedy wychodząc ze składu, zabierał z kasy cały dochód i napełniał pieniądzmi kieszenie, to nie budziło żadnych podejrzeń. Był główną osobą w składzie i w domu, nawet w cerkwi, gdzie w zastępstwie starego spełniał obowiązki skarbnika. Chłopcy przezwali go za okrutne obchodzenie się z niższymi urzędnikami Malutą Skuratowym.
Gdy weszli do restauracyi, Poczatkin kiwnął na kelnera i rzekł:
— Daj nam, bracie, pół osobliwości i dwadzieścia cztery nieprzyjemności.
Kelner podał po chwili na tacy pół butelki wódki i kilka talerzyków z przekąskami.
— Mój drogi — rzekł do niego Poczatkin — daj nam porcyę głównego majstra obmowy i potwarzy z ziemniakami.
Kelner nie zrozumiał i chciał coś powiedzieć, ale Poczatkin spojrzał na niego surowo i powiedział:
— Oprócz!
Kelner pomyślał chwilę z natężoną uwagą, potem poszedł naradzić się z towarzyszami, a w końcu domyślił się o co idzie i przyniósł porcyę ozora. Kiedy wypili po dwa kieliszki i zjedli parę przekąsek, Łaptiew zapytał:
— Powiedz pan, Janie Wasiłyczu, czy to prawda, że nasze interesa upadają w ostatnich latach?
— Bynajmniej.
— Powiedz mi pan otwarcie, uczciwie, ile mieliśmy i ile mamy dochodu i jak wielki jest nasz majątek? Nie można przecież chodzić po omacku. Miałem niedawno rachunek ze składu, ale wybacz pan, ja mu nie wierzę; uważasz pan za właściwe ukrywać coś przedemną i mówisz prawdę tylko ojcu mojemu. Od lat dziecinnych przyzwyczaiłeś się pan do polityki i nie możesz się bez niej obejść. A ona poco? Więc proszę pana, bądź pan szczery. W jakim stanie są nasze interesa?
— Wszystko zależy od falowania kredytu.
— Co pan rozumie pod falowaniem kredytu?
Poczatkin spróbował tłómaczyć, ale Łaptiew nic nie zrozumiał i posłał po Makiejczewa. Ten zjawił się niezwłocznie, przekąsił, pomodliwszy się, i swym grubym barytonem zaczął przedewszystkiem mówić o tem, że urzędnicy powinni dzień i noc modlić się do Boga za swych dobroczyńców.
— Pięknie, tylko bądźcie łaskawi mnie za swego dobroczyńcę nie uważać — rzekł Łaptiew.
— Każdy człowiek powinien pamiętać o tem, że jest, i czuć swoje powołanie. Pan jest z łaski Boga Najwyższego naszym ojcem i dobroczyńcą, a my jesteśmy pańskimi niewolnikami.
— Dokuczyło mi to już w końcu! — rozgniewał się Łaptiew. — Bądźcie wy teraz tak dobrzy być moimi dobroczyńcami i objaśnić mi w jakim stanie są nasze interesa. Raczcie mnie nie uważać za małego chłopaka, bo w razie przeciwnym jutro zamknę skład. Ojciec mój oślepł, brat w domu obłąkanych, krewni moi jeszcze młodzi; nienawidzę tego interesu, chętnie uciekłbym od niego, ale niema mnie kto zastąpić, sami o tem wiecie. Na litość Boską, dajcie spokój polityce.
Poszli do składu rachować. Później liczyli jeszcze wieczorem w domu i pomagał im przy tem stary; objawiając synowi różne handlowe tajemnice, mówił takim tonem, jakby się nie zajmował handlem, tylko czarodziejstwem. Okazało się, że dochód powiększał się rocznie o jedną dziesiątą i że majątek Łaptiewów, licząc tylko pieniądze i wartościowe papiery, równał się sześciu milionom rubli.
Kiedy o pierwszej w nocy, po skończeniu rachunków, Łaptiew wyszedł na świeże powietrze, czuł się pod urokiem tych cyfr. Noc była cicha, księżycowa, parna; białe ściany zamoskworeckich domów, widok ciężkich, zamkniętych drzwi, cisza i czarne cienie sprawiały wrażenie jakiejś fortecy, brak tylko było warty z bronią. Łaptiew poszedł do ogrodu i usiadł na kamieniu pod płotem oddzielającym go od sąsiedniego podwórza, gdzie był także ogródek. Kwitła czeremcha. Łaptiew zauważył, że ta czeremcha za czasów jego dzieciństwa równie była pokrzywioną i tego samego wzrostu i zupełnie się nie zmieniła. Każdy kącik w ogrodzie i na podwórzu przypominał mu minioną przeszłość. I za czasów dzieciństwa, tak jak teraz poprzez rzadkie drzewa widać było całe podwórze, zalane księżycowem światłem, takie same były tajemnicze i surowe cienie, w środku podwórza leżał ten sam czarny pies i otwarte były na oścież okna u urzędników. Wszystko to niewesołe były wspomnienia.
Za płotem na sąsiednim podwórzu dały się słyszeć lekkie kroki.
