Zamieć (Żeromski)/Część trzecia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Zamieć
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
cykl Walka z szatanem
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ TRZECIA.

Dopiero po upływie roku od śmierci Ryszarda Nienaskiego, wdowa po nim wracać zaczęła do świata. Przez cały ten czas żyła w jakowemś zaćmieniu duszy, w głębokim smutku, który, zapewne, byłby strawił mniej oporny i silny organizm. Mówi się „zaćmienie duszy“, albo „smutek“ — wyrazy, które wcale nie tłómaczą procesów, zajść i zjawisk. Nadaremnieby również za pomocą innych wyrazów i określeń usiłować odtworzyć ten kobiecy żal po stracie. Prawdziwie, Xenii Nienaskiej nic nie mogło pocieszyć. Wyjechała z Krakowa, zaraz po pogrzebie, na wieś, do zapadłej wioski nad Wisłokiem i tam, we dworze, u krewnych ojca, spędziła zimę. Co tam robiła? Czem żyła? „Tęskniła za Ryszardem“ — oto wszystko, co można powiedzieć. Zimową porą częstokroć wymykała się w pola i, biegnąc po zagonach ledwie przydętych, wołała go po imieniu, coś mu przyobiecując w nagrodę za przybycie, jakby jeszcze był na świecie. Czasami znowu prosiła, żeby zaprządz konie i jechać saniami po drożynach, których nie znała, ale tylko po takich, których nie znała...
Zazwyczaj o zmroku chwytał ją smutek najzacieklejszy. Wtedy uchodziła do kuchni, siadała między dziewczynami wiejskiemi, które się tam schodziły, — wśród pokojówek i dworek, żeby chciwie słuchać bajek, klechd, bzdur, powieści o strachach, zmorach, strzygach, widzeniach, snach, — podań o zatopionych miastach, o królewnach i zamkach na szklanej górze, o napadach zbójów po nocy, o wielkich wojskach i strasznych bitwach, — gawęd o dyabłach i czarownicach, o widziadłach i przeczuciach. Słuchając tych baśni, przepatrywała obrazy, figury i wizerunki męczarń, boleści, tęsknot, cierpień miłosnych i ślepych przedsionków śmierci, które przeżywał w ciągu wieków lud bezimienny. Za dnia, u siebie w pokoiku, zamknięta na klucz, najczęściej chodziła z kąta w kąt, nucąc samej sobie jakąś pieśń bez początku i końca...
Dużo tam szyła, cerowała, prasowała, robiła w domu z innymi. Ale wiedzieli wszyscy, którzy ją tak lubili, prości i z państwa, że cała owa robotność jest z wierzchu, że wewnątrz toczy ją skir niezgojony. I mówili wiejscy ludzie, co ją dawniejszym czasem tak radzi widzieli między sobą, z prostacką prawdomównością jej samej prosto w oczy szczere życzenie: — żeby już tego chłopa zapomniała, żeby jej już raz wyciekł z serca ów żal zgniły... Ale dodawali wraz życzenie drugie, podspodnie: żeby go zaś całkiem nie przepominała, bo, widać, było w nim coś samo dobre, samo trwałe, skoro go tak nie może wytchnąć.
W tym czasie jej wdowieństwa kopalnie działały dalej swoim porządkiem, a nawet otwierano nowe, gdyż na pokrycie kosztów inwestycyi i produkcyi były jeszcze nietknięte w bankach fundusze, na imię Ryszarda Nienaskiego złożone. Inżynierowie i technicy poszczególnych działów pracowali dalej. Prowadzenia ogółu sprawy w imieniu i zastępstwie wdowy podjął się skwapliwie jej ojciec, pan Granowski. Brał walory z banków i przekazywał je zarządom kopalnianym, jeździł do córki i zdawał jej o wszystkiem sprawę, był tedy niejako łącznikiem i nieodzownem ogniwem tego wielkiego dzieła.
Córka powtarzała mu wciąż jedno — o testamencie. Wydobywała ów testament ze srebrnego woreczka i pokazywała — arkusz zakrwawionego papieru, gdzie ołówkiem, niezrozumiałymi kulfonami coś było nabazgrane, gdzie wyrazy zalane zostały przez strugi łez i wielkie krople krwi. Odczytywała tekst głosem surowym, niezłomnym, nakazującym, dodając, że wszystko tak ma być, jak napisał, — ani jedna jota, ani jedna kreska nie może być zmieniona! Groziła, że jeśli tak zaraz wdrożone nie będzie, jak rozkazał, to ona sama idzie do urzędów, władz, biur, do sejmu, wszędzie, gdzie należy, i sama w głos oświadczy, co w testamencie powiedziano. Majątek cały należy do kraju. Egzekutorami są ci a ci i mają prawo być wybrani do rady zarządzającej. Wymieniała nazwiska, tłómacząc te, które były oznaczone tylko literami, żeby ojciec wiedział, zapamiętał i podał, gdyby umarła, albo oszalała. Nie bolało jej nawet to, że też o niej Ryszard tak zupełnie w tym testamencie zapomniał. Ani centa! Ale dodawała wraz, że taki był, jej rycerz, więc ma być uszanowana jego wola. Gdy o tych sprawach mówiła, zjawiał się na jej twarzy uśmiech obłąkany, niewymowny, jak gdyby patrzała w oczy konającego małżonka i głos jego słyszała, który w jej usta upływa, zacichając na wieki.
Stary pan Granowski nie przeczył, ani protestował. Ani jednem słóweczkiem, ani najlżejszym gestem. On tylko przezornie odwlekał chwilę zgłoszenia do władz testamentu aż do czasu zupełnego uspokojenia się Xenii. Wielokrotnie oglądał już i badał ów „testament“ i stwierdził, że to jest mazanina bez wartości i znaczenia. To też, pozostawiając w ręku Xenii ową szmatę, gromadził w swym portfelu dokumenty wyraźniejsze, jak testament Ogrodyńca, akt ślubu i prawnego złączenia Nienaskiego z Xenią, akty prawne nabycia terenów węglowych na imię swego zięcia, koncesye i dzierżawy powierzchni gruntów, zajętych przez kopalnie, a nade wszystko książki czekowe. Oprócz tego starszy pan pilnie doglądał gromadzenia się i samych walorów, czystych zysków, o ile były, — na wszelki wypadek. Rozumował w ten sposób, że skoro ten poczciwy fiksat, który bez broni chodził do szantażystów, ażeby ich „przekonywać“ — nieboszczyk Ryszard — nic nie zapisał żonie w wyrażonym akcie, to obowiązkiem jego, ojca, i to najgłówniejszym, jest troska o zabezpieczenie losu tego rozżalonego dziś dziecka. Cokolwiekby tam miało być skutkiem owego zapisu przedśmiertnego, pan Granowski zaokrąglał sumy i to nie byle jakie. Nosił je przy sobie i pilnował, jak oka w głowie. Któż mógł wiedzieć, co wyniknie?... Znał przecie życie...
Gdy przyjeżdżał w odwiedziny do Xenii, był łagodny i na wszystko, co tam gwarzyła, zgadzał się bez protestu. Razem sobie popłakiwali. Ona szczerze, on fałszywie. Ta jego łagodność i prawdziwa dobrotliwość obudziła w sercu Xenii płomień dawnej czynnej i żywej dla ojca miłości. Stary pan spostrzegł i poczytywał za dobry ten objaw, za znak przebudzenia się duszy w biednej, a tak ślicznej wdówce. Tymczasem było przeciwnie. W niej właśnie wrzała szalona walka dwu miłości, do ojca i do zmarłego. Te dwa czucia mocowały się w obrębie jej jestestwa, jak gdyby w templum zamkniętem. Doskonale rozumiała, czego chce i dokąd zdąża ojciec. Patrzyło to z jego oczu. Wiedziała również, czego się od niej domaga Ryszard.
Drżało jej serce od wspomnień na ostatnie jego zaklęcia. Była jak gdyby widzem, — gdy w niej samej, w jej wnętrzu szła miłość na miłość, gdy się ciskały na się, zwierały i biły w jej sercu. Chyliła się to tu, to tam. Ojca kochała starą, wrodzoną, niepojętą czcią. On — to była przecie ona sama. Wsączył w nią wszystkie swe uczucia, chcenia, pasye, pojęcia rzeczy, ludzi, piękna, ponęt, świata. Lecz ten drugi, zdobywca, wdarł się w nią z miłością drugą, z jej niewysłowionem pięknem, które tak polubiła, — z dumą swoich uczynków, której widok ją zachwycał aż do szału, choć mu tego nigdy, zgodnie ze swą naturą, nie wyznała. Teraz broniła go w sercu swem przed ojcem, to znaczy, przed sobą. Bo już go nie było na ziemi, a ona stała się teraz na ziemi jego instancyą, wyobrazicielką, zastępczynią, jak gdyby samym nim. Tak to się w niej umarły zataił wszystek. Walczył ze wszystkiem, co było z ojca. Pan Granowski, mimo przebłysków polepszenia, nie mógł dostrzedz rekonwalescencyi na dobre w usposobieniach Xenii, nie widział końca tej nudzącej go melancholii beztreściwej, tej — „nienaszczyzny“...
Postanowił tedy jakoś radzić. Wydało mu się, że najlepiej będzie dążyć do ocknienia w niej kobiety, zmysłów, żądzy życia. Widział, że sam takiej kuracyi nie potrafi przeprowadzić, tembardziej, że się zaangażował w owo opłakiwanie zmarłego, dla pozyskania władzy nad sercem córki. Trudno było teraz wystąpić w innej roli. Któż wie, czyby wszystkiego nie zepsuł? Wezwał tedy do pomocy dawne przyjaciółki Xenii, jej protektorki i mistrzynie — panie Topolewską i Żwirską. Przybyły najchętniej, tem skwapliwiej, że przecie teraz Granowscy de Granno to pachniało milionami. Pole się otwierało olbrzymie przy tak wielkim majątku, a „draba“ nadzianego morałami i komunałami wcale już na świecie nie było. Gdy Xenia po raz pierwszy zobaczyła panią Lentę w cichym dworze nadwisłockim, skinęła jej tylko głową, zamknęła drzwi do swego pokoiku i nie wyszła do stołu. Lecz te panie umiały rzecz prowadzić. Nie przeciwiły się „chorej“. Czekały, kołując zdala. Chodziło im przecie tylko o rozweselenie żałośnicy. Pani Sabina puściła się na wszelkie sposoby, żeby ją rozerwać. Więc przede wszystkiem anegdotki, opowiadania przy stole, niby nic jej, tylko wszystkim, szczególniej o żydach, z bajecznem naśladowaniem żargonu, najnowsze „kawały“ niewinne i wesołe, wprost niezwalczone. Gdy cały stół i służba za drzwiami, domownicy i goście, pokładali się od śmiechu, i Xenia roześmiała się kilkakrotnie. Wprawdzie po tem było jej jeszcze gorzej, ale wyłom był już zrobiony. Potem poszły różne wieści ze świata mody, literatury, teatru, z polityki i publicystyki, których przecie nie podobna było nie słuchać.
Pani Lenta przywiozła swe biżuterye, rzeczy cudne. Kładła je na się od niechcenia, idąc do wspólnego obiadu, albo na czas poobiedniej rozmowy w salonie, przy gościach. Miała chyba po temu prawo, skoro te rzeczy posiadała. Czyniła to dla swej satysfakcyi, bo w Posusze — któż je mógł widzieć i ocenić? Kilkakroć oczy Xenii spoczywały z lubością na tych ślicznych precyozach, które wszyscy admirowali. Jednak rezultatem tego zainteresowania się była prośba o sprzedanie w mieście jedynego jej pierścionka pamiątkowego, który miała od Ryszarda. Powiedziała, że za te pieniądze będzie teraz żyła, dopóki nie ozdrowieje na dobre i nie dostanie płatnej posady, kędyś tam w biurze przy kopalni „Xenia“.
Z nadejściem lata, podmówiony przez panie Lentę i Sabinę, lekarz z miasta doradził Xenii, żeby wyjechała z tego miejsca w jakieś zupełnie nieznane, naprzykład do miejscowości położonych z tamtej, południowej, węgierskiej strony Tatr, do Tatra-Łomnicy, nad Szczyrbskie jezioro, do Szmeksu albo Seplaka. Radził także, ażeby się starała chodzić w tameczne góry, bawić się choć trochę, choć czasem. Pani Sabina i pani Lenta znały te miejsca na Spiżu. Postarały się, żeby tam ściągnąć różnych turystów, młodzież wesołego typu, przystojnych i dowcipnych wisusów z „polskiej strony“, artystów cygańskiego pokroju, literatów i dziennikarzy. Czarujące miejsca tameczne odrodziły Xenię fizycznie. Lubiła chodzić do Popradzkiego jeziora i zapatrywać się godzinami na Gerlach, Łomnicę, albo Rysy. Lubiła błąkać się z kimkolwiek po niezmiernych lasach, spływających w Wielką dolinę. Odbywała dalekie spacery z Łomnicy aż do Szczyrby, często nocami — w towarzystwie byle kogo, bo zawsze w milczeniu. Kochała kwiaty i nigdy niekoszone łąki leśne tameczne, które słońce południowe hoduje od wieków. Często na ławeczce w lesie spędzała długie godziny, patrząc się w czarujący pejzaż wielkiego rozdołu.
Opiekunki liczyły na to, że na jesień tego roku uda się wywieźć Xenię do Paryża. Ale kiedy raz w rozmowie wspomniały przelotnie o Paryżu, zlękły się obiedwie. Stała się blada, dzika i zła. Ponuro zajaśniały jej cudne oczy, gdy je wlepiła w panią Lentę. Rzekła do niej właśnie, że już nigdy, przenigdy do Paryża nie pojedzie. Coś niejasnego dodawała o tem, że Ryszard musiał się błąkać w ulicach tego miasta, szaleć z męczarni i aż do śmierci dochodzić dzięki pewnemu listowi. Coś jeszcze dziecinnego gaworzyła o tem, iż ona teraz pokutuje na tych samych ulicach, chodzi za nim krok w krok, gdzie tylko był, gdzie tylko był... Tam gdzie ją podpatrywał, gdzie ją ścigał, gdy jechała w automobilu z jednym... Znowu spojrzała na panią Lentę, i uśmiech niewiarygodnej w tem dziecku mściwości zajaśniał w jej twarzy.
Trzeba tedy było z tym projektem Paryża — zaczekać.


W karnawale dopiero następnego roku Xenia zdecydowała się zdjąć żałobną czarną suknię i włożyć jasną... Stało się to w dniu koncertu znakomitego skrzypka, który w „przejeździe“ Kraków odwiedził. Po koncercie pewna grupa osób ze świata sztuki, literatury i dziennikarstwa, zbliżona do pań Lenty i Sabiny, otoczyła Xenię i niemal przemocą zabrała na tak zwaną bomblerkę. Xenia w tym czasie była już nieco mniej przygnębiona. Towarzystwo dwu starszych pań, zawsze wesołych, a tyle jej przyjaznych, starania ojca i żywy świat młodości, którym ją wciąż otaczano, — zrobiły swoje. Zaczęła na nowo spostrzegać piękno życia. Nie znaczy to wcale, żeby zapomniała o Ryszardzie. W tajemnicy przed wszystkimi gotowała się do porzucenia Krakowa i osiedlenia w pobliżu kopalni „Xenia“, gdzie już wynalazła pracę dla siebie, w biurze. Tam miała żyć tak, jak tego pragnął jej zmarły. Nawet przeciwko temu dziwactwu nie protestowano, przewidując, że wkrótce minie. Muzyka dawała teraz Xenii przedziwne ukojenie. Dlatego wybrała się na ów koncert. Nie umiała się oprzeć, gdy ją namawiano na jazdę do modnej restauracyi, — dała się zagarnąć.

Nie zdawała sobie z tego sprawy, że młodzież, która ją teraz wciąż, jak rój pszczół, otaczała, krąży tak pracowicie około milionów, których cyfrę fama, wałęsająca się próżniaczo po obszarach galicyjskich, conajmniej w dwójnasób powiększała. Nadto Xenia była piękna, teraz szczególnie, w swem zasłuchaniu się w echo zaświata, w głębokiej zadumie o sprawie, nie dającej się nigdy przemyśleć. Tak dawniej dbała o efekt swej powierzchowności, teraz niewiele na to zwracała uwagi. Stroiły ją opiekunki, panie Lenta i Sabina. W gronie młodzieży, która napełniała lożę podczas koncertu, widziała znajomych z Łomnicy i wprowadzonych po raz pierwszy. Nie czuła teraz wcale dawnych tajemnych dreszczów na widok wchodzących lowelasów. Rozmawiała uprzejmie, śmiała się i bawiła, ale zewnętrznie. W głębi niej był ów skurcz, który się mścił za każdą chwilę zapomnienia o „nim“. W ustach słowa, sądy, opinie, nawet żarty — a w sercu inny bieg uczuć, inne logiczne przesłanki i wnioski. Nikt nie widział i nie był w stanie dostrzedz częstych dreszczyków, które ją wskroś śmiechu przebiegały, ani pewnych szczególnych przymrużeń oczu, gdy, na pozór obojętnie, w przestwór patrzała. Spojrzenie jej widziało wówczas jakiś szczegół z kraju wspomnień, — który właśnie ukazał się i żałośnie znikał w swym grobie... Oto muzyka. Cudowny brzmi ton skrzypcowy. Sama go słyszy i wszyscy go słyszą. Skądże po za nim ów cichy szept z daleka nadlatujący, lament bezlitosny?...
Jednej rzeczy nienawidziła — to powłóczystych i ad hoc sfabrykowanych spojrzeń namiętnych, które ją ze wszystkich stron napastowały i goniły. Oczy jej cofały się teraz, unikając zbrodni miłosnego spojrzenia. Nie czuła przecie sympatyi do nikogo i raczej wstręt żywiła do mężczyzn, niż sympatyę. Tymczasem „młodzież“ z tem właśnie się nastręczała. Każdy z wchodzących od tego rozpoczynał rozmowę, że rzucał w ofiarę ów harpun spojrzenia. Byli to wszystko ludzie wypróbowani w sztuce „zdobywania kobiet“ przeważnie malarze, rzeźbiarze, poeci — kwiat i chluba Krakowa. Wśród nich rej wodził młody malarz Leszek Śmica, który, jak wszyscy niemal polscy malarze, a jest ich wiele tysięcy, był „artystą z bożej łaski“, — „dużo umiał i widział“, ocierał się o wszelkie tajniki sztuki „na zachodzie“, a nadto miał swoją własną metodę wyrażania absolutu za pomocą cynobru, kobaltu i kremserwajsu. Był to prześliczny jegomość, ciemny brunet z niebieskiemi oczyma. Wspaniałe włosy, odczesane z jednego boku i białości czoła, czarną kaskadą spadały aż na wyświechtany kołnierz surduta. Artysta ten drwił z życia i śmierci, z praw i obyczajów, z cnót i występków. Był najzupełniej „z tamtej strony“. Znał tylko sztukę. Mówiono, że z kobietami postępował nieco za surowo, z niektóremi — nawet okrutnie. Jeżeli brak mu było pieniędzy, co się niezbyt rzadko zdarzało, a spostrzegł w ręku znajomej portmonetkę, obarczoną nadmiarem banknotów, brał „to“ do ręki z żartów dla obejrzenia powierzchni, — z żartów przerzucał zawartość, szydził dowcipnie z burżujstwa, wreszcie chował wyż wzmiankowaną portmonetkę do swej kieszeni, mówiąc: — Pani ma tego męża, (ewentualnie — brata, albo matkę), — a ja co mam? Długi! Teraz mi akurat dyabelnie potrzeba na zapłacenie jednego burżuja... Da Bóg doczekać, to się to pani zwróci z podziękowaniem... — Oczywiście uchodziło to wielokroć pięknemu figlarzowi. Życiorys jego pełen przygód tego rodzaju. Najcharakterystyczniejszym jednakże w życiorysie tego zawadyaki był pewien zakład wygrany w Paryżu. Pito w knajpie. Mieszkała w tejże dzielnicy sama jedna młoda panna, polka, studyująca coś tam w Sorbonie. Była ładna, ale głupio skromna i nad potrzebę — zastrachana. Nie znała się z nikim z kolonii polskiej, zajęta wyłącznie swemi studyami. W gronie genialnych artystów knajpujących mówiono o niej. Stanął gruby zakład. Leszek Śmica podjął się pójść o tejże nadrannej godzinie do mieszkania owej panny w wiadomym celu. Istotnie zaraz poszedł. Zadzwonił do drzwi kamienicy. Gdy odźwierni pytali go, do kogo idzie, wymienił nazwisko owej panny i jakieś podał legitymacye przekonywające, bo go wpuszczono! Przyszedł do jej drzwi i zakołatał. Gdy przybiegła wystraszona, pytając, kto się dobija, Śmica wymienił jakieś tam nazwisko i żądał, ażeby go do siebie wpuściła. Oczywiście, skromnisia z przerażeniem odpowiedziała mu przez drzwi, że go nie zna i żądała, żeby natychmiast precz się wynosił. Wówczas Leszek począł walić w jej drzwi, kopać w nie nogami, łomotać. Owa panna w strachu uciekła do swego łóżka i nic już nie odpowiadała. Wówczas artysta zemścił się za jej upór w sposób wyrafinowany. Mianowicie — zostawił pode drzwiami owej polskiej wiochny dowód tak niezbity swojego tam pobytu w nocy, że nikt nie miał wątpliwości o hańbie panny. Zeszedł spokojnie i wrócił do kompanii... Nazajutrz pannicę wyrzucono z domu z betami i długo, zapewne, musiała szukać w Paryżu lokalu osoba, mająca tak nocnych (nie) znajomych.
Ów Leszek Śmica zagiął obecnie parol na smutną wdówkę, Xenię. Postanowił przygarnąć i ogarnąć damulę wraz z jej walorami i całym smętkiem. Lecz, że nie on jeden powziął w tym czasie takie postanowienie, więc sprawa była dosyć zagmatwana. Drugim najbardziej zdążających do tego celu był poeta Wacław Jaktor. Był to człowiek nieco schorzały, przesiąknięty „kulturą łacińską“ tak dalece, iż literalnie cuchnął cytatami. W każdej rozmowie wychodził stamtąd, albo tam wracał. Wciąż miał na ustach Tête d’Or, albo La Ville Clandel’a, przytaczał Jammes’a, Peguy, Retté... Już na koncercie egzaminował Xenię z tych autorów. Miała nieszczęście wspomnieć o innych pisarzach, których lubiła. Wtedy z dzikim ferworem począł walczyć z krytykiem Andrzejem Suarez’em, szczególniej za jego rozprawy o Stendhalu i Dostojewskim. Xenia w nieuctwie swem sądziła, że ów Suarez jest może obecny na tymże koncercie, skoro tak rozjusza poetę. Jak gdyby dla uśmierzenia swego gniewu Jaktor wydobył małe tekturowe pudełeczko, otworzył je i ukazał wewnątrz szaro-srebrzyste pigułki. Podsunął to Xenii.
— Co to jest? — spytała uprzejmie.
— Haszysz... — odpowiedział poeta z niewymowną naturalnością.
Ona uśmiechnęła się i przecząco potrząsnęła głową. Po chwili przyszło jej na myśl dziwaczne zachcenie... Nachyliła się, niby to oglądając pigułki i prztyknęła od spodu w to pudełeczko, aż cała jego zawartość rozsypała się po loży. Przeprosiła za ten swój wyskok bardzo grzecznie poetę, mówiąc z nieśmiałym uśmiechem, że jej taki uczynek podszepnięto...
Poeta się obraził, — z lekka zresztą. Ale wtedy spytała go z uprzedzającą, nizką pokorą:
— Proszę pana, chciałam o jedną rzecz pana zapytać...
— Słucham, pani.
— Dlaczego pan nic nie robi?
— Ja nic nie robię! Ależ, pani! któż pracuje, jeżeli nie ja?
— A co pan robi?
— Jestem... lirykiem... — rzekł z bolesną samokrytyką.
— Ja się dziwię...
— Czemu się pani dziwi?
— Że pan jest taki, z temi pigułkami... pan na mnie sprawia wrażenie człowieka, który nic nie robi. Pan musi być bardzo lękliwego usposobienia. Ale może się mylę...
Poeta patrzył w nią oczyma, w których malowała się bezdenna nienawiść. Wnet jednakże schował ten nastrój. