Wesoła teorya i smutna praktyka/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Wesoła teorya i smutna praktyka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Minęła jesień, minął zwykłą koleją rzeczy adwent, nastąpił karnawał. Nie należy sobie wyobrażać, aby w miasteczku X., lubo dość zamożném, ale niespełna trzydzieści tysięcy mieszkańców liczącem, karnawał podobnym był do tych, jakie odbywają się w bogatych i wielkich grodach, mających na zawołanie swe teatra, koncerta, sale balowe, sklepy jubilerskie, napełnione brylantami, świeże kamelie i róże, kwitnące w cieplarniach, na przekór mroźnemu niebu północnéj zimy.
Wszystkich tych pięknych i świetnych rzeczy miasto X. nie posiadało wcale, ale ponieważ mieszkali w niém, jak i gdzieindziéj, ludzie, ponieważ, jak gdzieindziéj, większość tych ludzi puszczać się lubiła na Letejskie fale wesołości, w któréj tonęły, na chwilę choćby, wszystkie kłopoty i kłopotki, smutki i smuteczki powszedniego życia; więc téż i tu, jak gdzieindziéj, bawiono się wedle sił i możności, a szczególniéj wedle miary zamożności każdego z osobna i wszystkich w ogólności.
To téż często gęsto na głównych ulicach widziéć można było całe rzędy okien, iskrzących się rzęsistém oświetleniem, przy którém mizerne latarnie uliczne, mające niby sterować przechodniom w ciemnościach nocnych, wydawały się jeszcze mizerniejszemi i, niby strwożone lub wstydem przejęte, chowały, jak mogły najlepiéj, żółte płomienie swoje pomiędzy okopcone i zapłakane szkiełka.
Okna te, rzęsiście oświetlone, wyrzucały na ulicę nietylko strugi światła, ale także i fale muzyki, a po szybach migotliwie przesuwały się cienie tańczących par, lub strojnych głów kobiecych.
Dnie również ożywione były, jak wieczory, bo zima tęga i w śnieg obfita sprzyjała szlichtadom, które, urządzone na wielką skalę, z brzękiem i dzwonkami przebiegały miasto w różnych kierunkach.
Pewnego dnia, pani Ludwika i pani Zofia, zajęte robotami, siedziały w saloniku piérwszéj, gdy na ulicy dały się słyszéć dzwonki, parskanie koni i szelest licznych sań, posuwających się po zamarzłym śniegu. Obie panie poskoczyły do okna, aby zobaczyć wesołą szlichtadę. Z razu blask słońca i oślepiająco roziskrzonego śniegu uderzył wzrok ich tak, że nie mogły rozpoznać osób, jadących dwojgiem na przedzie mknących sań, na trzecie jednak z rzędu sanie jasno już spojrzały i zobaczyły siedzącą na nich, i, pomimo siedzącéj pozycyi, dygającą niemłodemu jegomości, który obok niéj jechał, panią prezesową. Głowa szanownéj damy zaopatrzoną była w watowany kaptur, a głowa, jadącego z nią, niemłodego jegomości, dosłownie tonęła w ogromnym i puszystym lisim kołnierzu. Była to para wcale niepowabna i oddająca się przyjemnościom kuligu, widocznie z krwią skrzepłą od zimna w żyłach. Ale na czwartych saniach jechało dwoje ludzi, którzy całkiem inaczéj wyglądali i nie posiadali ani watowanego kaptura, ani ogromnego lisiego kołnierza, ani krwi skrzepłéj od chłodu.
Było to dwoje ludzi młodych i pięknych, a przynajmniéj kobieta była piękną, mężczyznę zaś można było nazwać co najmniéj przystojnym. Kobietą ową była panna Kornelia, mężczyzną doktor Władysław. Panna Kornelia, ubrana w piękną szubkę aksamitną i takiż kapelusik, który przedziwnie przypadał jéj do twarzy, mówiła do niego z takiém ożywieniem, że aż wyjmowała od czasu do czasu rączkę z gronostajowego zarękawka i poruszała nią w powietrzu. Wywołany chłodem i szybkim ruchem sań, karminowy rumieniec krasił białe policzki młodéj piękności, a oczy jéj świeciły i migotały, jakby nabrały w siebie pełno tych iskier i blasków, któremi słońce usiało śnieżystą oponę, pokrywającą domowstwa i ulicę. Twarz doktora Władysława na pół okrytą była, podniesionym do góry, futrzanym kołnierzem paltota; trzymał się prosto i nieco sztywnie, powieki miał spuszczone, i w ogólności wyglądał jak człowiek, znajdujący się niezupełnie we właściwym sobie żywiole.
Z ust dwóch pań, patrzących przez okno, wyrwały się okrzyki:
— Patrz! patrz! doktor Władysław z Kornelią!
— No, proszę! on, co tak nie lubi wszelkiego rodzaju szlichtad!
— On, który nienawidzi mrozu i wystawia się na niego tylko z konieczności!
— On, który w zeszłym roku ani razu należéć nie chciał do żadnéj szlichtady!
— Ciekawam, o czém téż prawi mu Kornelia z takiém zajęciem!
— Może o nieboszczce Zorynce! — zaśmiała się nieco złośliwie pani Zofia.
— A może o teraźniejszym faworycie swoim, pudelku Fidzie — dodała pani Ludwika.
Panna Kornelia, wbrew domysłom dwóch pań, nie musiała mówić ani o Zorynce, ani o Fidzie, lecz o przedmiocie jakimś, nierównie więcéj zajmującym, gdyż doktor Władysław odrzucił nagle kołnierz, który mu twarz zasłaniał, zwrócił się ku swéj towarzyszce, spojrzał na nią i uśmiechnął się. Ona zaśmiała się i skinęła kilka razy główką na znak twierdzenia, on uśmiechając się ciągle, kręcił głową na znak przeczenia. Wyraźnie wywiązała się pomiędzy nimi jedna z tych miłych sprzeczek, w których właściwie o nic nie idzie, a które jednak rozstrzygają wszystko. Za nimi przesuwało się jeszcze kilkoro sań, a na każdych jechało po dwie osoby; ale dwie panie, patrzące przez okno, na nic już nie zwracały uwagi, a gdy wesoły orszak skręcił w inną ulicę, spojrzały po sobie i wzruszyły ramionami. Nic jednak nie rzekły, tylko, jakby zasmucone trochę, czy zamyślone, w milczeniu usiadły przy stole i wzięły się do robótek. Po chwili pani Ludwika przestała szyć i ozwała się:
— Czy wiesz, Zosiu, że żal mi doktora Władysława.
Pani Zofia kiwnęła głową.
— Prawda — rzekła — to taki poczciwy człowiek! a, o ile mi się zdaje, zamienia się właśnie w glob, wirujący koło słońca.
— Byle-by przynajmniéj został Jowiszem! — uśmiechnęła się pani Ludwika.
— Wątpię, aby to być mogło; znasz przecie Kornelią i wiész, ilu już było koło niéj Jowiszów, którzy potém pozamieniali się w Neptunów.
— Zdaje mi się, że i nasz Gucio był kiedyś w podobném położeniu.
— Ależ tak! — zawołała pani Zofia — widziałam sama, będąc w zeszłym roku u rodziców, jak Kornelia żywo się nim zajmowała. Była to jednak poprostu sztuka, dla sztuki, i Kornelia żadnego wyraźnego zamiaru co do Gucia miéć nie mogła...
— Któż wié? może go i kochała? — zagadnęła pani Ludwika.
— Trudno ją zrozumiéć — odparła pani Zofia. — Zdaje się, że nie jest złą, niekiedy nawet wygląda na bardzo uczciwą; ale zmienna, jak kameleon, lekka, jak piórko, a przytém Gustaw jest chłopcem ubogim...
— To prawda; a ona-by nigdy nie poszła za człowieka bez majątku...
— A przynajmniéj bez ustalonego i wygodnego stanowiska.
— Ona może-by i poszła, gdyby pokochała prawdziwie, ale pani prezesowa...
— Ba! ta nie lubiła wcale Gucia! nie nazwała go nawet ani razu „lubym kochankiem”.
Rozmowa przerwaną została wejściem pana Witolda.
— Czy widziałyście, panie — wołał, śmiejąc się już od progu — naszego Eskulapa, jadącego na rydwanie panny Kornelii?
— Nie śmiéj się z tego, Witoldzie — rzekła pani Ludwika. — Z tego może wyniknąć nieszczęście.
— Ho, ho, ho! — zawołał pan Witold — a że to najrozsądniejsza z kobiet zawsze być musi choć trochę exaltowaną! I gdzież tu widzisz powód do nieszczęścia, moja Ludwiniu? Panna piękna, wesoła, utalentowana, to i dlaczegoż nie podobać w jéj towarzystwie? a że Władysław nie zastrzeli się, ani utopi z miłości, za to ręczę.
— Ale może się ożenić! — zarzuciły dwie panie.
— Ożenić się z Kornelią! Tego głupstwa nie uczyni — odparł pan Witold wesoło, ale potém umilkł i zamyślił się.
— A to-by dopiéro było wierutne głupstwo, gdyby się on ożenił z panną Kornelią! — zawołał nagle i już nie śmiał się; snadź przypuszczenie, nasunięte przez dwie kobiety, wcale mu, ze względu na szczęście przyjaciela, nie przypadło do smaku.
W parę dni potém doktor Władysław siedział w saloniku pani Ludwiki i wesoło rozmawiał z gospodynią domu.
— Czy pani pamiętasz — mówił — historyą moich trzech miłości, o których przed dwoma czy trzema miesiącami opowiadałem paniom?
— Pamiętam — odrzekła pani Ludwika.
— Otóż, wyobraź sobie pani — ciągnął żartobliwie doktor — jaki dziwny zbieg okoliczności! panna Kornelia zadziwiająco przypomina mi moję piérwszą i moję trzecią miłość; kształty bowiem kibici i żywość układu posiada Julci, a oczy i głos panny Heleny.
Pani Ludwika podniosła wzrok od roboty, i pół figlarnie, pół smutnie popatrzyła na doktora.
— Jak się pan lepiéj przypatrzysz Kornelii, to zobaczysz, że ona także niejakie ma podobieństwo do przedmiotu drugiéj z rzędu miłości pana.
— Do pani Eufrozyny? — zawołał doktor Władysław, z przymuszonym nieco śmiechem.
— Tak — odpowiedziała pani Ludwika.
— Nie pojmuję, jakie-by to mogło być podobieństwo? — mówił doktor — przecież, o ile wiem, nie mówi ona umarłemi językami i nie jest ciekawą ujrzéć wątroby sowiéj.
— Ale posiada owę naturę umkliwą, która była właściwością pani Eufrozyny, a tyle zadawała panu frasunku — rzekła pani Ludwika z lekkim uśmiechem.
Doktor Władysław zamyślił się na chwilę, z miną człowieka, zakłopotanego trochę postawioném mu zadaniem. Potém jednak ozwał się z wielką powagą:
— Nie, pani; natura panny Kornelii nie jest umkliwą, jaką była pani Eufrozyny. Tamta nie miała wcale żadnego, właściwego sobie indywidualizmu, a umysł jéj stanowił poprostu zlepek różnych, na pamięć wyuczonych, systematów filozoficznych i faktów naukowych. Panny Kornelii natura jest nierozkwitłą jeszcze i, jak mi się zdaje, znajduje się właśnie w porze rozkwitania. Organizacya ta, pełna życia, ognista, nawskróś promienna, a przedziwnie artystyczna...
— Tak pan sądzi? — przeciągle wyrzekła pani Ludwika.
— Tak, pani — odparł doktor tonem, znamionującym pewien upór.
— A ja powiadam — ciągnęła gospodyni — że Kornelii natura jest umkliwą, i prędzéj pan pochwycić zdołasz w dłoń parę, unoszącą się w powietrze, niż znajdziesz ostatnie jéj słowo...
— Tak pani sądzi? — wyrzekł z kolei doktor.
— Tak — odparła pani Ludwika i urwała rozmowę, zaczynając mówić o innym przedmiocie.
Nieprędko téż podobna rozmowa ponowioną być mogła, bo doktor Władysław coraz rzadziéj odwiedzał swych przyjaciół, a kiedy się pojawiał, to najczęściéj bywał zły, nachmurzony i milczący, albo znowu przymusowo i nienaturalnie wesoły.
Raz w towarzystwie pani Ludwiki, pani Zofii i obu ich mężów, przesiedział dobrą godzinę, nie powiedziawszy ani słowa, z oczyma utkwionemi w gazetę, którą niby czytał. Potém rzucił gazetę, przysunął się do pani domu i z cicha zapytał:
— Dawno pani widziałaś pannę Józefę?
— Przed dwoma dniami — odpowiedziała pani Ludwika i wraz zapytała: — a pan, czy dawno odwiedzałeś ojca Józi?
— Byłem tam dwa tygodnie temu — odrzekł doktor Władysław — ale panny Józefy nie zastałem w domu, i nie widziałem jéj chyba już od miesiąca.
Pani Ludwika nic nie odpowiedziała, lubo doktor patrzył się na nią, jak ktoś, co pragnie i spodziewa się usłyszéć coś więcéj o przedmiocie rozmowy.
— Jakże tam z lekcyami panny Józefy? — zapytał w końcu, nie bez pewnego wahania — czy otrzymała już inne w zamian tych, które utraciła?
— Nie — odrzekła pani Ludwika — pan wiész, jak trudno o to w naszém mieście, gdzie podobno więcéj znajduje się uczących, niż uczących się.
— Musi więc cierpiéć z tego powodu wiele niedogodności — wymówił jeszcze doktor Władysław.
— Zapewne — odparła pani Ludwika — ale pan znasz Józię i wiész, jak jest mężną, cierpliwą i umiejącą sobie radzić...
Po téj rozmowie doktor Władysław siedział jeszcze więcéj zamyślony, niż wprzódy, aż na niego wesoło zawołał pan Witold:
— No, rycerzu posępnego oblicza! o czém tak dumasz?
— O tyfusie, który zjawił się w naszém mieście — odparł doktor Władysław.
Nazajutrz widziano doktora Władysława, wielce krzątającego się po mieście; odwiedził on nietylko te domy, w których miał pacyentów, ale i te nawet, które po prostu, i to ledwie z dala były mu znane. Ci, którzy owego dnia widzieli go, tak chodzącego i jeżdżącego po mieście w różnych kierunkach, nie dziwili się temu bynajmniéj, gdyż niedawno przedtém tyfus rozszerzył się był niepomału pomiędzy mieszkańcami w X., a ogólnie wiedziano, jak gorliwym i czynnym bywał doktor Władysław w podobnych wypadkach.
Pod wieczór, na kilkanaście zaledwie minut przed zapadnięciem zupełnego zmroku, pani Ludwika wypadkiem spojrzała w okno i zawołała do męża, który w tym samym pokoju czytał książkę:
— Patrz, Witoldzie: doktor Władysław wraca do domu. Ależ najeździł się i nachodził dzisiaj! przynajmniéj dziesięć razy widziałam go na ulicy.
Pan Witold rzucił spojrzenie przez okno i rzekł:
— Ho, ho! Eskulap wielce jakoś uradowanym wygląda. Od dawnego czasu nie widziałem, aby miał tak wesołą minę.
— Zdaje mi się, że nawet uśmiecha się do siebie — dodała pani Ludwika.
— Gdybym go dobrze nie znał i nie wiedział, jak mało jest chciwym na pieniądze, mógł-bym sądzić, że mu dziś wszyscy chorzy po dukacie płacili za wizytę! — zaśmiał się pan Witold.
— Ja zaś przypuszczam, że dokonał jakiego dobrego uczynku — zakończyła pani Ludwika.
W parę dni potém, przed południem, do saloniku pani Ludwiki wbiegła Józia. Czysty błękit rozpogodzonego nieba nie był błękitniejszym od jéj oczu, ani wesołe promienie słońca, w których kąpać się zdawał salonik, więcéj wesołemi od wyrazu jéj twarzy.
— Moja droga Ludwisiu! — zawołała, ściskając serdecznie przyjaciołkę — przybiegłam tu, aby podzielić się z tobą radością, która mnie spotkała. Będę miała od jutra trzy nowe uczennice!
— Jakie? gdzie? jakże się to stało? — pytała uradowana pani Ludwika.
— Wczoraj przed wieczorem — zaczęła opowiadanie swe Józia — zajechał przed mieszkanie nasze piękny powóz i wysiadła z niego ustrojona bardzo i nieznana mi wcale pani. Weszła do pokoju, w którym znajdowałam się wraz z ojcem, zajęta przyrządzaniem dla niego herbaty, i zwróciła się do mnie z pytaniem, czy to ja właśnie jestem panną Józefą K.
Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, powiedziała mi swoje nazwisko i oświadczyła, że, od niedawna przybywszy ze wsi z zamiarem stałego w X. pobytu, poszukiwała właśnie nauczycielki dla trzech swoich dziewczynek, i dowiedziawszy się o mnie, postanowiła osobiście mnie prosić o udzielanie lekcyi jéj córkom. Powiedziała mi przytém mnóztwo bardzo pochlebnych rzeczy, których słuchając, ojciec mój, promieniał cały od radości. Następnie przepędziła z nami blizko godzinę, przyjęła nawet ode mnie filiżankę herbaty i była do najwyższego stopnia uprzejmą dla mnie, a szczególniéj dla mego ojca. Co jednak najbardziéj nas zdziwiło, to, że pani N. wiedziała o najmniejszych szczegółach naszego życia, naszéj przeszłości, o wszystkiém słowem, co się nas tyczy, a najkorzystniejsze światło rzuca na mojego ojca i na mnie. Widocznie musiał jéj ktoś o nas szeroko i długo rozpowiadać...
W tém miejscu Józia przerwała sobie opowiadanie, oczy jéj jaśniéj jeszcze zaświeciły, i zadumany trochę uśmiech okolił usta. Po chwili opowiadała daléj:
— Dziś byłam u pani N. dla ostatecznego ułożenia się o zobopólne warunki, pod jakiemi rozpocząć mam nauczanie jéj córek. Warunki te ułożyły się jak może być najdogodniéj dla mnie: dziewczątka miłe i pojętne, a pani N. jest bardzo uprzejmą, i jak się zdaje, zacną kobietą. Słowem, uszczęśliwiona jestem bardzo, bo troski moje i kłopoty, których przez kilka miesięcy doświadczałam, zniknęły, a ojciec mój będzie miał odtąd wiele przyjemności i wygódek, których, przy zmniejszonych dochodach, dostarczyć mu nie mogłam.