— Moja droga, moja miła... — szeptał męski głos pod płotem, tak że Łaptiew słyszał nawet jego oddech.
Pocałowali się. Łaptiew był przekonanym, że jego miliony i interesa, w które nie kładł serca, zepsują mu życie i ostatecznie zrobią z niego niewolnika; wyobrażał sobie, jak pomału przyzwyczai się do swego położenia, pomału wejdzie w rolę szefa firmy handlowej, zacznie tępieć, starzeć się i w końcu umrze, jak umierają wszyscy obywatele, nędznie, kwaśno, napędzając strachu otaczającym. Ale cóż mu przeszkadza rzucić i miliony i interesa i uciec z tego ogródka i z tego podwórza, których od dzieciństwa nienawidził.
Szept i pocałunki za płotem drażniły go. Wyszedł na środek podwórza i rozpinając koszulę na piersi, patrzał na księżyc. Zdawało mu się, że za chwilę każe otworzyć bramę, wyjdzie i już nigdy nie wróci; serce ścisnęło mu się w przeczuciu swobody, roześmiał się radośnie i pomyślał, jak życie jego mogło być cudnem, poetycznem, może nawet świętem...
Ale stał dalej i nie odchodził, a zapytywał sam siebie: »Co mnie tu trzyma?« I był zły na siebie i na tego czarnego psa, który się rozwalał na kamieniach, a nie szedł w pole, do lasu, gdzieby był niezależnym, wesołym. I jemu i temu psu nie dawało wyjść z podwórza jedno i to samo: przyzwyczajenie do niewoli, do stanu niewolniczego...
Nazajutrz w południe pojechał do żony i żeby się nie nudzić, zaprosił ze sobą Jarcewa. Julia Siergiejewna mieszkała w willi w Butowie a on od pięciu dni nie był u niej wcale. Zajechawszy na stacyę, przyjaciele wynajęli powóz i przez całą drogę Jarcew śpiewał i zachwycał się wspaniałą pogodą. Willa była niedaleko od stacyi w pośród wielkiego parku. Na początku głównej alei, na jakie dwadzieścia kroków od bramy siedziała pod starą, olbrzymią topolą, czekając na gości, Julia Siergiejewna. Miała na sobie jasną, elegancką, ubraną koronkami suknię, blado-kremowego koloru, a w rękach trzymała znajomą nam starą parasolkę. Jarcew przywitał się z nią i poszedł w stronę domu, skąd dochodziły głosy Saszy i Lidy, a Łaptiew usiadł przy niej, żeby porozmawiać o interesach.
— Dlaczego tak długo nie byłeś? — zapytała, nie wypuszczając jego ręki. — Całymi dniami siedzę tutaj i patrzę, czy też ty nie jedziesz. Nudzę się bez ciebie!
Wstała, pogładziła go po włosach i z pewną ciekawością oglądała jego twarz, ramiona, kapelusz.
— Czy ty wiesz, że ja cię kocham? — rzekła i zaczerwieniła się. — Drogim mi jesteś. Przyjechałeś i nie umiem ci powiedzieć, jak jestem szczęśliwą. Porozmawiajmy trochę. Opowiedz mi cokolwiek.
Wypowiadała mu swoją miłość, a on miał uczucie, jakby był już dziesięć lat po ślubie i jakby był głodnym. Objęła go za szyję, łechcząc go suknią po twarzy; odsunął ostrożnie jej rękę, wstał i nie mówiąc ani słowa, poszedł do domu. Naprzeciw niego biegły dziewczynki. »Jak one urosły! — myślał. — I ile to zmian zaszło przez te trzy lata... A może będę jeszcze żył ze trzynaście, lub ze trzydzieści lat... Co czeka nas w przyszłości! Pożyjemy — zobaczymy«.
Uścisnął Saszę i Lidę, które zawisły na jego szyi i powiedział:
— Dziadzio kazał was uściskać. Wuj Teodor umrze niezadługo, wuj Kostia przysłał list z Ameryki i kłania wam się, dzieci. Znudził się i ma niedługo wrócić. A wuj Alosza chce jeść.
Usiadł na tarasie i widział jak wzdłuż alei wolno szła jego żona, skierowując do domu. Myślała o czemś i na twarzy jej był smutny, czarujący wyraz, a w oczach błyszczały łzy. Nie było to już dawne, szczupłe, wątłe, blade dziewczę, lecz dojrzała, silna kobieta. Łaptiew zauważył z jakim zachwytem patrzał na nią Jarcew, jak ten jej nowy, piękny wyraz odbijał się na jego twarzy równie smutnej i zachwycającej. Wyglądał, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. Podczas śniadania, Jarcew uśmiechał się wesoło jakoś i nieśmiało i bezustannie patrzał na Julię, na jej wspaniałą szyję. Łaptiew śledził go leniwie i myślał o tem, że może będzie musiał jeszcze przeżyć trzynaście, trzydzieści lat... I co przeżyje przez ten czas? Co nas czeka w przyszłości?
I myślał:
»Pożyjemy — zobaczymy«.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Rozdział IV wydzielony z rozdziału III według rosyjskiego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.