Pani Ludwika rozpytywała się jeszcze chwilę o panią N. i warunki, na których Józia zobowiązała się nauczania jéj córek. Potém spytała:
— Nie powiedziałaż ci pani N., jakim sposobem i od kogo dowiedziała się, nietylko o twojéj exystencyi, ale o wszystkich jéj szczegółach?
— Pani N. nie chciała mi o tém powiedziéć, lubo ją o to zapytywałam — odpowiedziała Józia.
— A sama nie domyślasz się niczego? — ponowiła pytanie pani Ludwika.
Pełen promieni uśmiech okolił usta Józi; za całą odpowiedź serdecznie i długo uścisnęła przyjaciołkę. Obie kobiety głęboko sobie w oczy spojrzały i zrozumiały się bez słów.
— O, moja Ludwisiu! — rzekła po chwili Józia — niepodobna większego dobrodziejstwa wyświadczyć bliźniemu, jak dostarczając mu sposobu uczciwego pracowania.
— Ten, kto ci oddał taką przysługę, rozumié dobrze znaczenie pracy, bo sam pełni ją sumiennie i winien jéj wszystko, czém jest i co posiada — z powagą odparła pani Ludwika.
Opuszczając mieszkanie swéj przyjaciołki, Józia była smętna i radosna zarazem, zadumana, jak dziewica z iskrą miłości w sercu, i lekka, jak ptaszek, lecący pod obłoki. Wyszedłszy na ulicę, niebo i ziemię ogarnęła takiém głębokiém i wdzięczném spojrzeniem, jakby całemu światu podziękować pragnęła za tę chwilę rozkoszną, w któréj, samotna dotąd i samotnie mocująca się z życiem, poczuła wyciągniętą ku niéj rękę pomocną. A że tak przeczuciem serca, jak kombinacyą, zrodzoną w umyśle, odgadła i przeniknęła, czyja to była ręka, która tajemnie i szlachetnie usunęła z jéj drogi trapiące ją trudności; nic więc dziwnego, że wieczorem dnia tego krzyknęła prawie głośno i zapłoniła się, jak róża, gdy do skromnéj jéj bawialni, w któréj siedziała z ojcem, wszedł doktor Władysław. Radość Józi była tém większą, że gość nie przybywał sam, ale w towarzystwie pani Ludwiki, pani Zofii i obudwóch mężów tych pań.
Pani Ludwika bowiem powitała dnia tego doktora Władysława przyjaźniejszym jeszcze, niż zazwyczaj, uściskiem ręki, a po kilku chwilach rozmowy z nim, rzekła niby od niechcenia: — „Panie Władysławie! Witoldzie! wyrządźmy dziś niespodziankę Józi i jéj ojcu, i pójdźmy do nich na herbatę.”
Obaj panowie przystali na ten zamiar. Pani Ludwika podzieliła się nim z panią Zofią, która także z chęcią zgodziła się na propozycyą, tém bardziéj, że był to dzień świąteczny, i mąż jéj, wolny od codziennych swych zatrudnień, mógł wieczór cały przepędzić z przyjaciołmi. Takim sposobem, w mieszkaniu Józi zebrało się tego wieczora kółko przyjacielskie, serdeczne, pobratymcze, w którém wszystkie składające je osoby rozumiały się doskonale, szanowały i kochały się wzajemnie. Nigdy jeszcze sędziwa twarz ojca Józi, białemi, jak mleko, otoczona włosami i poorana mnóztwem zmarszczek, świadczących o długiém i pełném trudów życiu, nie wyglądała tak poważnie, a zarazem tak pogodnie, jak owego wieczora; nigdy pani Ludwika i pani Zofia nie były więcéj ożywione i uprzejme; nigdy ich mężowie poufaléj i weseléj nie prowadzili rozmowy; nigdy téż Józia piękniejszym i czystszym nie jaśniała wdziękiem.
Pośród tego miłego zgromadzenia, doktor Władysław ożywił się także i pozbył zamyślenia, w jakie od pewnego czasu wpadał był bezprzestannie, a wieczór przeszedł towarzystwu, obsiadującemu wielki okrągły stół, na którym paliła się światła lampa i wesoły szumiał samowar, jak jedna cicha i pogodna ale pełna prawdziwéj uciechy chwila. Gdy nakoniec zebrani goście, szanując chwile spoczynku starca i młodéj dziewczyny, która do pracy bardzo rano wstawać musiała, dość wcześnie zabierali się do wyjścia, pani Ludwika zwróciła się do całego towarzystwa i rzekła:
— Przyjdźcie państwo wszyscy do nas jutro, to znowu razem przepędzimy wieczorek...
— Kochanego pana zabierzemy do sań wygodnych, i jeżeli pora będzie łagodna, przywieziemy także do siebie — zwrócił się do ojca Józi pan Witold.
Wszyscy obecni, nie wyłączając nawet uczonego profesora, który bardzo rzadko zwykł był oddawać się przyjemnościom towarzyskim, przyjęli z chęcią zaproszenie; doktor Władysław tylko nic na razie nie odpowiedział, ale, gdy żegnał się z panią Ludwiką i jéj mężem na wschodach ich mieszkania, rzekł:
— Bardzo żałuję, że nie będę mógł jutro państwu służyć, ale od kilku dni jestem zaproszonym na jutrzejszy wieczór i dałem słowo...
— Dokąd-że to zaproszonym jesteś? — zapytał pan Witold, z poufałością dawnego i dobrego przyjaciela.
Doktor Władysław zawahał się przez chwilę z odpowiedzią.
— Do pani prezesowéj — rzekł nakoniec z pewnym przymusem w głosie.
— A! — zaśmiał się pan Witold — czarne oczy panny Kornelii pociągają cię do siebie! Patrz tylko, abyś nie zaszłapał się tam zanadto, bo to największa kokietka z całego chrześcijaństwa!
Doktor nic na to nie odpowiedział, ale oboje żegnający go małżonkowie dostrzegli, że cień niezadowolenia przemknął po jego twarzy. Pomimo jednak tego spostrzeżenia, pani Ludwika przechyliła się przez poręcz wschodów i zawołała do doktora Władysława, który stał już na dole:
— Rozmyśl się pan dobrze i przyjdź do nas jutro wieczorem.
— Nie mogę, pani; dałem słowo! — odpowiedział doktor Władysław, podnosząc ku niéj głowę.
— No, to pamiętaj pan przynajmniéj o téj umkliwéj naturze, o któréj ci mówiłam, abyś nie miał z nią wielkich turbacyi wtedy, gdy będzie już po niewczasie — zawołała raz jeszcze pani Ludwika.
— Wdzięcznym pani za jéj rady, ale mam dobre oczy i umiem rozpoznawać rozmaite organizmy i natury! — odpowiedział doktor głosem mniéj uprzejmym, niż ten, którym przemawiał zwykle do swéj zacnéj przyjaciołki.
Pan Witold, chmurny nieco, wszedł do swego mieszkania.
— Ten Władysław — rzekł do żony — choć najlepszy doktor i najuczciwszy człowiek z całego chrześcijaństwa, ale w stosunkach towarzyskich naiwny jest i wierzący, jak tylko-co narodzone dziecię. Gotów uwierzyć w niewinne minki i słodkie słówka téj panny Kornelii, i zrobić jakie głupstwo...
— Cóż chcesz? — ozwała się nieco ironicznie pani Ludwika — Kornelia jest taką świetną panną, a przytém tak pięknie gra i śpiewa! Prawdziwie to szczęście miéć taką żonę, która cię na każde twe zażądanie uraczy muzyką, w każdém towarzystwie opromieni cząstką padającego na nią blasku!
— Nie posądzam Władysława o tak próżny i mizerny pogląd na życie i rodzinę — odpowiedział pan Witold. — Cała rzecz w tém, że, pomimo swego doktorstwa, ma on charakter łatwo zapalny, a przytém, jak zwykle bywa z ludźmi, którzy całą młodość przepędzali zagrzebani w książkach i nauce, mało zna świat, a najmniéj...
— Tacy ludzie wyrabiają w sobie o stosunkach społecznych, a mianowicie pomiędzy kobietami i mężczyznami zachodzących, pojęcia czysto teoretyczne, i trwają w nich z nadzwyczajnym uporem — zauważyła pani Ludwika.
— Dlatego widzimy, że najuczeńsi i zkądinąd najrozumniejsi ludzie zawierają często najgłupsze małżeństwa — zakończył rozmowę pan Witold.
Wieczór u pani prezesowéj, o którym mówił doktor Władysław, był wieczorem nielada; zebrało się na niego bowiem kilkadziesiąt osób, z których jednak większa część należała do rodzaju męzkiego. Panna Kornelia w całym blasku swéj piękności jaśniała, jak istne słońce, a koło niéj tyle prawie wirowało poddanych wywieranéj przez nią sile attrakcyjnéj globów, ile w towarzystwie znajdowało się czarnych fraków i gęstych młodych czupryn. Ba! te nawet głowy, które oddawna ogołocone były z owéj wspaniałéj ozdoby młodzieńczego wieku, plątały się pomiędzy młodymi rywalami, a tu i owdzie dawały się spostrzegać i takie, na które jesień życia sypnęła garść srebrem połyskującego szronu. Mylił-by się jednak ten, kto-by sądził, że doktor Władysław składał osobą swoją jedno z ogniw tego planetarnego systematu panny Kornelii. Nie; pamiętny może na smutną rolę, jaką odegrał w podobnym systemacie panny Heleny, w którym przychodziło mu przemieniać się z kolei z Jowisza w Neptuna i z Marsa w Jowisza, a może téż i obciążony już nieco latami, od owéj pory upłynionemi, i trudami, jakie mu przez ten czas zadały cholery, tyfusy, febry i najrozmaitsze tego rodzaju klęski, z których ustawiczne umartwienia, doświadczane przez niego z powodu nieumiejętnych felczerów, nie były zapewne najmniejszą, — trzymał się on nieco na uboczu, i zdawał się nawet pilne dawać baczenie na to, aby rydwan, wspaniale przez królową zabawy ciągnięty, nie zajechał mu drogi i nie wplątał go w koło, postępujących za nim w pokorze i uwielbieniu, niewolników. A jednak całkowite pozostawienie go na stronie nie należało snadź do zamiarów panny Kornelii, bo, śród najżywszego oddawania się przyjemnościom tańca lub rozmowy, zwracała ona nieraz ku niemu śliczną swą głowę, i blask swych złotych gwiazd, które na tle aksamitnych źrenic gorzały i migotały, jak prawdziwe rezerwoary iskier i płomieni, prosto mu w twarz rzucała. Gwiazdy te posiadały właściwą sobie i wcale niepoślednią retorykę; zawierały się w nich całe szeregi okresów, na-pół wypowiedzianych, z drugą połową, przykrytą obsłonką lekkiéj tajemniczości, wykrzykników, których brzmienie rozlewało się po najgłębszych zapadlinach uczuć człowieczych, westchnień wzlatujących w krainę szczęśliwości, uśmiechów brzemiennych obietnicą raju na ziemi. Gwiazdy te zatém były bardzo wymowne, a kto choć przez sekundę wymowy ich posłuchał, temu zdawało się, że one go wołają, wołają kędyś w taniec jakiś zawrotny, długi, bezpamiętny, którego ostatnie pas odbyć się miały w samych już błękitnościach niebieskich.
Głos panny Kornelii, gdy mówiła, i dźwięk jéj śmiechu, gdy się śmiała, wydawały się muzyką, umyślnie do tego w niebo lecącego tańca ułożoną, a wszystkie poruszenia jéj ciała były akordami, w których objawiała się i śpiewała najpiękniejsza harmonia, jaką oko widziéć, a ucho ludzkie słyszéć kiedy mogło. Owóż panna Kornelia kierowała ku swojemu zamyślonemu i na stronie trzymającemu się gościowi, nietylko retorykę swych oczu, ale jeszcze i akompaniament, retoryce téj przygrywający, a złożony z głosu, dźwięcznéj gamy śmiechu i harmonijnych akordów poruszeń; wypadek zaś, który nieraz odgrywa w losach ludzi rolę wielmożnego pana, zrządził, że była ubraną w barwę, jaką najbardziéj lubił doktor Władysław, to jest w błękitną, a na głowie miała przepaskę srebrną, w kształcie księżyca na nowiu, a w uszach kolce, z dwóch srebrnych gwiazd złożone.
— Pan nie tańcujesz? — rzuciła panna Kornelia pytanie doktorowi Władysławowi, przechodząc mimo niego w kontredansie.
— Bardzo rzadko — odparł doktor.
— To szkoda! wielka szkoda! — wymówiła piękność, i wyciągnęła naprzeciw tańcującemu mężczyźnie ramię, godne Fidyaszowego dłuta.
Doktor Władysław pomyślał, iż jest przecie w wieku, w którym ludzie tańczą jeszcze, i że nie uwłaczał-by może doktorskiéj swéj powadze i godności, gdyby sobie z wolna i poważnie przetańczył jednego kadryla.
Ale w téjże chwili, ktoś go zapytał o zdrowie jednego z ciężko chorych na gorączkę jego pacyentów, a pytaniem tém przywiódł na pamięć wszystkie gorączki, febry i katary, które pastwiły się w owéj porze nad mieszkańcami miasta X. W ślad za tém przypomnieniem, zjawili się przed wyobraźnią jego felczerowie z pijawkami, bańkami, niegodziwém krwi puszczeniem, i odebrali mu wszelką ochotę do tańca, tak, że, gdy zagrano drugiego kadryla, został on nieporuszony na miejscu, i rozmawiał z kilku poważniejszemi osobami, które go otaczały, a panna Kornelia, parę spojrzeń rzuciwszy na niego z pod wachlarza, schmurzyła na chwilę czoło i przez całą figurę kadryla nie zaśmiała się ani razu. Aliści, po tym drugim kadrylu, zabrzmiały w salonie dźwięki fortepianowych akordów, wydobywające się z pod paluszków siedzącéj przed fortepianem młodéj piękności. Panna Kornelia wyraźnie zabierała się do śpiewania, a doktor Władysław, rad zapomniéć na chwilę o gorączkach i katarach, o których, jak na złość, otaczający ludzie wciąż mu prawili, sądząc zapewne, że go tém uraczą, rad także, iż śpiew i muzyka odpędzą od niego mary felczerów, z pełnemi pijawek słoikami w ręku, powstał i zbliżył się do fortepianu.
Panna Kornelia śpiewała pieśń francuzką, opiewającą młodą dziewczynę, która wędruje po świecie w nadaremném poszukiwaniu swego zgubionego serca. Gdzie je zgubiła, nie wié sama, albo nie chce powiedziéć słuchaczom, przed którymi jednak w najsmutniejszych wyrazach użala się na swą niepowetowaną stratę, każdą zwrotkę swéj pieśni zaczynając i kończąc bolesnym wykrzyknikiem: j’ai perdu mon coeur!...
Panna Kornelia śpiewała pieśń tę z tak głębokiém uczuciem, jak gdyby to ona sama była tą dziewczyną, opłakującą utratę swego serca, i lasów, pól, gwiazd, słońca, wszystkiego, słowem, co żyje na niebie i ziemi, zapytującą, kędy podział się ten niepokalany skarb jéj piersi dziewiczéj. Wyraz jéj twarzy, z lekka rozrzewniony, odpowiadał doskonale znaczeniu słów, pieśń składających, które zresztą bardzo wyraźnie dochodziły do słuchaczy, bo panna Kornelia posiadała wokalizacyą bez zarzutu, dowodzącą doskonałości metra śpiewu, którego była uczennicą.
Po piérwszéj zaraz zwrotce pieśni, lekki uśmiech okolił usta doktora Władysława; nie był to jednak uśmiech zachwytu, ale raczéj niedowierzania i lekceważenia. Przyszło mu bowiem na myśl, że treść piosenki w najwyraźniejszéj stoi sprzeczności z najelementarniejszemi pojęciami o fizyologii. Serce bowiem stanowi w organizmie człowieka główny przyrząd krążenia krwi, bez którego to ostatnie w żaden sposób odbywać swych funkcyi nie może. Gdyby tedy młoda dziewczyna jakimkolwiek sposobem utraciła to najważniejsze ze wszystkich naczyń naczynie, już-by téż żadną miarą nieszczęścia swego opiewać nie mogła, dla téj prostéj przyczyny, że żyć-by przestała, a po śmierci nikt nieszczęść swoich nie opiewa. Słowa zatém piosenki, osądzone z racyonalnego stanowiska, nie posiadały żadnego sensu, a ułożenie ich należało przypisać lekkości, z jaką Francuzi traktują najważniejsze, choćby naukowe, przedmioty. Niemiec, który do wszystkiego przystępuje z należytą powagą i z krytycznym poglądem, nie wydał-by pewno na świat podobnego absurdu...
Tak myślał doktor Władysław w czasie przegrywki, poprzedzającéj drugą zwrotkę pieśni, i uśmiechał się nieznacznie. Jakkolwiek jednak usiłował skrywać skeptyczny ten uśmiech, dojrzała go panna Kornelia, naprzeciw któréj stał, i w drugiéj zwrotce zaśpiewała wyrazy: j’ai perdu mon coeur!... z taką żałością, a razem gorącą intonacyą głosu, że doktor Władysław doświadczył takiego poczucia, jakby go ktoś końcem szpileczki bardzo delikatnie ukłuł w samo serce. Zarazem pomyślał, że nie należy wyrazów śpiewu rozumiéć w dosłowném ich znaczeniu, i że poecie, który je układał, przebaczyć trzeba niektóre pomyłki, względem czysto fizyologicznych pojęć popełnione...
Za trzecią zwrotką doktor Władysław myślał, że przebaczenie to udzieloném być powinno choćby dla tego, że w słowach, lubo nie przedstawiających ściśle rozumnego sensu, mieści się jednak wiele uczucia, i że panna Kornelia, uczucie to śpiewem wyrażająca, stała się podwójnie piękną i odkrywała przytém jednę z bardzo powabnych stron swéj wewnętrznéj istoty, jaką była rzewność głęboka i zdolność do silnego przejęcia się choćby tylko imaginacyjném cierpieniem biednéj, rozkochanéj dziewczyny. Przy czwartéj, doktor Władysław zauważył, że przejęcie się to dosięga nawet granic wrzącéj i palącéj, lubo z lekka wstydliwością dziewiczą osłoniętéj, namiętności; przy piątéj, zapytał siebie, czy tylko panna Kornelia nie znajdowała się sama w położeniu młodéj dziewczyny, która zgubiła swoje serce, a raczéj oddała je komuś; ale gdy zabrzmiała szósta zwrotka pieśni i oczy doktora spotkały się z oczyma panny Kornelii, przejęło go szczególniejsze jakieś wrażenie, a zarazem przez głowę przemknęła myśl: czyż-by to biedne serce, zgubione było na mojéj drodze, i czyliż-bym to ja właśnie przeznaczony był do podjęcia jego i umieszczenia przy własném mojém sercu?... Przypuszczenie to miało za sobą wiele pozorów prawdopodobieństwa, stwierdzonych retoryką oczu panny Kornelii, które spoczywały na twarzy doktora Władysława w chwili, gdy różane usta jéj śpiewały po raz ostatni: j’ai perdu mon coeur! Przestała śpiewać, ale nie przestała grać; palce jéj przebiegały klawiaturę szybkiemi pasażami, stanowiącemi przejścia z tonów minorowych w majorowe.
Doktor Władysław pochylił się nieco nad fortepianem i zadał grającéj piękności następne, półgłosem wymówione, pytanie:
— Czy pani przypuszczasz, że własne jéj serce może zostać zgubioném, tak, jak serce młodéj dziewczyny, o któréj śpiewałaś przed chwilą?
Panna Kornelia spuściła oczy na klawiaturę i z cicha rzekła:
— Dotąd nie było ono w podobném położeniu, ale teraz... kto wié?...
Przy ostatnim wyrazie, uderzyła kilka głośnych akordów i poczęła grać walca tak hucznie i na tak zawrotne, szybkie tempo, że dalsza rozmowa stała się niepodobieństwem. Doktor Władysław odszedł od fortepianu z kręcącym się po głowie wyrazem: „kto wié?”...
„Kto wié?” śpiewały mu w uszach takty walcowe, „kto wié?” powtarzało światło błyszczącego na głowie panny Kornelii półksiężyca; „kto wié?” szeptały krucze sploty jéj włosów i muskane przez nie alabastrowe jéj ramiona, i gibka kibić, wdzięcznie nad klawiaturą pochylona. „Kto wié” wołała najgłośniéj bladość zwiększona, jaka na mgnienie oka pokryła twarz młodéj piękności, wtedy, gdy drżące wargi jéj wymawiały to zagadkowe słowo.
Panna Kornelia bowiem w czasie krótkiéj rozmowy, zbladła widocznie, a potém grała walca z taką gorączką i zaciętością, jakby w zawrotnéj fali wzburzonych tonów pragnęła utopić słowa swoje, a może i samę siebie. Byłyż to symptomata nagle doświadczonéj radości, czy boleści? nadziei, czy trwogi? trudno było odgadnąć, gdyż i te i owe w podobny sposób objawiać się mogły. To tylko pewna, że muzyka panny Kornelii była ognistą, szaloną, porywającą; po twarzy jéj przebiegały nieujęte jakieś, kameleonowe, tajemnicze błyski i cienie, a w myśli doktora Władysława, który, stojąc opodal, patrzył na nią, brzmiało ustawicznie słowo: „kto wié!”
Rzecz to dziwna i uwagi godna, do jakiego stopnia wszelka tajemnica wywiera na ludzi wpływ pociągający. Jest to zapewne jeden ze spadków, przekazanych nam w dziedzictwie przez piérwszych rodziców, Adama i Ewę, którzy za spożycie jabłka wiedzy z raju wygnani zostali. Straszny ten przykład mało zaprawdę podziałał na potomnych. Biblia prawi swoje, a człowiek czyni swoje; i gdy tylko oko w oko spotka się z jakąkolwiek tajemnicą, wnet poczuwa pragnienie zstąpienia na samo jéj dno najgłębsze, kędy znajdzie jéj rozwiązanie.
Doktor Władysław był człowiekiem, zatém potomkiem Adama i Ewy, którzy za ciekawość swoję raj utracili. Do tego jeszcze był on doktorem medycyny, zatém naturalistą, zatém znowu człowiekiem, zapatrującym się na historyą Adama i Ewy z punktu na lekką herezyą zakrawającego, który-to punkt sprawiał, że nauka, w historyi téj zawarta, nie wywierała na umysł i postępki jego zbyt potężnego wpływu. Twierdził on zawsze, iż pragnienie wiedzy nietylko występkiem nie jest, ale, że przeciwnie, stanowi ono jeden z przeważnych bodźców, popychających ludzkość ku mądrości, że następnie każda tajemnica, zgłębiona i wyświecona, przemienia się z cienia w światło, a ponieważ światło stanowi przedmiot żądania i cel dążenia ludzkości, zgłębienie więc i wyświecenie tajemnic, a przez to umniejszenie cieni, a powiększenie sumy panującego światła na ziemi, należy do najświętszych obowiązków każdego rozsądnego i uczciwego człowieka.
Tak sobie tę rzecz wyrozumiawszy, doktor Władysław, żadnéj spotkanéj na drodze swéj tajemnicy nie opuszczał bez gruntownego zastanowienia się nad nią, bez względu na to, czy tajemnica ta należała do rzędu zjawisk materyalnych, czy téż miała swe źródło w psychicznych objawach jednostki, lub ogółu. — Do piérwszych bowiem przystępował jako anatom, fizyolog, słowem naturalista; drugie zajmowały go i pociągały, jako człowieka, a zatém członka ludzkości, osobiście po części zainteresowanego w sposobie myślenia i czucia swych bliźnich.
Jakże tedy być mogło, aby, takim usposobieniom i nawyknieniom umysłowym poddanym będąc, doktor Władysław, nieuważnie puścić miał mimo siebie owę tajemnicę, która zjawiła się przed nim w słowie panny Kornelii: kto wié! i w nagłéj bladości jéj, gdy słowo to wymówiła, i w wyrazie jéj oczu nieodgadnionym, i w owych niepochwytnych błyskach i cieniach, które mknęły po jéj twarzy wtedy, gdy po rozmowie z nim grała zawrotnego walca!...
Obojętność taka tém bardziéj niepodobną była w tym razie, że doktor Władysław czuł wyraźnie, iż w tajemnicy, jaką spotkał, własna jego osoba niepoślednie zajmowała miejsce.
A gdy obok niego, również w tajemnicę tę wplątana, znalazła się tak piękna, świetna, utalentowana osoba, z takiém czuciem opiewająca stratę swego serca, i w czarnych oczach tak wymowną posiadająca retorykę, że, słuchając jéj, sam Demostenes i Cyceron, i wielu innych starożytnych i nowożytnych mówców, zawstydzeni być mogli; cóż przeto dziwnego, że doktor Władysław zapragnął zajrzéć na dno téj tajemnicy i ujrzéć, jakie w niéj zajmował miejsce on, a jakie ona, i jak te miejsca wzajemnie miały się do siebie; jak się miały uczucia panny Kornelii do piosenki, którą śpiewała z takiém uczuciem i przejęciem się, do wyrazu: kto wié? który z ust jéj wypłynął tak tajemniczo a ponętnie, i nakoniec do jego własnéj osoby, na którą (czego nie mógł nie spostrzedz), ustawicznie prawie padały spójrzenia jéj oczu.
Doktor Władysław poczuł wielką ochotę do zgłębienia i przeniknienia tajemnicy, która, w tak wdzięczną i ponętną przybrana formę, niespodzianie zaszła mu drogę. Najbliższym skutkiem tego poznania było to, że stanął z panną Kornelią do trzeciego kadryla; drugim i nieco dalszym, że przyjął zaproszenie pani prezesowéj na jutrzejszy obiad i, przy téj okazyi, cały dzień przepędził z dwiema paniami, a raczéj jedną z nich, młodszą, gdyż starsza miała dnia tego wiele do czynienia z gospodarstwem i załatwianiem sprawunków, przez co mogła w salonie chwilowo tylko przebywać. Tajemnica jednak nie była wcale łatwą do odgadnienia, niekiedy nawet ukazywała się w niéj taka przepaścista głębia, że doktor Władysław, usiłując wzrokiem jéj dosięgnąć, poczuwał zawrót głowy, i przyrzekł sobie w duchu, iż za powrotem do domu zażyje porządną dozę proszków sodowych, które, jak wiadomo, skutecznym bywają na podobne zawroty lekarstwem. Wszakże tym razem proszki okazały się bezskutecznemi, gdyż oddziaływały przeciwko ich wpływowi tajemnicze błyski panny Kornelii i cudowny jéj głos kontr-altowy; a im dłużéj i gorliwiéj doktor Władysław zaciekał się w tajemnicy, tém więcéj pragnął ostatnie słowo jéj pochwycić, tém więcéj w umyśle jego wzrastały tego słowa urok i znaczenie. Panna Kornelia zaś posiadała wybornie sztukę niedopowiadania; było to zresztą mniéj może sztuką, niż istotném wahaniem się, jakąś skrytą walką, toczącą się w jéj wnętrzu, pomiędzy: tak i nie; pewną utajoną żądzą oddalenia chwili, w któréj ze słów jéj, spojrzeń i uśmiechów spadnie zasłona, a usta jéj będą musiały wymówić to, czego może serce...
Cóż serce? Co działo się z sercem panny Kornelii? Czy posiada ona jeszcze choćby szczyptę tych uczuć, które w potocznéj mowie określają się wyrazem serce? a może posiadała ich wiele, wiele niezmarnowanych dotąd, lecz tylko przytłumionych, milczących przed jakąś koniecznością żelazną, która im nakazywała milczenie? czy z tych uczuć dostawała się choć odrobina temu, do kogo codziennie, czy to ustami, czy oczyma mówiła tajemnicze, tyle obiecujące: kto wié! czy téż wszystkie one należały do niego, lub może komu innemu oddane były, komuś nieobecnemu, a w marzeniach wieczornych, lub przy dźwiękach muzyki wspominanemu? Panna Kornelia nie wyglądała wcale na istotę nieczułą, nie miała powierzchowności kobiety kamiennéj, któréj albo natura odmówiła zdolności czucia, albo którą świat i życie, a raczéj przeżycie, obdarły z wszelkich ułud, marzeń i pragnień. W oczach jéj, przeciwnie, paliły się rezerwoary iskier i płomieni; śmiech jéj był serdeczny, naiwny niemal, a razem całe gammy przeróżnych wzruszeń wygrywający; układ jéj cały świadczył o pełnym życia porywie ku światu i wszelkich powabach jego i uciechach.
O ile pozory te były prawdą, a o ile udaniem? Czy panna Kornelia była po prostu komedyantką salonową, odgrywającą, doskonale wyuczoną na pamięć, rolę, ku przewidywanéj a samolubnéj swéj korzyści; czy też należała ona do rzędu tych nieszczęśliwych dziewcząt, które, od dzieciństwa kąpane w niezdrowém tchnieniu, uległy częściowemu zepsuciu, ale noszą się jeszcze z niewystygłą w piersi iskrą poczciwych i żywych uczuć, z któréj okoliczności dalszego życia wykrzesać mają ogień szlachetny, albo téż uczynić garść popiołu, przygniatającą już na wieki serce i umysł ku najniższym sferom téj ziemi?
Na wszystkie te pytania po części przynajmniéj znajdujemy odpowiedź w rozmowie, prowadzonéj między matką i córką pewnego wieczora zimowego, po rozejściu się gości, pomiędzy któremi znajdował się i doktor Władysław.
Był to wieczór późny, wskazówki zegarów dobiegały północy, w bawialnym salonie pani prezesowéj, gwarnym i rzęsiście oświetlonym przed chwilą, pogasły światła i zapanowała cisza. Zato w obszernéj i zbytkownie urządzonéj sypialni, na stoliku z marmurową płytą, jasno paliły się dwie świece, przeglądając się w źwierciedle, umieszczoném przy ścianie przeciwległéj, na kosztownéj i błyszczącemi cackami zastawionéj toalecie.
Matka i córka siedziały naprzeciw siebie, rozdzielone z sobą całą szerokością stołu. Pani prezesowa włożyła już była swój watowany, nie piérwszéj młodości szlafrok, i zajmowała się właśnie splataniem orzechowych włosów w warkoczyk bardzo drobnych rozmiarów, który zwykła była zakręcać na noc z tyłu głowy w kształt włoskiego orzecha. Bogaty warkocz, który we dnie stroił jéj głowę, spoczywał teraz na toalecie w cieniu złoconych kubków i flakonów. Twarz pani prezesowéj wyrażała wielkie znużenie fizyczne, zwiędłe jéj wargi otwierały się co chwila szerokiém poziewaniem; pomimo jednak tego znużenia i poziewania, malował się na niéj pewien wyraz niecierpliwości, a nawet gniewu, który wzmagał się za każdym razem, gdy biegające ruchliwe jéj oczy spotkały twarz córki.
Panna Kornelia nie zdjęła jeszcze z siebie sukni, w jakiéj jaśniała przez cały dzień i wieczór, a tylko z włosów powyjmowała szpilki i przepaski, przez co kilka z pęt uwolnionych grubych warkoczy spłynęło na jéj plecy, strugami połyskującego hebanu. Siedziała pochylona nieco nad stołem i, wsparłszy twarz na lewéj dłoni, prawą niedbale przerzucała dzienniki mód, wyszukując pomiędzy niemi kolorowych rycin, z których każdéj przyglądała się bacznie i z uwagą. Niedaleko toalety, nieco w cieniu, stała jeszcze trzecia osoba; była nią garderobiana, w milczeniu oczekująca na rozkazy swych pań.
— Niech mama spojrzy na tę suknią: bardzo gustownie jest zrobiona, i to obszycie z koronek i aksamitu wybornie ją stroi — przerwała milczenie panna Kornelia, a zarazem posunęła ku matce rycinę, któréj przedtém długo przypatrywała się sama.
Ale pani prezesowa nie raczyła rzucić okiem na przedmiot, ukazany przez córkę, i splatała wciąż swój warkoczyk, nie mówiąc ani słowa. Tylko wargi jéj zacisnęły się nieco mocniéj i małe oczki, przebiegając od okna ku drzwiom i od drzwi ku oknu, żywiéj błysnęły kilka razy.
— Bardzo milutki kapelusik! — znowu zawołała panna Kornelia, nie zważając na to, że na piérwszą uwagę swą nie otrzymała żadnej odpowiedzi. — Pióra wcale ładnie są ułożone i fasonik zgrabny. Dołożyła-bym tu tylko kokardę z aksamitu, albo atłasu sang de boeuf, i dała-bym w górze lekką przepaskę z białéj koronki.
Pani prezesowa wciąż milczała i kończyła splatanie warkoczyka.
— Czy mamie się nie zdaje — zaczęła znowu panna Kornelia — że takie ubranie z czarnych atłasowych rulonów dobrze-by ubrało moję szafirową suknią?...
I znowu jednę z rycin posunęła ku matce. Ale tym razem pani prezesowa przeszyła ją spojrzeniem, jak na macierzyńskie, dość ostrém, i żywym ruchem zwróciła się do stojącéj wciąż na uboczu garderobiany:
— Podaj mi czepek nocny, Maryanno, i odejdź! Nie będziesz dziś już mi potrzebną. Panienka rozbierze się sama.
Panna Maryanna podała żądany przedmiot i wyszła z pokoju, a pani prezesowa, z czepkiem nocnym w ręce, powstała, cichym, skradającym się krokiem podeszła ku drzwiom, otworzyła je i wyjrzała do przyległego pokoju; to samo uczyniła z drugiemi i z trzeciemi drzwiami, a przekonawszy się, że wszystkie trzy przyległe pokoje puste były, i nikt się w nich nie znajdował, zajęła się szczelném wszystkich drzwi zamykaniem. Panna Kornelia, oderwawszy oczy od żurnalów, z zupełną obojętnością przypatrywała się napiętnowanym tajemniczością czynnościom matki.
Kiedy nareszcie czynności te ukończonemi zostały i wszystkie drzwi dobrze były zamknięte, pani prezesowa zbliżyła się do stołu, na którym paliły się świece, i usiadła na dawném swém miejscu. Nie wkładała jednak na głowę czepka, ale trzymała go w ręku, suchemi i pomarszczonemi palcami szarpiąc szerokie, wykrochmalone garnirowanie. Zarazem kibić jéj, okryta watowanym szlafrokiem, wyprostowała się sztywnie, a ruchliwe oczy utkwiły w twarzy córki, która znowu zajmowała się przeglądem żurnalów.
Milczenie trwało kilka minut, przerywane tylko od czasu do czasu cichém nuceniem panny Kornelii, i szmerem nakrochmalonego garnirowania, miętoszonego w palcach starszéj damy.
— I cóż, Kornelio? — zawołała nagle pani prezesowa, głosem tak mało żartobliwym i tak mało zbliżonym do śpiewu słowika i tym podobnych przyjemnych dla ucha ludzkiego dźwięków, że panna Kornelia drgnęła nerwowo i podniosła oczy na matkę.
— Co, mamo? — zapytała z lekką niecierpliwością w głosie.
— Pytam cię, Kornelio, co będzie z tego wszystkiego?
— Z czego, mamo?
— Z czego? z czego? — powtórzyła pani prezesowa, przedrzeźniając córkę — jakie mi niewiniątko! jakie dziecko naiwne, tylko co urodzone! Ona nie wié, o czém ja chcę mówić! Ona doprawdy niczego się nie domyśla! Miła córeczka! luba, kochana córeczka!
Słowom tym towarzyszyły ironiczne dygi, dokonywane wbrew siedzącéj postawie, i bardzo żywa giestykulacya rąk, rzucanych w stronę pięknéj panny, przeglądającéj żurnale.
Piękna panna wzruszyła lekko ramionami, odsunęła nieco żurnale i z wolna zwróciła oczy na matkę.
— Za cóż się mama gniewa? — wyrzekła, tłumiąc lekkie ziewnięcie — proszę wyraźnie mnie zapytywać, a ja również wyraźnie odpowiem.
— Wyraźnie zapytywać! wyraźnie! wyraźnie! — wołała pani prezesowa, postacią i rękoma dokonywając zwykłych swych ruchów. — Otóż kiedy tak, to wyraźnie, bardzo wyraźnie ci powiem, że na pół roku tylko wystarczy nam pieniędzy, a jeśli przez ten czas zamąż nie wyjdziesz, to nie będziemy miały co jeść! Czy rozumiész?
Panna Kornelia milczała.
— Czy rozumiész to, co ci powiedziałam? Nie będziemy miały co jeść! — krzyknęła pani prezesowa, pochylając się nad stołem tak, że usta jéj dotykały prawie włosów córki. — Czy rozumiész? czy słyszysz? — powtórzyła parę razy.
— Rozumiem i słyszę — odparła panna Kornelia z niecierpliwym giestem — ale pocóż mama tak gniewa się i krzyczy? czego mama chce ode mnie?
— Chcę wiedziéć — wymówiła pani prezesowa z takąż, jak wprzódy, żywością — chcę wiedziéć, czy córka moja życzy sobie zostać żebraczką, i matkę swoję wyprawić na starość w świat o żebraczym kiju?
— Nie; córka mamy z pewnością nie życzy sobie takich okropnych rzeczy — odpowiedziała panna Kornelia i zaśmiała się głośno, srebrzyście.
Pani prezesowa zerwała się z krzesła na równe nogi.
— Śmiéj się! śmiéj się! — krzyknęła — śmiéj się dopóty, dopóki ostatniego rubla nie wydamy, a potém, kiedy przyjdzie sukienki sprzedawać na chleb, jednę po drugiéj, gorzkiemi łzami płakać będziesz, luba kochaneczko!...
Na wzmiankę o sprzedawaniu sukienek, panna Kornelia przestała śmiać się, w oczach jéj błysnął pewien niepokój, po ustach jednak, jak lekko-skrzydły motylek, przelatywał wciąż drobny uśmieszek.
— Moja mamo — rzekła — perspektywa sprzedawania sukienek wcale nie jest pocieszającą dla mnie, która-bym przeciwnie chciała ich jeszcze nakupić, co niemiara. Ukazaniem mi téj perspektywy odebrała mi mama wszelką ochotę do śmiechu. Przyrzekam więc, że będę cicho siedziała i słuchała tego, co mi mama powié.
Pani prezesowa, uspokojona nieco i przebłagana temi, ku zgodzie dążącemi, wyrazami córki, kręciła się jeszcze kilka sekund wokoło stołu, sapiąc głośno i machinalnie powtarzając ostatnie wyrazy, jakie się o jéj uszy obiły, nakoniec usiadła i włożyła na głowę zmięty i wygnieciony czepek, nie zawiązała go jednak pod brodą, i z szerokiemi po obu stronach twarzy płóciennemi taśmami, spadającemi na pierś, z rękoma, rezolutnie splecionemi na kolanach, z oczyma, które, zamiast biegać po pokoju, tkwiły stale w twarzy panny Kornelii, zniżonym głosem mówić zaczęła:
— Pamiętasz pewno, a jeżeli nie pamiętasz, to ci właśnie przypomnę teraz o tém, że, po sprzedaży dóbr naszych, pozostało nam zaledwie trzy tysiące rubli w gotówce, z któremi właśnie postanowiłyśmy zjechać do X. na mieszkanie.
— A raczéj na poszukiwanie! — przerwała bardzo obojętnie panna Kornelia, i ziewnęła szeroko.
— Tylko nie poziewaj, luba kochaneczko! uczyń mi tę łaskę i nie poziewaj — z ironią przemówiła pani prezesowa — to, co ci mówię, nie jest wcale żartem, ale rzeczą, na którą powinnaś zwrócić całą swą uwagę.
— Już ją zwróciłam; niech mama będzie łaskawa mówić daléj — rzekła panna Kornelia, niedbale opierając się o poręcz krzesła i wzrok podnosząc do sufitu, jakby, w braku innéj rozrywki, pragnęła widokiem malowanéj na nim rozety przyozdobić sobie cokolwiek rozmowę z matką.
Pani prezesowa popatrzyła na córkę przez chwilę z zaciśniętemi wargami, lecz, pragnąc widocznie wyłożyć przedmiot swój do końca, powstrzymała gniew, który tryskał przez jéj oczy, i mówiła daléj:
— Jakim sposobem wielka niegdyś nasza fortuna stopiła się tak nędznie, żeśmy z tym szczupłym pozostały zaledwie zasobem, nie potrzebuję powtarzać. Ojciec twój, luba kochaneczko, był człowiekiem rozrzutnym i zapaloną głową, rzucał się w różne głupie entrepryzy, które go, koniec końcem, zrujnowały. Postawienie gorzelni kosztowało go, co najmniéj, sto tysięcy złotych; jakiś młyn parowy, nie wiedziéć do czego potrzebny, przynajmniéj drugie tyle. Luby ten człowiek wszystkiego zawsze odmawiał żonie, a sadził pieniądze w swoje głupie przedsięwzięcia...
Tu panna Kornelia podniosła oczy i, zatrzymując je na twarzy matki, rzekła:
— Po cóż mi mama powtarza tę całą historyą, kiedy ja przecież znam ją tak dobrze i z innéj cokolwiek strony zapatruję się na nią.
— Zapatrujesz się z innéj strony! zapatrujesz się! — zawołała pani prezesowa — alboż ty umiész zapatrywać się na co z rozsądkiem i rozwagą! Ty jesteś szaloną, niedorzeczną dziewczyną, umiejącą tylko zapatrywać na swoje suknie i kapelusze!
— Dlaczegoż mnie mama czego innego nie nauczyła? — przerwała panna Kornelia, żywo podnosząc głowę.
— Cicho bądź! — odpowiedziała pani prezesowa — wiem przecie, że jesteś najgorszą córką ze wszystkich córek na świecie... Niéma w tobie ani uszanowania dla matki, ani wdzięczności za tysiące trudów, które dla ciebie ponosiłam i ponoszę ciągle....
Panna Kornelia zarumieniła się z lekka, oczy jéj bardzo żywo błysnęły, wzruszyła ramionami i rzekła:
— Moja mamo! czy nie mogły-byśmy już pójść spać, a przynajmniéj mówić o czém inném?
Pani prezesowa przygryzła wargi, poruszyła się żywo na krześle, ale nie wybuchnęła. Znała zapewne charakter córki i wiedziała, że uporem i gniewem nigdy z nią do końca nie dojdzie. Łagodniejszym tedy tonem, niż-by się można było po wyrazie jéj twarzy spodziewać, mówiła daléj:
— Otóż twój ojciec był głupim człowiekiem, rozmarnował fundusz nie wiedziéć na co...
— Ojciec mój nie był szczęśliwym człowiekiem, i dlatego może nic mu dobrze nie szło... — ozwała się znowu panna Kornelia, ale tym razem lekki smutek zadrgał w jéj głosie.
— Ojciec twój rozmarnował majątek nie wiedziéć na co — nie chcąc zważać na przerwę, ciągnęła pani prezesowa — rozmarnował trzysta tysięcy złotych, które mu wniosłam w posagu, tak, że po śmierci jego mnie i tobie pozostało więcéj długów, niż włosów na głowie.
— O, ja mam więcéj włosów, niż wszyscy ludzie razem wzięci długów miéć mogą — przerwała panna Kornelia, obu dłońmi zgarniając na przód olbrzymie swe sploty, i śmiejąc się przytém głośno i srebrzyście.
— I znowu śmiejesz się! — krzyknęła pani prezesowa. — Czy możesz być rozsądną choćby na jednę chwilę? luba kochaneczko! czy pozwolisz mi dokończyć?
— Pozwalam! — z komiczną powagą wyrzekła panna Kornelia, i odrzuciwszy w tył włosy, któremi przed chwilą bawiła się z upodobaniem, uroczyście wyprostowała się i skrzyżowała ręce na piersi. — Uśmiech tylko na żaden sposób opuścić nie chciał jéj warg pół-otwartych, które także, od czasu do czasu, drżały stłumioném poziewaniem. Pani prezesowa z gniewem rzuciła ramionami, splunęła za siebie, targnęła taśmy czepka i mówiła daléj:
— Kiedy ojciec twój umierał, miałaś lat siedmnaście, teraz kończysz rok dwudziesty drugi. Przez ten czas robiłam wszystko, co mogłam, aby cię dobrze wydać zamąż; spraszałyśmy do siebie sąsiedztwo i nie sąsiedztwo, woziłam cię do wód zagranicznych, dwie zimy przesiedziałam z tobą w Warszawie, stroiłam cię, zapisywałam corocznie po kilka żurnalów mód...
W tym punkcie panna Kornelia głośno i szeroko ziewnęła, a zarazem, podnosząc wskazujący palec prawéj ręki do góry, zawołała:
— Trzydziesty siódmy!...
— Co trzydziesty siódmy? jaki trzydziesty siódmy? luba, kochana waryatko! — krzyknęła pani prezesowa.
— Trzydziesty siódmy raz wylicza mama przede mną te wszystkie swoje dobrodziejstwa od czasu, jak jesteśmy w tém mieszkaniu. Rachuję pilnie, i ani jednego razu nie dołożyłam.
I znowu zaśmiała się głośnym śmiechem, który stanowił dziwny uplot naiwności dziecięcéj, ironii, pustéj wesołości i namiętnego prawie bólu.
— Może zaprzeczysz, że nie były to z méj strony dobrodziejstwa? że nie ponosiłam ogromnych trudów? że mnie to połowy zdrowia nie kosztuje? — wołała pani prezesowa, starając się głosem swym zagłuszyć śmiech córki.
— Zdaje mi się, że razem ze mną i mama wcale nieźle się bawiła — przestając śmiać się, wyrzekła panna Kornelia, i zaraz potém zanuciła piérwsze takty walca Il Baccio.
— Czy będziesz ty mnie dziś słuchała! — krzyknęła pani prezesowa.
— Słucham — odpowiedziała panna Kornelia, i znowu wyprostowała się z powagą.
— Masz tedy, luba kochaneczko, dwadzieścia dwa lata — mówiła pani prezesowa tonem, w którym ironia łączyła się z łagodnością, którą przybrać wyraźnie usiłowała — masz tedy, luba kochaneczko, dwadzieścia dwa lata — powtórzyła jeszcze dobitniéj i podniosła w górę żółty pomarszczony palec — przez pięć już zatém lat może cię stroję, pokazuję ludziom, i wypisuję dla ciebie po kilka żurnalów. W długim tym przeciągu czasu, miałaś, kochaneczko, adoratorów wielu, starających się o rękę twoję daleko mniéj, a stosownych i dobrych partyi najmniéj, te zaś ostatnie podobało ci się dotąd odrzucać, luba, kochana kapryśnico! Dłużéj jednak kaprysić ci nie wolno, ja ci to powiadam, matka twoja. Musisz zdecydować się raz i to bardzo prędko, gdyż nad głowami naszemi wisi nędza, rozumiész ty to? nad głowami naszemi wisi nędza? A wiész ty, luba córeczko, co to jest nędza? jest to jedna ciasna izba do mieszkania, twardy stołek do siedzenia, łachman do okrycia się i raz na dzień kawałek czarnego twardego chleba do połknięcia. Gdybyś była samą jedną na świecie, wolno-by ci było wybierać pomiędzy wyjściem za mąż, a nędzą, wolno-by ci było zostać guwernantką i uczyć krnąbrne dzieciaki klapania po fortepianie, i szwargotania po francuzku. Ale masz matkę, matkę, która tyle ofiar uczyniła dla ciebie, która, wożąc cię i pokazując ludziom, nadwątliła swoje słabe zdrowie, która, strojąc cię i wypisując dla ciebie po kilka żurnalów w roku, dokonała swéj majątkowéj ruiny. Masz matkę, która ci dała życie i świetną edukacyą, a nad któréj głową wisi teraz nędza.
Nędza! nędza! Czy rozumiész ty ten wyraz? pomyśl, co to jest nędza! Postaraj się tylko zrozumiéć, czém jest nędza?...
Przy ostatnich wyrazach, wymawianych bardzo prędko, z gorączkowym niemal pośpiechem, pani prezesowa zaczęła drżéć prawie na całém ciele, drżące jéj palce szarpały taśmy od czepka, pobladłe wargi wykrzywiły się nerwowo, głowa trzęsła się, a cała kibić, zgarbiona i kurczowo przyciśnięta do tylnéj poręczy krzesła, objawiała poczucie przejmującéj trwogi. Po chwili drżącym jeszcze głosem zaczęła mówić daléj:
— Sam Bóg powiedział: „Czcij ojca twego i matkę twoję”. Sam Bóg powiedział, luba kochaneczko! Należy słuchać Boga i czcić matkę, a jeszcze taką matkę, która tyle ofiar uczyniła dla swojego dziewczęcia.
Co to znaczy czcić matkę? znaczy to być jéj posłuszną i chronić ją od nędzy... a zresztą i dla ciebie saméj uczynić to powinnaś, i raz już przecie zdecydować się w wyborze. Dwadzieścia dwa lata, to, luba kochaneczko, wiek, w którym kobieta bardzo myśléć o sobie powinna. Czas leci... leci... leci... lata mijają... mijają... świeżość twarzy więdnie, oczy gasną, czoło marszczy się, włosy siwieją... Do tego czasu, luba kochaneczko, miałaś adoratorów wielu, ale starających się o twoję rękę na seryo, daleko mniéj... Dlaczego tak było? Oto dlatego, że ludziska przewąchali, iż nie będziesz miała posagu, i rzadko który do tego stopnia zakochał się w tobie, żeby aż o tém zapomniéć... A cóż to będzie potém, kiedy więcéj jeszcze czasu upłynie... Kiedy przyjdzie nędza, a świeżość twarzy zwiędnie, oczy zgasną, czoło pomarszczy się, włosy posiwieją... nie będziesz już miała wtedy starających się, luba kochaneczko, nie będziesz już miała nawet adoratorów, nie będziesz miała chleba i sukni! będziesz głodna, Kornelko, i zawsze źle ubrana! rozumiész mnie, Kornelko?...
Ostatnie wyrazy pani prezesowa wymówiła szeptem prawie, i umilkła zmęczona i, z ciężkością oddychając, wpijała w córkę ostrym blaskiem migocące wejrzenie.
Panna Kornelia przez cały czas przemowy matki siedziała nieporuszona, z łokciem o stół opartym i głową na dłoń opuszczoną. Wyraz twarzy jéj zmienił się bardzo, zamiast bowiem uprzedniéj płochéj lekkości i wesołości, zapanowało w nim zamyślenie z osłupieniem graniczące. Przestała uśmiechać się, poziewać i nucić, rumieńce znikły z jéj policzków, śliczne usta zacisnęły się nieco, oczy otworzyły się szerzéj, niż zwykle, i nieruchomemi źrenicami, z których bez śladu zniknął czarodziejski blask gwiazd złotych, wpatrywały się w przeciwległą ścianę. Od czasu do czasu tylko nerwowe drgnienie przebiegało twarz jéj marmurową, lub białe palce, na których skroń wspierała, zapuszczały się w las kruczych włosów i bezwiednym ruchem przebiegały pomiędzy lśniącemi i wijącemi się nakształt wężów kędziorami.
Kiedy pani prezesowa przestała mówić, parę minut głębokie trwało milczenie. Nagle panna Kornelia podniosła głowę, wyprostowała się, skrzyżowała na piersi ramiona, wzrok przeniosła z przeciwległéj ściany na twarz matki, i zniżonym nieco głosem ozwała się:
— I kogóż radzi mi mama wybrać z pomiędzy wszystkich tych ludzi, którzy mnie teraz otaczają?...
Na dźwięk tego pytania, pani prezesowa podskoczyła na krześle z radości, twarz jéj rozjaśniła się w mgnieniu oka, na zwiędłych wargach pojawił się uśmiech zadowolenia.
— Ot tak to lubię — zawołała — nie śmiejesz się, nie poziewasz, nie śpiewasz, ale rozsądnie zapytujesz o radę matkę swoję! Ot tak, to lubię, ot tak, to grzeczną jesteś, luba, kochana córeczko!
Wymawiając te uprzejme wyrazy, pani prezesowa wyciągnęła rękę nad stołem i chciała nią pogładzić włosy swéj córki. Panna Kornelia nie poddała się téj pieszczocie, usunęła nieco głowę i takim samym, jak piérwéj, głosem ponowiła pytanie:
— I kogóż mama radzi mi wybrać?...
Teraz pani prezesowa oparła się łokciem o stół, a brodę na dłoń spuściła. W téj postawie pozostawała kilka sekund, zamyślona głęboko.
— Myślałam już o tém nieraz, luba kochaneczko — ozwała się po chwili — i nawet, ile mogłam, tyle zebrałam wiadomości o tych wszystkich panach, którzy tu koło ciebie się kręcą. Ryfka jest nieocenioną żydówką. Zna ona całe miasto i jego okolice, jak swoję własną kieszeń, a ile tylko razy przyjdzie tu z towarami, zawsze mi mnóztwo ciekawych i pożytecznych rzeczy naopowiada.
— Rzecz bardzo prosta, że zapłacę jéj po kilka groszy drożéj za każdy łokieć materyi. Z ludźmi, luba kochaneczko, trzeba umiéć żyć i obchodzić się! trzeba umiéć obchodzić się z ludźmi. Ja z Ryfką obejść się umiałam i dowiedziałam się od niéj wiele rzeczy...
Pani prezesowa zadowolona ze swéj umiejętności obchodzenia się z ludźmi, pokazała w uśmiechu kilka żółtych zębów, a po chwili mówiła daléj:
— Kiedy, przed kilku miesiącami, sprzedałyśmy nasze dobra i pozostałyśmy z mizernemi trzema tysiącami rubli w ręku, pomyślałam sobie: — trzeba zrobić coup d’état. Jakież to było coup d’état, jakie umyśliłam zrobić? oto, luba kochaneczko, tém coup d’état, było przywiezienie cię do prowincyonalnego miasta. W stolicy byłaś już nieraz, sprawiałaś tam zawsze wielką furorę, ale mało z téj furory było pożytku. Stolice zepsute są bardzo, mężczyzni, w nich mieszkający, mają brzydki zwyczaj dopytywania się o posag młodéj panny, a przytém w wielkiém mieście, to jak w lesie, największa nawet piękność długiego nie sprawia efektu, bo obok niéj znajdą się wnet inne piękności, które ją zaćmią, a przynajmniéj odbiorą jéj urok osobliwości. W prowincyonalném zaś mieście łatwiéj o niewiniątka, które poprzestają na piękności i talentach, o posag nie pytają, a panna piękna i utalentowana jest w niém rzadkością, świetném zjawiskiem, słońcem tém więcéj widzialném, im na mniejszym błyszczy horyzoncie i im mniéj ludzie, patrzący na nie, przyzwyczajeni są do podobnych widoków.
Otóż uczyniłam coup d’état i przywiozłam cię do X., które jest miastem niewielkiém, ale posiada wielu mieszkańców zamożnych i stoi w środku bogatéj okolicy. Pokazało się, że wyrachowanie moje było dobrém. Rój mężczyzn otoczył cię od razu i w tém tylko bieda, że tu, jak wszędzie, daleko więcéj znalazło się adoratorów, niż konkurentów na seryo; piérwszych bowiem masz bez liku, drugich, o ile z uwag moich wnoszę, tylko trzech...
Po ustach panny Kornelii znowu swawolny igrał uśmieszek.
— Ciekawam téż bardzo — zawołała ze śmiechem — kogo mama zalicza do rzędu adoratorów moich, a kogo na konkurentów?
— Adoratorami twymi — z powagą odrzekła pani prezesowa — adoratorami, na których nic a nic liczyć nie można, są: naprzód pan M., panicz zrujnowany, który ożenił-by się chyba z pełną świadomością, że bierze za żonę pannę posażną; następnie pan N., stary kawaler, który nigdy się nie ożeni, gdyż ma przy sobie siostrę, strzegącą go od małżeństwa dlatego, aby wziąć po nim spadek; następnie jeszcze pan O., który ożenić się nie może, dla téj prostéj przyczyny, iż jest już żonatym; daléj młody hrabia P., który za żonę nigdy nie pojmie szlachcianki bez tytułu; daléj znowu pan R., lubiący piękne oczy i piękną muzykę, ale marzący o żonie gospodarnéj, oszczędnéj, lubiącéj wieś i dom, a nie lubiącéj zabaw i strojów. Oto i masz listę twoich adoratorów, luba kochaneczko, braknie w niéj może kilku, ale dla tych samych mniéj więcéj przyczyn do téj kategoryi należą niezawodnie. Wszyscy ci ludzie lubią z tobą przebywać, gdyż jesteś piękną, ożywioną, rozmowną, lubią słuchać twojéj muzyki i twego śpiewu, kochają się w tobie nawet po trochu, i każdy po swojemu, ale ożenić się z tobą żaden z nich nie myśli. Zostaje więc trzech tylko, którzy oświadczą się o twoję rękę, i z pomiędzy których jednego koniecznie wybrać powinnaś...
— I któż są ci trzéj? kto są ci trzéj? — wołała panna Kornelia, która przez cały czas wyliczania przez matkę jéj adoratorów, zanosiła się od śmiechu. Zamyślenie i bladość bez śladu zniknęły z jéj twarzy; była znowu zarumienioną, dziecinnie wesołą, z oczu sypała iskry.
— Ci trzéj — mówiła daléj pani prezesowa, nierozgniewana tym razem głośną wesołością córki — ci trzéj są: pan Karol W., pan Ksawery Z. i pan Władysław X. Zobaczmyż, jakie warunki posiadają ci trzej panowie.
Tu pani prezesowa podniosła znowu swój wskazujący palec w górę, i uroczyście niemal wymówiła:
— Ryfka jest nieocenioną żydówką. Ona zna miasto i okolice, jak swoję własną kieszeń i od niéj to wiem, że pan Karol W. nie utrzyma się długo przy swych obszernych dobrach, bo po uszy jest obdłużonym. Gra on rolę wielkiego pana i bogatego człowieka, ale ruina wisi mu nad karkiem, a niech cię Pan Bóg broni, abyś miała wyjść za zrujnowanego obywatela! Tym sposobem bowiem dostałybyśmy się obie z deszczu pod rynnę i, zamiast uchronić się od biédy, wzięłybyśmy tylko do kompanii trzecią gębę. Tego rodzaju ludzie nic nie umieją robić i, jak stracą majątek, to, albo służą po prostu za ekonomów, albo umierają z głodu. Gdybyś więc wyszła za pana Karola, albo-byś wkrótce została panią ekonomową, albo-byś z nim razem, a następnie i ze mną głód cierpiała...
— Fi! — zawołała, wstrząsając się panna Kornelia — są to dwie perspektywy, z których jedna gorszą jest od drugiéj! — Widzisz sama, że tak jest i bardzo cieszę się z tego, że to widzisz, luba kochaneczko — przytwierdziła pani prezesowa. — Teraz więc zobaczmy pana Ksawerego Z.: jest to urzędnik, mający wysoką posadę i znaczne dochody, ale tetryk i skąpy, jak Molierowski Harpagon. Ryfka jest nieocenioną żydówką, od niéj się tego dowiedziałam. Strzeż cię Boże, abyś wyjść miała za skąpca! Będzie rachował kąski niesione przez ciebie do ust, i wyliczał, ile łokci wstążki wychodzić powinno na garnirowanie sukni, jeżeli jeszcze pozwoli ci kupować jakiekolwiek wstążeczki...
— Dziękuję za łaskę! — ozwała się panna Kornelia — nie życzę sobie wcale, aby przyszły mój mąż wtrącał się do moich sukien... Powinnam ich miéć tyle, ile mi się spodoba...
— Otóż widzisz! — potwierdziła pani prezesowa, zadowolona uwagami córki — o panu Ksawerym tedy, jak i o panu Karolu mowy być nie może... Zostaje więc jeden doktor Władysław X. i za tego właśnie wyjść powinnaś!...
Przy ostatnich słowach pani prezesowéj, chmurka przebiegła po czole panny Kornelii, oparła znowu głowę na dłoni i milcząc patrzyła na matkę, która mówiła daléj:
— Ten doktor Władysław posiada wszystkie warunki, jakie przyszły mąż posiadać powinien. A najprzód, ma on wcale piękne dochody. Ryfka mi powiedziała, że rok rocznie miewa po trzy, cztery, a nawet pięć tysięcy rubli. Są to, luba kochaneczko, dochody w tych czasach niepospolite, i pogardzać takiemi dochodami nie należy! Takiemi dochodami, luba kochaneczko, rzadko, który obywatel pochwalić się dziś może! mając takie dochody żyć można całą gębą! na wielką skale żyć można, luba kochaneczko...
Gdy pani prezesowa wypowiadała te wyrazy, oczy jéj błyszczały i migotały bardzo żywo, a wskazujący palec, podniesiony do góry, wstrząsał się w powietrzu nakazująco uroczystym ruchem.
— Przytém — mówiła daléj — przytém, luba kochaneczko, ma on, ile wnieść mogłam, charakter miękki, taki, z którym uczynisz wszystko, co zechcesz. Mogę nakoniec zaręczyć za to, że, jak teraz nie myśli o twoim posagu, tak późniéj nie będzie skąpił ci na wydatki. Będziesz sobie panią całą gębą, a co najwięcéj, że nigdy nią być nie przestaniesz, bo takie stanowisko, jakie ma doktor Władysław, nie jest majątkiem obdłużonym i żadni kredytorowie nie mogą mu go odebrać...
Przestała mówić pani prezesowa, i swemi bystremi migotliwemi oczkami, bacznie wpatrywała się w twarz córki.
Odpowiedź tę jednak nie prędko usłyszéć miała. Panna Kornelia siedziała znowu nieruchoma, pobladła, oczy jéj znowu, otworzywszy się nieco szerzéj, jak zwykle, i pałający swój blask utraciły, na białém gładkiém czole ukazała się zmarszczka. Twarz jéj wyglądała znowu marmurowo, a tylko przebiegały ją drgania dziwne, niby wydobywające się na zewnątrz objawy tych drgań wewnętrznych, które wstrząsały jéj piersią prześliczną i nerwowo kurczyły palce zatopione w lesie czarnych kędziorów! Nagle podniosła głowę, wyprostowała się ruchem szybkim, załamała ręce i wyciągnęła je przed siebie; zarazem zawołała:
— O, mamo! wolała-bym Gustawa! sto razy! tysiąc razy! milion, miliard razy wolała-bym Gustawa!
— Co! — krzyknęła pani prezesowa, i porwała się z krzesła, jak sprężyną poruszana — o! ty jeszcze myślisz o tym młodziku, o tym hołyszu, o tym skrzypicielu, który ledwie na suchy kawał chleba...
— Chleba! chleba! i zawsze chleba! — przerwała panna Kornelia, podnosząc głos i wyprężając przed sobą załamane ręce: — O! mamo! czy ty sama byłaś kiedykolwiek młodą? Czy czułaś kiedy serce, uderzające w piersi? czy myślałaś kiedy o tém, że na całe, całe, całe życie zostaniesz z człowiekiem, dla którego nie miałaś żadnéj, żadnéj miłości? Czy ty, mamo, mnie rozumiész? Czyś kiedykolwiek chciała mnie zrozumiéć? Czyś położyła dłoń na mojém sercu? Czy choć raz zabolała cię myśl, że serce to oddasz w zamian chleba... chleba... chleba?...
Słowa te wypadły z ust panny Kornelii, jak potok wzburzone i gwałtowne. Załamane ręce wyprężyły się, pierś wysoko podniosła się westchnieniami, na twarzy zaświeciła łuna ognistéj niepowstrzymanéj namiętności, a z oczu gorejących, jak zarzewie, wypłynęły dwie grube łzy i z wolna stoczyły się, po, nagłym rumieńcem rozpalonych, policzkach.
Pani prezesowa stała o kilka kroków od stołu, jak przykuta do miejsca, głowa jéj trzęsła się, oczy mrugały i migotały, w prawéj ręce, targanéj kurczowym ruchem, potrząsała czepiec nocny, który w czasie słów zerwała sobie z głowy. I było kilkanaście minut zupełnego milczenia, przerywanego tylko ciężkim oddechem panny Kornelii, która siedziała także nieruchomo, z twarzą w górę podniesioną, rękoma wyprężonemi i dwiema łzami błyszczącemi, jak dyamenty na tle szkarłatnego rumieńca, zalewającego policzki.
W końcu pani prezesowa z wolna i z cicha mówić zaczęła:
— A ty, luba, kochana córeczko, czy byłaś kiedy głodną? Czy trzęsłaś się kiedy od zimna, nie mając czém w piecu napalić dla ogrzania twego pokoju? Czy brakło ci kiedy jedwabnych sukien, koronek, piór, kwiatów, karmelków i żurnalów mód? Ha, moja panno, co takie piękne umiész zadawać pytania, czy odpowiész mi na te, jakie ci teraz zadaję? Czy wiész, jak smakuje głód, jak chłód dolega i jakiego koloru bywają łachmany? Czyś pomyślała kiedy o tém, że i matce twojéj coś się przecie należy także? że za tyle trudów i ofiar, jakie dla ciebie poniosła, obowiązkiem twym jest zapewnić jéj starość spokojną i wygodną? Czy zabolała cię choć raz myśl, że matka twoja doświadczy nędzy? Nie, nie, nie, ty o tém wszystkiém nie myślałaś, bo jesteś egoistką bez serca, złą córką, która ani na chwilę nie zawahała-by się przed poświęceniem swéj matki dla własnéj przyjemności, dla własnego kaprysu!
W tém miejscu zdyszana i zasapana szanowna dama, w dwóch palcach obu rąk z lekka uniosła watowany szlafrok i, głębokie przed córką dokonywając dygi, w ten sposób dokończyła swéj mowy.
— Uniżona sługa panny Kornelii dobrodziejki! bardzo dziękuję lubéj, kochanéj córeczce mojéj za to, że przekłada młodzika jakiegoś i hołysza nad matkę swą, która ją osypywała zawsze tysiącem dobrodziejstw! Bardzo, bardzo dziękuję pannie Kornelii, za troskliwość jéj i czułość dla mnie! Uniżona sługa mojéj lubéj, kochanéj córeczki i jéj ulubionego skrzypiciela Gustawka...
Każdemu z tych ironicznie wymawianych słów towarzyszył dyg głęboki, za każdym z dygów, pani prezesowa cofała się o parę kroków w głąb’ pokoju. W chwili zaś, gdy wymawiała ostatni wyraz i ostatni dyg dokonywała, panna Kornelia opuściła ręce, w których czoło jéj przez chwilę ukryte było, i spojrzenie swe zwróciła na matkę. Jednocześnie, jak rój figlarnych sylfów, tysiące swawolnych uśmieszków zaigrało na jéj twarzy, i głośna gamma śmiechu srebrzyście rozlała się po pokoju.
— O, moja mamo! — wołała, śmiejąc się młoda piękność — gdyby kto w téj chwili wszedł do pokoju, mógł-by doprawdy myśléć, że mama tańczy solo menueta...
Pani prezesowa wyprostowała się i przyskoczyła do córki. Na jéj twarzy jednak mniéj było gniewu, niż przed chwilą.
— Z dwojga złego — zaczęła mówić, nakładając na głowę zmiętoszony czepiec — z dwojga złego wolę już śmiech twój, niż te głupie androny, które przed chwilą prawiłaś. No i jakże, zdecydowałaś się nareszcie?
Panna Kornelia przestała śmiać się.
— Mój Boże! — odpowiedziała na-pół żartobliwym, na-pół poważnym tonem — tak mnie mama nastraszyła nędzą, głodem, łachmanami, siwemi włosami i tym podobnemi, wcale nieponętnemi rzeczami, że boję się, bym febry nie dostała z przestrachu. A jednak niech mi mama wierzy, że wszystkie te groźby wcale mi nie były potrzebne. Wiem dobrze, jakiém jest położenie nasze i rozumiem, że niepodobna mi wyjść za Gustawa dla téj prostéj przyczyny, że nie jest on bogatym, a ja nie wyobrażam sobie nawet, jak można żyć w biedzie. Z tém wszystkiém był to piękny sen mego życia, o którym myśléć i wspominać nikt, nawet mama, zabronić mi nie może.
— Ach, luba kochaneczko! — zawołała udobruchana nieco matka — myśl sobie i wspominaj o tym pięknym śnie twego życia, ile tylko ci się spodoba, byle-by tylko te wspomnienia nie przeszkadzały ci postępować praktycznie i rozsądnie. Sny i marzenia swoją, a rzeczywistość swoją drogą. Śnij sobie i marz o Gustawie, ile chcesz i kiedy chcesz, ale nie odrzucaj dobréj partyi, jeśli ci się ona nadarza, bo inaczéj źle będzie z nami...
Panna Kornelia zamyśliła się znowu.
— Wolała-bym tylko — ozwała się po chwili w zamyśleniu — wolała-bym tylko, aby ten pan Władysław był mniéj uczciwym człowiekiem...
— A toż co znowu za wyskok? — zawołała pani prezesowa — i cóż ci to szkodzi, że on jest uczciwym człowiekiem...
— Tak... wstyd mi jakoś trochę... — z wolna i zniżonym głosem wymówiła panna Kornelia.
Pani prezesowa machnęła ręką.
— At, głupstwo! — rzekła — alboż ty, luba kochaneczko, nie jesteś także uczciwą panną?...
Panna Kornelia nic nie odpowiedziała i parę minut siedziała nieruchomo, z oczyma utkwionemi w kolorowaną rycinę żurnalu. Po wyrazie jéj twarzy trudno-by odgadnąć, czy przypatrywała się ozdobnéj sukni, wymalowanéj na rycinie, czy też rozważała o ile prawo nazywania się uczciwą panną, służyć jéj mogło i zkąd pochodził ten wstyd nieokreślony, o jakim mówiła przed chwilą.
Nagle w głębi pokoju, kędyś w pobliżu pieca ozwało się głośne i przeciągłe poziewanie. Odgłos ten wyszedł z gardła małego angielskiego wyżełka, który spał dotąd spokojnie na miękkiéj poduszce, a teraz, obudziwszy się, w ten sposób obecność swoję przypominał dwom paniom.
— Fido! — zawołała panna Kornelia, i porwała się z krzesła — biedna, kochana psina! zapomniałam o niéj zupełnie! Z pieskiem na ręku stanęła na środku pokoju i pieszcząc, głaszcząc i całując faworyta, zwróciła się do matki.
— Mamo! konferencya skończona, ja i Fido możemy już iść spać, nieprawdaż?
W kilka minut potém, pani prezesowa, córka jéj i wyżełek Fido ułożyli się do spoczynku. Ten ostatni, rozciągnięty u nóg swéj młodéj pani na atłasowéj jéj kołdrze, wkrótce głęboko zasnął. Ale panna Kornelia nie zaraz usnęła. Oczy jéj długo były otwarte, i ścigały po ścianach białe błyski lampy nocnéj, a kiedy pani prezesowa spała już spokojnym snem sprawiedliwych, usta panny Kornelii poruszały się i wypłynął z nich szept cichuteńki.
— Wolała-bym Gustawa! sto razy, tysiąc razy, milion, miliard razy wolała-bym Gustawa.
Gdy wymawiała to, pierś jéj podniosła się westchnieniem, ale w téjże chwili wesołe jakieś przypomnienie przejść jéj musiało przez głowę, bo na ustach swawolny zaigrał uśmiech. Z tém niedokończoném westchnieniem w piersi i z tym rozpoczętym uśmiechem na-pół otwartych wargach, usnęła młoda panna, a my, którzyśmy byli świadkami téj tak ważnéj rozmowy z matką, osądzimy, czy trafnym był sąd pani Ludwiki, gdy mówiła, że łatwiéj-by było pochwycić w dłoń parę, unoszącą się w powietrzu, niż znaléźć ostatnie słowo jéj umkliwéj natury.
Czyliż zresztą, natury podobnéj nie można porównać do dziwacznie pokłębionéj, sprzecznemi prądami wiatrów szamotanéj, w przezroczystém powietrzu miotającéj się i błyszczącéj pary? Ale tu znowu myśli naszéj nasuwają się pytania: czy jakakolwiek istota ludzka może przyjść na świat, z góry już tak umkliwą i kapryśną obdarowana naturą? czy mądrości twórczéj może w tworzeniu jakiegokolwiek dzieła zabraknąć logiki i harmonii?
Czy téż może sprzeczności i dyssonanse natur ludzkich są już sztucznym wyrobem tych, pomiędzy których Twórca rzuca rozpoczęty w zaziemskich światach twór swój, aby go oni wedle ziemskich ukształtowali warunków?
Czy tedy dysharmonia, jaką odznaczało się wnętrze panny Kornelii, powinna była zostać policzoną na karb téj wysokiéj siły i woli, która miliardy olbrzymich globów potrafiła stworzyć i przez wieki utrzymywać w doskonałym harmonijnym ładzie, czy téż obwinić o nią należało tych, którym siła i wola powierzyła dokończenie rozpoczętego tworu swego?
Pani prezesowa była matką panny Kornelii; jéj-to zatém powierzoną została w piérwszéj instancyi sprawa życia i duszy jéj dziecka...
Ale zostawmy panią prezesową w pokoju! Usypia ona teraz snem sprawiedliwych i przez sen oderwane wymawia wyrazy o zięciu z wielkiemi dochodami i o niezliczonych ofiarach, jakie poniosła dla szczęścia swéj córki... Zwróćmy się raczéj do doktora Władysława i obaczmy, o ile blizkim on jest chwili, w któréj u stóp młodéj piękności złoży serce swe i swe... znaczne dochody?
Tu, łaskawi czytelnicy, otwiera się przed nami niezmiernie szerokie pole, na którém mogli-byśmy roztoczyć niezmiernie szczegółowy i poruszający obraz tych rozlicznych przejść, zmian i modyfikacyi, jakie od poznania panny Kornelii zachodziły w umyśle doktora Władysława. Korzystając z przywileju, posługującego tym, którzy prawią światu rozmaite o bliźnich swych opowieści, mogli-byśmy na czas pewien odebrać szanownemu Eskulapowi serce jego, wyobrazić sobie, że jest ono własném naszém sercem, i tak dokładną o wszelkich poruszeniach i uderzeniach tego serca zdać relacyą, jak gdyby one w naszéj własnéj odbywały się piersi. Dla większéj ścisłości i rzetelności sprawozdania, mogli-byśmy to serce położyć na stole, tuż obok papieru, na którym piszemy i, za każdym skreślonym wyrazem, zaglądać we wszystkie jego kąciki i wydobywać z nich treść dla następnych wyrazów. Takim sposobem ujrzeli-byśmy sami i jasno wykazali-byśmy innym ludziom: w którym z kącików tych znajdował się poryw ślepy i instynktowy; w którym odzywała się spokojna rozwaga; kędy siedliska swoje założyły wzruszenia, a kędy znowu znajdowało się miejsce, oddziaływających przeciwko tym wzruszeniom, wahań się i niepewności; w którą komórkę najobfitszym strumieniem wpływały kontr-altowe dźwięki głosu młodéj piękności; na jaką najsilniejszy wpływ wywierała retoryka jéj aksamitnych źrenic, a w jakiéj jeszcze rozsiadła się pani Ciekawość, szepcąca sobie po cichu, ale ciągle, tajemnicze słowo: „kto wié?” Tak, kto wié, czy ciekawszych jeszcze rzeczy i misterniejszych uplotów nie zdołali-byśmy odkryć w tém sercu, leżącém przed nami na stole obok papieru, na którym piszemy?
Być może bowiem, że odkryli-byśmy w niém pewien kącik, w którym jednocześnie z kontr-altowym głosem panny Kornelii dźwięczał świéży i głęboki głos panny Józefy, i inny jeszcze, połyskujący nietylko parą kobiecych źrenic, ale dwiema aż parami, z których jedna miała czarność aksamitu i blaski gwiazdowe, a druga była tak błękitną, jak niebo w południe, i przezroczystą, jak kryształ bez skazy. Ujrzeli-byśmy następnie w tém sercu, przed nami leżącém, dwie cieniuchne niteczki, z których każda miała swe źródło gdzieindziéj, tak, że obie stanowiły prądy, w całkiem odmiennych płynące kierunkach, a czasem to tak szybko i gwałtownie płynące, że falami ich porwane biedne serce podnosiło się i wahało w różne strony, jak gdyby, nakształt łodzi, pozbawionéj wiosła i sternika, puszczoném było na wzdętą od burzy wód powierzchnią... Ujrzeli-byśmy daléj...
Tu zatrzymujemy szereg przypuszczeń i domniemań naszych, gdyż słyszymy głosy wasze, o mili czytelnicy, zwrócone ku nam z następnie brzmiącym zarzutem: „Nieuważny powieściarzu! zapominasz o tém, że to serce, które leży przed tobą na stole, jest sercem nie zwykłego i powszedniego sobie prostaczka, nie pasterza z sielanki, uwieńczonego polnemi kwiatami; ale należy ono do doktora medycyny, zatém do człowieka, poświęcającego życie gruntownym i poważnym studyom, przypatrującego się wciąż najrealniejszym widokom téj ziemi, zatém bardziéj skeptyka, niż marzyciela, bardziéj pozytywisty, niż entuzyasty, bardziéj zbliżonego do mrozu, niż do upału, do uroczystéj ciszy, panującéj w świątyni nauki, niż do owych burz, które szumią w krainach sentymentów! Jeśli tedy to serce doktorskie tak napełnioném jest, jak nam o tém opowiadasz, źrenicami czarnemi i błękitnemi, dźwiękami głosów kontr-altowemi i innemi, prądami uczuć sprzecznych i wrzących; kędyż w niém sobie znajdą miejsce terapia i patologia, tyfus, cholera, katary, febry, gorączki i felczerowie, niepotrzebnie wytaczający krew z żył człowieczych, i rozpoczęta o tych felczerach pisana rozprawa, i ludzkość bolejąca, chorująca, jęcząca, a wielkim głosem wzywająca kapłana nauki, aby, w imię namaszczenia swego, dla niéj jednéj, dla niéj wyłącznie, poświęcił serce swoje, bez żadnego względu na wszelkie czarne i błękitne źrenice, chyba, gdyby i te także znalazły się w stanie chorobliwym i potrzebującym rady medycznéj?
Kędyż więc znajdą miejsce dla siebie: ludzkość i jéj choroby, medycyna i jéj działy, felczerowie i ich lancety, jeśli serce doktora, obciążone balastem, z ócz i postaci kobiecych złożonym, pływać będzie po rzece czułości, nakształt łodzi, pozbawionéj wioseł i sternika?... Zarzut ten, o łaskawi czytelnicy, mogli-byśmy odeprzeć twierdzeniem, że wszystko, coście wymienili, jako to: ludzkość i jéj choroby, medycyna i jéj działy, felczerowie i ich lancety, nie ma najmniejszéj styczności z sercem, bo siedliskiem ich, czyli pobytu miejscem, bywa zwykle głowa człowieka. Wszakże, nie chcąc zadawać kłamu własnym naszym przekonaniom, jakowe zawsze i u każdego porządnego człowieka pragną widziéć serce i głowę w nierozdzielném połączeniu, nie będziemy posługiwać się tym argumentem, a poprostu powiemy, że w sercu doktora Władysława znajdowało się i to i owo, źrenice kobiece czarne i błękitne, głosy kontr-altowe i inne, i prądy uczuć, sprzeczne i wrzące, a obok nich ludzkość, ze wszystkiemi jéj dolegliwościami, i medycyna, ze wszystkiemi jéj akcesoryami, przemienione w jedno ogólne pojęcie i poczucie obowiązku, które i na sercu leżało, i tkwiło w niém głęboko, i ani na chwilę nie ustępowało przed wdzięcznym szeregiem wyżéj wymienionych, a z wód rzeki czułości powstałych zjawisk. Nie wyobrazicie bowiem sobie, mili czytelnicy, jak to serce człowieka ogromném nieraz bywa. Wy, którzy, przykładając rękę do piersi, czujecie pod dłonią waszą kołacący się i miotający drobny zaledwie punkcik waszego ciała, tak drobny, że mało większy od tego, co kołace i miota w łonie waszego zegarka, ani domyślacie się może, jak ten punkcik rośnie i olbrzymieje dla wzroku, który roztworzyć go i rozłożyć przed sobą umié, w tajemnicze, przemnogiemi strumieniami płynące życie jego wejrzéć potrafi. Na ziemi i niebie niéma potęg takich i wielkości, które-by w tym drobnym napozór punkciku zawrzéć się nie mogły, ani takich głosów mocnych, którym-by on dać nie mógł odpowiedniego rezonansu, ani takiéj mnogości zjawisk, by w jego wnętrzu dostatecznych nie znalazły przestrzeni, ani tak srogich sprzeczności, którym-by dość obszernego do bojowania zabrakło w niém pola. Wszystko jest i wszystko być może w tém biedném, drobném sercu człowieczém. Od najczystszéj światłości niebieskiéj do najgłębszych cieniów téj ziemi, od najwyższéj cnoty do najniższego występku, od ideału z czołem w obłokach do robaka z tułowem w błocie, od najsmętniejszego minoru do najweselszych majorowych tonów, od burzy szalonéj do ciszy grobowéj, od płomieni do lodu, od wniebowzięcia do w piekłowstąpienia, wszystko w niém zawsze się zmieści, jeśli nie w jednym dniu, nie w jednym momencie, to w wielu dniach i momentach, i wielu stopniowaniami, zawikłaniami, węzłami, pasmami, wielu zaledwie dojrzanemi, nad włos subtelniejszemi strumykami, przepłynie przez to drobne biedne serce, unosząc je na prądach niezgłębionych kędyś w dal nieskończoną, w głębiny tego nieznanego Oceanu, który, nakształt olbrzymiego rezerwoaru, chłonie w siebie pojedyńcze prądy wszech duchów ludzkich.
To drobne, biedne serce człowiecze posiada długą i nieraz wielce zajmującą nić dziejów, ale także i właściwą sobie geografią, śród któréj zagubił-by się niejeden najbieglejszy geograf, najdoskonaléj znający wszelkie konfiguracye i właściwości wielkiéj i bogatéj kuli ziemskiej. W tém drobném sercu, jak na ziemskich rozłogach, podnoszą się góry, niebios sięgające, i czernieją otchłanie z dnem, jak noc ciemném; są w niém strefy dziwnie urodzajne, pełne rajskiego kwiecia i woni upajających, i inne, jałowe, chwastami porośnięte i spieką zabójczą przepalone nawskroś; są w niém źródła gorące z wieczném wrzeniem w głębi, wulkany, wzdęte nieśmiertelnym ogniem i nieśmiertelne iskry z wiecznie otwartych kraterów wyrzucające, i są także lodowiska ponure, z których od czasu do czasu odrywają się bryły twarde i skrzepłe, aby odpłynąć w światy dalsze i mrozem ścinać wody życiodawczych strumieni. Franklina pochłonęły surowe strefy północnego bieguna, lecz ilu ludzi skrzepło od mrozu na lodowiskach serc swych bliźnich — któż przeliczy? Wędrowni Arabi konają nieraz z pragnienia na bezwodnych piaskach swych pustyń, lecz ilu ludzi pomarło od spieki, we własnych ich żarzącéj się sercach, komuż wiadomo? Odważna Ida Pfejffer objechała świat cały od końca do końca, lecz czy była kiedy jaka istota, która-by się dostała we wszystkie zakątki serca człowieczego? Któż zdoła upewnić? Alpejski pasterz chyżemi stopy najwyższych dosięga szczytów i silną pierś nurza w błękitach, które całują białych śniegów łono; lecz czy ktokolwiek dosięgnął wzrokiem punktu najwyższego, w którym serce człowieka pada w uścisk nieba? Nikt nie odpowié! Pompeja i Herkulanum zagrzebanemi zostały pod czarną, brzydką lawą Wezuwiusza; lecz ilu z nas cierpi i marnie przepada pod brudną strugą błota, pian i mętów, płynącą na nas ze złych serc człowieczych — wszyscy o tém wiemy.
I oto takiém, jak pokornie wyznajemy, wielce niedołężném określeniem wielkości i obszerności serca ludzkiego, usprawiedliwiamy się przed wami, mili czytelnicy, ze śmiałości naszéj, z jakąśmy w sercu, uprzejmie łasce waszéj poleconego, doktora Władysława, umieścili obok ludzkości i jéj chorób, medycyny i jéj różnych akcesoryi, aż dwie pary oczu kobiecych, z których każda innego była koloru, aż dwa głosy kobiece, z których każdy brzmiał inaczéj, aż dwa źródła, z rzeki czułości wypływające, z których każde serce to w innym unosiło kierunku. Co więcéj, powiedzieliśmy wyżéj, że, korzystając z przywileju, posługującego tym, którzy prawią światu rozmaite o bliźnich swych opowieści, mogli-byśmy na czas pewien odebrać szanownemu Eskulapowi serce jego i wyobrazić sobie, że jest ono własném naszém sercem, i tak dokładną o wszelkich jego poruszeniach zdać relacyą, jak gdyby one w naszéj własnéj odbywały się piersi. I powiedzieliśmy jeszcze, że, dla większéj ścisłości i rzetelności sprawozdania, mogli-byśmy to serce położyć przed sobą na stole, tuż obok papieru, na którym piszemy, i za każdym skreślonym wyrazem zaglądać we wszystkie jego kąciki i wydobywać z nich treść dla następnych wyrazów. Była-by to zaprawdę arcy przyjemna robota, jeśli nie dla was, łaskawi czytelnicy, to dla nas, którzy szczególniejsze mamy zamiłowanie w anatomii; nie w téj wprawdzie, która panią Eufrozynę spowodowała do wydobywania wątroby z wnętrzności sowiego trupa, ale téj, która z piersi człowieczéj wydobywa serce, i na niém, jak na karcie geograficznéj, rozpatruje różne konfiguracye, szczyty i zapadliny uczuć ludzkich. Była-by to więc arcy-przyjemna dla nas robota, gdybyśmy z serca doktora Władysława urządzili podobną kartę geograficzną i, wodząc po niéj palcem, ukazywali te różne zwroty, skręty, gzygzaki i wykrętasy, w jakie plątał się porywający je, a rozdwojony, prąd rzeki czułości. Wszakże widzimy się w konieczności odmówienia sobie téj miłéj zabawy; konieczność zaś ta wypływa ztąd, że, przy rozpoczęciu téj opowieści naszéj, postanowiliśmy sobie podróżować extrapocztą.
Podróżować extrapocztą, znaczy dla powieściarza: opowiadać zwięźle i ograniczać się w opowiadaniu do samych najwygodniejszych faktów, resztę pozostawiając domyślności słuchaczy lub czytelników. W wieku parochodów i kolei żelaznych, wszyscy mniéj więcéj lubią podróżować prędko. Nie jesteśmy pewni, czy to powszechne prędkie jeżdżenie, wszechstronne, czy tylko jednostronne przynosi pożytki. Powolna bowiem jazda nastręcza tysiące sposobności do rozglądania się w widokach przebywanéj okolicy, badania jéj natury, zachwycania się jéj pięknością, słowem, uczenia się i używania, wtedy, gdy prędka jazda nie pozwala patrzéć i każe domyślać się wszystkiego, zkąd znowu wyniknąć może ta niedogodność, że ludzie, nieobdarzeni od przyrody zbyt wydatnym guzem domyślności, przebywszy okolicę, pełną najpiękniejszych zjawisk, mogą wyobrazić sobie, że przebywali pustynią. Wszakże z drugiéj strony ci, którzy posiadają bujną i ognistą wyobraźnią, stworzą sobie raj tam, gdzie była najzwyczajniejsza ziemia, ogród Semiramidy zobaczą na polu, zasadzoném rzepą, kałużę zamienią w ocean, rów w otchłań, a kępę, porośniętą zielskiem, w wyspę, zwieńczoną cyprysami. Kto wié, czy ta-to właśnie możność tworzenia światów na własną rękę, nie stanowi głównego uroku szybkiéj jazdy.
Bądź co bądź, my, rozpoczynając pisanie niniejszéj opowieści, postanowiliśmy dążyć do ostatniego jéj słowa extrapocztą i, wierni temu postanowieniu, wyrzekamy się przyjemności szczegółowego rozpatrywania się w geografii serca doktora Władysława, pozostawiając domyślności czytelników bliższe określenie tych zwrotów i konfiguracyi, jakie zakreślały uczucia jego, dążące z jednéj strony ku pannie Józefie, z drugiéj porywające go ku siedzącéj przy fortepianie i kontr-altowym głosem opiewającéj utratę swojego serca pannie Kornelii.
I któż-by nie zapragnął, aby serce, tak zachwycającéj i zachwycająco grającéj i śpiewającéj panny na jego upadło drogę?
A gdyby upadło, któż-by się nie pochylił, aby je podnieść i obok własnego nie umieścił serca, aby już oba stukały sobie razem i zgodnie? Ten, kto-by tak nie uczynił, był-by czémś mniéj, lub czémś więcéj, niż człowiekiem; doktor Władysław zaś był ni mniéj, ni więcéj, tylko człowiekiem, a jeszcze takim, przed którego oczyma stawała nieraz budowa społeczna, rozwalona i najstraszniejszemi klęskami zalana i prześladowana za winą mężczyzn, którzy żenić się nie chcieli.
Ostatnie to zjawisko, jakkolwiek przepełnione ruinami i wszystkiemi atrybucyami, stanowiącemi poezyą ruin, jako to: nietoperzami, dzikiemi ptakami i bluszczami, oplatającemi sterczące ścian skielety, nie miało w sobie nic ponętnego dla prawdziwego miłośnika ludzkości, jakim był doktor Władysław. Nie dziw więc, że, aby pozbyć się co prędzéj tego zasmucającego widoku, chciał on ożenić się. Kto wié zresztą, czy skutek nie był tu przyczyną, a przyczyna skutkiem, i czy chęć ożenienia się wypłynęła z obrazu rozwalonéj za winą bezżennych mężczyzn budowy społecznéj, czy téż obraz ten powstał właściwie z chęci pojęcia towarzyszki życia, jaka, z upływem czasu, coraz silniéj dawała się poczuwać, osamotnionemu w swym uczonym gabinecie, doktorowi. Ostatnie przypuszczenie ma za sobą wszystkie pozory prawdopodobieństwa, albowiem niéma na świecie ani jednego człowieka, choćby najuczeńszego i najpoważniejszemi zajętego pracami, który-by choć raz w życiu nie zapragnął usiąść przed kominkiem z jaką miłą, ukochaną istotą i, przy szumiących za oknami odgłosach burzy zimowéj, wsłuchywać się w cichy tentent jakiegoś dobrego i gorącego serca, które-by dla niego i tylko dla niego jednego z cicha i łagodnie nuciło pieśni bezgranicznéj miłości. Bywają w życiu epoki, w których życzenie to wzrasta do pewnéj dość wysokiéj potęgi, zamienia się w żądanie gorące, a potém w pragnienie despotyczne i nieodparte. Epoką taką bywa najczęściéj dla mężczyzny ta pora jego życia, kiedy, po długiéj i sumiennéj pracy, zdołał on w czynie choć w części sprawdzić samego siebie, w któréj, po wielu walkach i bojowaniach ze światem i samym sobą, pewną już stopą oparł się na właściwym sobie gruncie, kiedy wiosna życia pozostała już za nim, a z nią odleciał rój napowietrznych rojeń i ambitnych a niesprawdzonych marzeń młodzieńczych, kiedy niejeden doświadczony zawód, niejedna troska, osiadła pod czaszką, wielkim głosem woła o pociechę i zapomnienie, a serce tyle jeszcze posiada mocy, iż czuje, że z niego-to właśnie ten zdrój letejski obficie wytrysnąć może. Kiedy, słowem, człowiek silny jeszcze, lecz już niezuchwały, smutny trochę, lecz niezniechęcony, z wiarą w siebie i cele swoje, lecz z lekkiém powątpiewaniem o ludziach i szczęściu, pragnie do potężnego z jednéj strony, lecz z drugiéj osłabionego nieco, łańcucha swego żywota, dołączyć jedno jeszcze ogniwo, splecione z uczuć i powinności rodzinnych. Wtedy-to najczęściéj mężczyzna rozumny, działający i doświadczony, pragnie na sercu kochającéj kobiety, przy spokojnie oddychającéj niewinnéj piersi dziecięcia, zapomniéć o wielu rzeczach, a wiele innych przypomniéć sobie, stracić na chwilę część swojéj siły, aby ją potém, wypoczętą i w zdroju zacnych uczuć skąpaną, w dwójnasób większą, niż była, odebrać, słodkiemi węzłami temi przybliżyć siebie i ściśléj spoić z ludzkością całą, od któréj odstąpił był może nieco ze zniechęceniem i urazą, chowaną w sercu za niesprawdzone marzenia młodzieńcze, które czyliż komukolwiek ludzkość sprawdziła w całości?
W takiéj-to właśnie epoce życia znajdował się doktor Władysław, kiedy po raz piérwszy do głowy mu przyszła myśl, że rodzina stanowi fundament budowy społecznéj, że zatém ktokolwiek nie stara się o wzmocnienie fundamentu, jest winowajcą, sprowadzającym ruinę budowy i przybliżającym chwilę, w któréj ludzkość, z oświeconéj i moralnéj, jaką (przypuszczalnie zapewne) jest teraz, przemieni się w hordę dzikich barbarzyńców. Doktor Władysław za nic w świecie nie chciał-by należéć do liczby sprawców tak olbrzymich niedoli, a przytém dziwnie nie lubił odgłosów burz jesiennych i zimowych, i wolał-by o wiele słuchać tententu łagodnego jakiegoś serca, które-by obok niego i dla niego uderzało, albo raczéj muzyki, płynącéj z pod alabastrowych paluszków, które-by obok niego i jedynie dla niego poruszały strumieniami dźwięcznego instrumentu.
Doktor Władysław tedy, jak ze wszystkiego wnosić można, serdecznie chciał ożenić się, i zresztą, całém sercem przyznajemy mu w tém żądaniu zupełną słuszność.
Czém-że bowiem stare kawalerstwo lepsze jest od staropanieństwa?
A jednak wiadomo powszechnie, jak to ostatnie szkaradnie zniesławioném zostało przed światem, ile do pojęcia o niém wiąże się w oczach ludzi wynikłych z niego szkód i niedorzeczności. Otóż, co do nas, zdaje nam się, że starzy kawalerowie pod żadnym a żadnym względem nie mogą miéć pretensyi do jakiéjkolwiek nad staremi pannami wyższości, a jeśli mniéj ujemnéj i obrażającéj, niż te ostatnie, używają sławy, przypisać to należy nie czemu innemu, tylko niesprawiedliwości świata i sądów jego, które, podobnie jak wszystkie potęgi grube i ślepe, przechylają się zawsze na stronę silniejszego.
Ergo doktor Władysław serdecznie chciał ożenić się, i właśnie w chwili, gdy chęć ta najsilniéj w nim powstała, poznał on ładną, dobrą, wykształconą i mnóztwem niepospolitych cnót i zalet ozdobioną Józię. Być może, że łaskawe przeznaczenie umyślnie zawiązało znajomość tę właśnie pomiędzy dwojgiem tych ludzi, aby następnie oni sami już ugruntowali ją, utrwalili i w dozgonny związek małżeński zamienili. Być może, iż w związku tym byli-by oboje o tyle szczęśliwi, o ile ktokolwiek szczęśliwym być może na tym świecie płaczu i wiecznych narzekań padole!
Aliści, jak z uczuciami ludzi, tak i z ich przeznaczeniami bywa niekiedy, i nawet często, że dzielą się one na dwa, sprzeczne ze sobą, prądy, z których jeden płynie łaską, a drugi niełaską.
Niełaskawy tedy prąd przeznaczeń doktora Władysława przywiódł na drogę jego piękną, świetną, utalentowaną pannę Kornelią, i postawił ją pomiędzy nim, a ładną, cichą, poprostu i skromnie cnotliwą Józią. Z zetknięcia się tych dwóch prądów wynikło w sercu doktora Władysława wiele rozmaitych wahań się, komplikacyi, o których napomknęliśmy wyżéj, dokładne ich określenie powierzając domyślności naszych czytelników; a wahania te i komplikacye zakończyły się tém, że pewnego wieczora (był to jeden z ostatnich wieczorów karnawałowych) doktor Władysław wpadł raczéj, niż wszedł, do gabinetu swego najbliższego przyjaciela, znajomego nam pana Witolda, i po krótkiém powitaniu, bez żadnych wstępów i omówień, bardzo owszem krótko i węzłowato rzekł:
— Przyszedłem, aby cię uwiadomić, Witoldzie, że się żenię!
To rzekłszy, usiadł na fotelu, na który padał najgłębszy cień od zasłony, przykrywającéj lampę, i skrzyżował ręce na piersiach z miną człowieka, który przewiduje burzę i postanawia mężne jéj stawić czoło.
— Winszuję i pochwalam — rzekł pan Witold. — Rad-bym tylko dowiedziéć się, z kim się żenisz?
— Z panną Kornelią! — odpowiedział doktor najrezolutniéj w świecie.
Pan Witold, dążąc do kanapy, w któréj blizkości zasiadł gość jego, stanął nagle na środku pokoju, wpatrzył się w przyjaciela, a po kilku chwilach milczenia, wstrząsnął głową i wymówił zupełnie innym głosem, niż wprzódy:
— Nie winszuję i nie pochwalam.
— Kochany Witoldzie! — rzekł po chwili doktor, z wolna cedząc wyrazy — ile wiem, każdy z nas żeni się dla siebie samego, a nie dla swoich przyjaciół. Przyjaciele swoją drogą, a żona, którą sam sobie wybiera, swoją...
— Ani słowa, ani słowa przeciwko temu powiedziéć nie mogę! — odparł pan Witold i, ze wzrokiem stale utkwionym w swego gościa, usiadł naprzeciw niego.
Kilka sekund patrzyli na się wzajem w milczeniu.
— I cóż? — przerwał milczenie pan Witold — oświadczyłeś się?
— Oświadczyłem się — krótko brzmiała odpowiedź.
— I otrzymałeś przyrzeczenie?
— Otrzymałem.
— Stało się! — zawołał pan Witold głosem człowieka, który rozpoczyna mowę pogrzebową wyrazem: nie żyje!...
Potém zerwał się, parę razy przebiegł pokój wzdłuż i wszerz. Nagle, stanął przed doktorem Władysławem, i z ciężkiém westchnieniem wymówił:
— Bóg mi świadkiem, kochany Władysławie, że nie nadużywam imion świętych, i pismo święte cytuję bardzo rzadko. Teraz jednak nie mogę się powstrzymać od powiedzenia ci: habent oculos et non vident. Umiész przecie po łacinie i wiész, co to znaczy...
— I owszem — przerwał doktor Władysław, zawsze z jednostajną obojętnością — mam dobre oczy, i widzę w pannie Kornelii mnóztwo pięknych zalet, których, nie wiem dlaczego, wy dostrzedz w niéj nie możecie; jeżeli zaś obok zalet, są w niéj i pewne wady...
— Są wady! o, są! — wtrącił, pokręcając głową, pan Witold.
— Jeżeli zaś obok zalet są w niéj i pewne wady, — nie zważając na przerwę, ciągnął doktor Władysław — to jest ona tak młodą, świeżą i niewinną, że przy łagodnym i rozsądnym wpływie, z łatwością dadzą się one zagładzić i usunąć...
— Trudna sprawa! dyabelnie trudna sprawa!— wymówił, jak piérwéj, pan Witold.
— Panna Kornelia — prawił daléj doktor — posiada wszystkie warunki, jakie pragnąłem zawsze widziéć w przyszłéj mojéj żonie, ile razy tylko przychodziła mi do głowy myśl ożenienia się. Piękna, młoda, pełna życia, utalentowana i z zamiłowaniem pielęgnująca swoje talenta, będzie ona właśnie tém, czém kobieta w życiu domowém powinna być dla mężczyzny, to jest: ozdobą, poezyą, artystyczną i wesołą stroną domu jego i jego exystencyi. Przytém...
— Przytém — przerwał nagle pan Witold — przytém, jesteś zakochany po uszy, a do tego, i więcéj może jeszcze, niż zakochany, bo zaślepiony teoryą o kobietach i małżeństwie, jaką sobie kształciłeś w swoim gabinecie, patrząc nie na świat i ludzi, ale na puste kąty twego pokoju, które, wierzaj mi, nie zawsze bywają dobremi poradnikami, albowiem siedzi w nich samotność i ma to do siebie, że o dalekich i wysokich rzeczach prawi bardzo mądrze i zbawiennie, lecz o najbliższych i poziomych nieraz bardzo głupio gada. Samotności, któréj najchętniéj oddają się ludzie uczeni, świat zawdzięcza najmędrsze odkrycia i najgłupsze małżeństwa, jakie bywały kiedy pod słońcem...
Doktor Władysław zdawał się nieco zniecierpliwionym, co spostrzegłszy, pan Witold, zmienił ton, jakim mówił dotąd, i rzekł z odcieniem powagi w głosie:
— Przebacz, kochany Władysławie, jeśli zaczepiam o tak delikatny przedmiot i ośmielam się przemawiać w ten sposób o téj, która już jest twoją narzeczoną. Wszakże upoważnia mnie do tego wieloletnia przyjaźń nasza, a przytém, czyliż jedna para na świecie rozprzęgła się po najsolenniejszych zaręczynach, skoro jedna ze składających ją osób uczuła, lub została przekonaną, że dozgonna podróż z drugą nie zupełnie była-by dla niéj przyjemną i dogodną. Przyznam ci się otwarcie, że w połączeniu się twojém z panną Kornelią, nie widzę dla ciebie nawet takiéj sumy szczęścia, jaka bywa udziałem małżeństw, znośnie przynajmniéj, jeśli nie doskonale, dobranych, i najkompletniéj nie podzielam téj teoryi, którą uważam za główną przyczynę uczynionego przez cię wyboru.
— A jednak — odparł doktor Władysław — sam wziąłeś za żonę kobietę pełną wdzięku, wesołego i miłego charakteru i starannie ukształconą...
— To prawda — z uśmiechem potwierdził pan Witold — Ludwika posiada wszystkie te przymioty, któreś wymienił, ale oprócz nich ma ona inne, gruntowne, które służą tamtym za fundament i podporę. Moja żona jest rzeczywiście ozdobą, poezyą, piękną i wesołą stroną mego domu i mojéj exystencyi; ale, oprócz tego, jest ona jeszcze i czémś więcéj, bo najlepszą i najrozumniejszą przyjaciołką moją, pojętną powiernicą myśli, jakie kiedykolwiek powstają w méj głowie, dzielną pomocnicą moją w pełnieniu surowych i twardych zadań życia, umiejętną doradczynią i tkliwą pocieszycielką w strapieniach, rozumną nakoniec i wiernie powinnościom swym oddaną matką moich dzieci...
Kiedy pan Witold wymawiał te wyrazy, łuna głębokiéj i zacnéj radości pokryła twarz jego; podniósł głowę z lekkiém poczuciem téj dumy sprawiedliwéj, jakiéj doświadcza mężczyzna na myśl, że znalazł, ocenił i zdobyć dla siebie potrafił kobietę, nad którą lepszéj i godniejszéj nie zna na świecie.
— Ludwika! — mówił daléj, po chwili milczenia — takie kobiety, jak ona, są w dzisiejszych czasach rzadko rozsianemi po społeczeństwie dyamentami, niemniéj jednak z takiemi tylko żenić się wypada ludziom, którzy, jak ty i ja, nie na żart żyją, którzy każdą piędź ziemi na drodze swojéj sami sobie zdobywać muszą, którzy pracują, a trosk i trudności wszelkich spotykają wiele, i w głowach swych myśli poczciwych noszą trochę, i dla serc, przykro nieraz światem i losem wstrząsanych, spokoju, wytchnienia, serca kobiecego, im wyłącznie oddanego, potrzebują. Takim ludziom, jak ty i ja, nie muzyki, nie śpiewu, nie wiecznego chichotu i z artyzmem ułożonych fałd sukni potrzeba w żonie, ale umysłu pojętnego, który-by ich pracą i ich krwawym trudem zdobyte stanowisko w świecie i społeczności pojąć i ocenić potrafił; zasad, opartych na wysokich i wszechludzkich podstawach moralności, na których-by śmiało wesprzéć się mógł honor ich imienia i spokój ich domu; dobroci głębokiéj, nie owczéj lub cielęcéj, ale prawdziwéj, ludzkiéj, czynnéj i myślącéj dobroci niewieściéj, która, jak balsam uspakajający, spływa na rany, zadawane mężczyźnie zewnętrznemi życia jego okolicznościami i cichą dłonią odsłania przed nim oblicze wiary i nadziei, jeśli złość ludzka, lub długi szereg niepowodzeń zarzucą na nie zasłonę zwątpień i zniechęcenia. Kobiety zaś, grające i śpiewające, śmiejące się i strojące, jeśli nic więcéj nie umieją i nie pojmują, prócz grania i śpiewania, śmiania się i strojenia, dobre są na żony dla bogatych próżniaków, dla ludzi, którzy tak, jak i one, życie pojmują, jako bal nieustający; dla tych, którzy w czczości umysłu swego i życia razem z niemi szukać będą wrzawy i blasków światowych, radzi, że najświetniejszym z tych blasków jest własna ich żona; ale nie dla nas, kochany Władysławie, nie dla nas!
Przestał mówić pan Witold, a doktor Władysław, który słuchał go z wielką uwagą, rzekł po chwili milczenia:
— Wszystko, co powiedziałeś, jest świętą prawdą, ale nie dowodzi bynajmniéj, abym źle uczynił, pojmując za żonę pannę Kornelią. Jest ona bez kwestyi bardzo dobrą, o czém nieraz przekonać się mogłem z drobnych wprawdzie poszlak, które jednak rzadko mylić mogą; umysł ma także żywy i zdolny do pojęcia wszystkiego, co piękne i wielkie, czego najlepszym dowodem jest jéj miłość dla sztuki; co do zasad... no... jest ona tak młodą... pani prezesowa niekoniecznie przedstawia wzór troskliwéj matki... być może, iż wychowanie Kornelii było trochę za lekkie... że zanadto lubi ona świat i zabawy... ale, mój Boże! toć ja nie jestem przecie młodzikiem, i sam posiadam tyle zasad moralnych i innych, że ich z pewnością wystarczy na dwoje. Trzeba tylko, aby kobieta była dobra, pojętna i szczerze kochała męża, a potrafi on przelać w nią własne swe przekonania i zasady.
— Czy jesteś tylko zupełnie przekonany, że panna Kornelia, przystając na oddanie ci swéj ręki, powodowaną była szczerą i prawdziwą dla ciebie miłością? — spytał pan Witold z przenikliwém na przyjaciela wejrzeniem.
— W tém nie może zachodzić najmniejszy cień wątpliwości — odparł doktor Władysław z pewną dumą w głosie.
Pan Witold westchnął po raz drugi.
— Ha! szczęść ci Boże! — rzekł — jeśli taka twoja wola! Ja jednak z twoim wyborem na żaden sposób zgodzić się nie mogę, i z góry cię proszę, abyś się nie gniewał na mnie, jeśli w przyszłości przypomnę ci kiedy słowa z komedyi: „Tu l’a voulu, George Dandin!”
Doktor Władysław zaśmiał się.
— Jestem pewnym, że nie będziesz miał nigdy sposobności zwrócenia słów tych do mnie; będę bowiem posiadał taką żonę, o jakiéj zawsze sobie marzyłem.
— To jest piękną, brunetkę, grającą i śpiewającą — zaśmiał się pan Witold, ale po chwili, z dumą na czole, powtórzył:
— Szczęść Boże!...
W parę tygodni po téj rozmowie, doktor Władysław, przy boku swéj narzeczonéj, tonął w przepaścistych głębiach jéj źrenic, i przy zawrotnym akompaniamencie srebrzystego jéj śmiechu, ulatywał myślą w napowietrzny taniec, którego ostatnie pas odbywały się w samych obłokach, a pan Witold, udając się na spoczynek, mówił do swéj żony:
— No, i niechże mi kto powié teraz, że doktor medycyny popełnić nie może kapitalnego głupstwa!
— Mój drogi! — odpowiedziała pani Ludwika — Pismo Święte powiada, że najsprawiedliwszy człowiek siedm razy na dzień grzeszy; dlaczegoż-by rozumny jednéj przynajmniéj niedorzeczności w życiu swém popełnić nie mógł?
Mówiąc to, dobra kobieta uśmiechała się, ale w oczach jéj był smutek. Żałowała może doktora... myślała może o Józi...
Nazajutrz wieczorem, a był to wieczór mroźny, lecz i jasny zarazem, cicha smuga księżycowych promieni padała na okna jednego z najskromniejszych domów miasta, a przenikając podwójne szyby i srebrzystą tonią oblewając drobne listki ustawionych pod oknem mirtów i róż miesięcznych, spuszczała się na posadzkę, i misternie utkaną draperyą zwieszała się na ścianach niewielkiego pokoju. W pokoju tym siedział starzec z włosami i brodą, którym światło księżyca dawało połysk srebra. Plecami wsparł się o wysoką poręcz staroświeckiego fotela, ręce nieruchomo splótł na kolanach, i dumał. Przed starcem, na stole leżała książka otwarta, którą snadź czytał, aż do dnia schyłku, a na książce spoczywały okulary, wierne ochroniciele zmęczonego wzroku, i spoglądały w głąb’ pokoju oczyma, rozżarzonemi przeglądającym się w nich figlarnie promykiem księżyca.
W przyległym pokoju dały się słyszéć śpieszne kroki; szelest, jaki sprawiały, zwiastował stopy kobiety młodéj, a jednak było w nich coś, co mówiło o jakimś, ku ziemi tłoczącym je, ciężarze. Starzec podniósł głowę.
— Czy to ty, Józiu? — zapytał, zwracając twarz ku drzwiom w pół otwartym.
— Ja, ojcze! — wymówił w progu głos łagodny, w którym te same co w stąpaniu zabrzmiały echa ciężkiego przygnębienia. Zarazem w świetle księżycowych promieni ukazała się smukła postać dziewicza, i z wolna, cicho, postąpiła w stronę starca.
— Dlaczego, mój ojcze, tak długo zostawałeś bez światła?
— Czekałem, abyś ty mi je roznieciła, dziecię moje!
Józia przystąpiła do stołu, na którym stała lampa i, zdjąwszy szklane nakrycie, rzuciła w głąb’ iskrę z roznieconéj zapałki. Po chwili żółty płomyczek strzelił w powietrze i oświecił pochyloną nad lampą, bladą, bardzo bladą twarz młodéj dziewczyny, i oczy jéj, w których krysztale przeglądała się teraz ciemna, nieruchoma chmura. Tak stała długo, z głową pochyloną nad kołyszącym się w powietrzu płomykiem, rękoma obejmując szklany glob lampy.
Patrząc na nią, można-by sądzić, że z oczyma otwartemi zapadła w sen jakiś głęboki. Nagle pierś jéj podniosła się westchnieniem... stłumiła je szybko, przykryła płomyk szklaną pokrywką, i zwróciła się ku pokojowi.
— Mój ojcze! — rzekła — dziś bardzo zimno na dworze.
— Czyś nie przeziębła? — z niepokojem zapytał starzec, przykładając dłoń do czoła, aby lepiéj dojrzéć twarz córki.
— Nie, ojcze; trochę tylko więcéj, niż zwykle, czułam wiatr, który dmie na ulicach.
I odwróciła twarz ku oknu, bo dojrzała poruszenie ojca i wzrok jego silący się, aby jéj przyjrzéć się z blizka. Drżącą ręką poruszyła sznurek rolety, która opadła w dół i przysłoniła okno.
— Dziewczynki moje ślicznie się uczą, ojcze — rzekła, zmieniając ład ustawionych przy oknie doniczek.
— Dlaczego głos twój drży? — zapytał starzec i uczynił takie poruszenie, jakby chciał podnieść się i postąpić ku niéj, ale niemoc nóg przykuwała go do krzesła.
— Dlaczego głos mój drży? — odpowiedziała z wolna — nie wiem, ojcze; może dlatego, że mi trochę zimno.
— To okryj się czém ciepłém.
— Uczynię to wnet, mój ojcze.
I podeszła do komody, na któréj stało kilka naczyń szklanych, i poruszyła je wszystkie z kolei, a szkło dźwięczało od drżenia jéj palców.
— Józiu! — zawołał starzec, a w głowie jego zadrgał niepokój.
— Co ojcze? — zapytała, nie odwracając twarzy.
— Pójdź tu do mnie!...
— Zaraz, ojcze!...
I kilkanaście sekund stała jeszcze nieporuszona, z głową schyloną nad próżnemi otworami naczyń szklanych, w które latem wkładała zwykle kwiaty, rwane w ogródku.
Potém odwróciła się, i pewnym, lekkim już krokiem przystąpiła do stołu, przy którym siedział ojciec. Bladość wzrosła na jéj twarzy, ale na ustach spokojny wisiał uśmiech, a chmura, która przed chwilą przyćmiewała kryształ jéj oczu, silną wolą w głąb’ cofnięta, zniknęła. Oparła się dłonią o stół i, pogodnym wzrokiem patrząc na ojca, rzekła:
— Powiedziano mi dziś wiadomość, która i ciebie pewno zajmie, mój ojcze.
Wyrzekłszy te słowa głosem zupełnie spokojnym, umilkła i wciągnęła w piersi trochę powietrza.
— Jakąż jest ta wiadomość? — zapytał starzec, bacznie się w nią wpatrując.
— Wczoraj odbyły się uroczyste zaręczyny doktora Władysława z panną Kornelią N. — dokończyła Józia takimże pewnym, jak wprzódy, głosem, i tylko wzrok zwróciła ku lampie, może dlatego, aby jéj światło zaćmiło i ukryło błyski nagłe, które w téj chwili trysnęły z jéj oczu, a podobne były do łez palących, przemocą chowanych za powieki.
Postać starca opadła na tylną poręcz fotelu, usta jego drgnęły parę razy, i wyrwał się z nich przeciągły okrzyk:
— Tak?...
— Tak — mówiła Józia, patrząc znowu na ojca wzrokiem wolnym od łez i chmury — powiedziano mi dziś o tém w domu moich uczennic. Powiadają ogólnie, że oboje bardzo są sobą zajęci, i że ślub ich odbyć się ma w połowie kwietnia.
Rzekłszy to, usiadła przy stole i wyjęła z koszyka szydełkową robotę, pajęczéj delikatności.
Starzec milczał i wpatrywał się w nią dziwnym wzrokiem, w którym trwoga śmiertelna łączyła się ze zdumieniem.
— I któż jest ta panna Kornelia? czy znasz ją? nic o niéj nie słyszałem nigdy — mówił w końcu, a w głosie jego czuć było głęboką gorycz, z doznanego płynącą zawodu.
Józia niżéj schyliła twarz nad robotą, ale szydełko nie przestało błyskać w białéj jéj dłoni.
— Jest to, mój ojcze — zaczęła mówić z wolna, lecz zupełnie spokojnym tonem — jest to bardzo piękna panna, najpiękniejsza może z kobiet, jakie widziałam kiedykolwiek. Przytém gra i śpiewa podobno prześlicznie, i w towarzystwie ma być bardzo ożywioną i zajmującą. Nic więc dziwnego, że pan Władysław upodobał ją sobie...
— Nic dziwnego! — zawołał starzec, prostując się, jak struna, i z oczyma nagle rozpłomienionemi — zapewne! nic w tém niéma dziwnego, że pan Władysław upodobał sobie pannę piękną i prześlicznie, jak powiadasz, grającą i śpiewającą. Nic w tém niéma dziwnego, bo ludzie są, jak dzieci: podoba im się zwykle to, co najwięcéj błyszczy! Chciał-bym tylko wiedziéć, jakie inne zalety posiada ta panna Kornelia, oprócz piękności, grania i śpiewania? Czy potrafiła-by ona tak, jak inne młode dziewczęta, własnemi siłami, z anielskiego serca zaczerpniętemi, podtrzymać istnienie swoje i kogoś jeszcze innego, niedołężnego i do żadnéj pracy niezdolnego? Czy wstaje ona codzień o świcie i kładzie się o północy, aby, jak inne, pracować, wciąż pracować, i tym sposobem torować sobie drogę śród obcych, obojętnych ludzi? Czy potrafiła-by ona, jak to czynią inne, pielęgnować umysły i serca młodego pokolenia, aby z niego wyszła pociecha dla ludzi i nieba? Czy za młodu już ją, skromną i ubogą, otacza dobrze zasłużony szacunek publiczny? Czy jest ona, jak kto inny, słońcem dla zagasłych jakich oczu, wiosną dla jakiego zmęczonego serca, podporą, dumą i nadzieją ostatnią chylącego się do grobu ojca?...
Ostatnie słowa starzec wymówił drżącym głosem, postać jego opadła znowu na tylną poręcz krzesła, umilkł, i tylko zwiędłe wargi jego drgały i poruszały się, a wzrok, omglony wyrazem goryczy tłumionego gniewu, tkwił w przeciwległéj ścianie.
Józia milczała długo. Na twarzy jéj bladość wielka ustępowała miejsca przed palącym rumieńcem. Po chwili jednak i ten zniknął, a młoda dziewczyna podniosła głowę i, spokojnym wzrokiem patrząc na ojca, rzekła:
— Mój ojcze! każdy na świecie człowiek ma inne powinności i stosowne do nich wykształca w sobie zalety. Panna Kornelia nigdy zapewne nie była w położeniu takiém, które-by skłaniało do pełnienia tego wszystkiego, coś wymienił przed chwilą. Rodzice jéj byli podobno niegdyś bardzo bogaci; być może, iż dziś jeszcze matka jéj znaczny posiada majątek; nie potrzebowała więc ona zapracowywać sobie na życie, ani miała sposobności wykazać, o ile-by do tego była zdolną. Nie idzie za tém, mój ojcze, aby posiadać ona nie mogła pięknych i gruntownych zalet serca i umysłu, a nawet sądzę, że tak być musi koniecznie, skoro taki człowiek, jak pan Władysław, ukochał ją i wybrał sobie na żonę...
Rzekłszy to, Józia położyła robotę na stole i zarazem potém, zmieniając przedmiot rozmowy, dodała:
— Czas już, mój ojcze, abyś się napił herbaty; potém wybierz książkę, którą chcesz, abym ci dziś czytała. Pójdę, i wnet wszystko, co potrzeba, urządziwszy, powrócę.
Wstała; przechodząc mimo ojca, rzuciła mu uśmiech pogodny, jak niebo, i spójrzenie przezroczyste, jak kryształ, i zniknęła za drzwiami przyległego pokoju.
Po jéj odejściu, starzec siedział nieruchomy, z wyrazem zdumienia w oczach. Być może, że dziwił go spokój córki, który zadawał kłam przypuszczeniom i dotychczasowym spostrzeżeniom jego, które zdawały się ukazywać mu rozkwitającą w jéj sercu piérwszą i gorącą miłość? być może jeszcze, że przenikał wnętrze młodéj dziewczyny, i w zdumieniu przypatrywał się mocy niezmiernéj, jaką posiadała jéj pierś dziewicza?
Po chwili splótł ręce, głowa jego smutnie poruszyła się kilka razy, a drżące wargi wyszeptały:
— A jam myślał, że on ją kocha, że przed śmiercią zobaczę ją szczęśliwą i bezpieczną, że, gdy mnie nie stanie, na jego piersi wypłacze ona swoje łzy po mnie i nie będzie samą na świecie!...
Westchnął ciężko, a w téjże chwili do pokoju weszła Józia, niosąc na tacy szklane przyrządy do herbaty, które jednak najlżejszego nie wydawały dźwięku, bo ręce młodéj dziewczyny drżéć już przestały.
I była przez cały wieczór blada i bardzo zarazem spokojna.
W oczach jéj kryształowych nie było ani chmury, ani łzy, a głos jéj, gdy czytała, lub przemawiała do ojca, miał brzmienie przytłumione nieco i mniéj świeże, niż zwykle, ale miękkie i tak łagodne, jakby do piersi jéj nie zakradła się była nigdy najmniejsza kropla goryczy, lub urazy do ludzi, czy losu. Aż dopiéro, gdy nadeszła pora spoczynku, starzec pochwycił obie ręce młodéj dziewczyny i przyciągnął ją do siebie.
— Dziecię moje! — wymówił, schylony nad jéj czołem, podniesioném ku niemu — czy ci nic nie jest? czy ci nie smutno? czy ty nie cierpisz bardzo?
Spuściła wzrok i milczała; umiała przezwyciężać ból swój, skłamać nie potrafiła.
— Boże mój! — zawołał starzec z boleścią, załamując dłonie nad jéj uginającą się głową — dlaczegoż nie masz matki, która-by cię lepiéj ode mnie od cierpień ustrzedz mogła? dlaczego Bóg mi cię dał w późnéj jesieni mojego życia, kiedy siły moje chyliły się już ku upadkowi, kiedy nic już uczynić nie mogłem, aby ci los szczęśliwy, spokojniejszy byt zapewnić? Co stanie się z tobą, dziecię moje, w téj długiéj przyszłości, która na cię czeka, ciemna, nieznana? Co uczynisz na tym biednym świecie, który na tobie poznać się nie może, gdy i twoje siły wyczerpią się z czasem? Do czyjéj piersi przytulisz głowę twoję, gdy mnie już nie będzie... Ty... na zawsze samotna?
Okropny niepokój, dręcząca trwoga, brzmiały w głosie starca, gdy wymawiał te słowa. Ale Józia podniosła ku niemu twarz, oblaną w téj chwili dziwnym blaskiem, i drżące dłonie ojca przycisnęła do ust rozpalonych.
— Ojcze mój! — mówiła z cicha — nie mów tak, bo popełniasz niesprawiedliwość względem mnie i siebie. Bóg dał ci mnie w jesieni twego życia, ale ty w sercu swém odnalazłeś wiosnę uczuć i myśli, aby ją przelać w moje. Nie mogłeś mi zapewnić bytu świetnego, aleś rozpalił we mnie to słońce wewnętrzne, które czuję w sobie, które jest światłem mojém i siłą, na które patrząc, będę szła zawsze drogą prawą, aż zajdę tam, kędy wszyscy, szczęśliwi, czy nieszczęśliwi, po wiekuiste przychodzą wytchnienie...
Spójrz na mnie, ojcze, i powiedz, że ufasz mi, że się nie trwożysz, że spokojnie patrzysz w tę przyszłość moję, która nie jest ani ciemną, ani nieznaną, bo pali się śród niéj i rozświeca ją to słońce moje, któreś ty we mnie rozniecił, którego ognie zawsze mnie ogrzeją, którego światłość zawsze mnie pocieszy...
Mówiąc tak, ogarniała ramionami chylącą się ku niéj postać ojca, a to słońce, o którém mówiła, zdawało się całe występować na twarz jéj i rozpalać ją, i opromieniać najpiękniejszemi światłami, jakiemi kiedykolwiek jaśniało oblicze kobiece...
W kwadrans potém, Józia weszła do swego małego pokoiku i szczelnie zamknęła drzwi za sobą. Była nakoniec samą, twarz jéj wyrażała wielką i głęboką boleść, oddech szybki był i nierówny. Podeszła ku oknu, odwinęła roletę i wzrok zatopiła w bladym błękicie nieba, po którym płynął okrągły księżyc, wiodąc za sobą wspaniały orszak napowietrznych wieszczek w szatach z bieli i srebra.
Józia długo nieruchomemi oczyma patrzyła na fantastyczną grę obłoków, które, łamiąc się w rozliczne kształty, po przez przezroczyste ciała swoje przepuszczały łagodny blask księżyca. Zaplotła ręce i oparła je o wilgotną szybę, zarazem głowa jéj nieco w tył się odgięła, niby pod spadłém na nią ciężkiém brzemieniem. Pierś zadrgała i głośném podniosła się łkaniem, a z oczu płynęły dwie strugi długo powstrzymanych łez i, z bystrością wzburzonego potoku, toczyły się po bladych policzkach.
— Gdyby on wiedział... — szepnęła po chwili — gdyby on wiedział!...
Nie dokończyła. Ostatni wyraz jéj pozostał niewymówiony i pochłonięty na dnie jéj piersi... łzami.
Gdyby on wiedział! gdyby doktor Władysław wiedział, jak i przez jakie serce ukochanym został! Gdyby był mógł przez cały ten wieczór przypatrywać się Józi i widziéć ją teraz, jak stała pod oknem, w blaskach księżycowych, z piersią wzdętą żalem, z wyrazem niezmiernéj miłości w oczach, z jego imieniem zawieszoném na pobladłych wargach! Gdyby doktor Władysław wiedział i widział to wszystko, kto wié, czy pani prezesowa miała-by kiedy sposobność nazwania go swoim lubym, kochanym zięciem?
Ale doktor Władysław siedział tego wieczora przy narzeczonéj swojéj w takiéj blizkości, na jaką tylko dozwalał rozpostarty na dywanie ogon jéj sukni. A patrząc w aksamitne źrenice młodéj piękności i słuchając srebrzystych dźwięków jéj chichotu, i pieszcząc z nią razem ulubionego Fida, a od czasu do czasu spoglądając w stronę fortepianu, na którego pulpicie leżała rozłożona wielka arya z Roberta Dyabła, doktor Władysław wyobrażał sobie, że jest najszczęśliwszym z ludzi.
A gdy przy końcu wieczora, zostawszy sam-na-sam z narzeczoną, pochylił się ku niéj, spojrzał w jéj zachwycające oczy, ujął w swe dłonie jéj dłoń atłasową i spytał po cichu:
— Czy kochasz mnie, Kornelio?
I kiedy ona, zarumieniwszy się i zbladłszy na przemian, po długiéj chwili milczenia, bardzo cichutko odszepnęła:
— Kocham.
Doktor Władysław zapisał sobie w pamięci jéj bladość i rumieniec, uznał je za najoczywistsze dowody silnéj miłości, jaką w niéj wzbudzał i, bez najmniejszego cienia wątpliwości, wyobrażał sobie, że jest najszczęśliwszym z ludzi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.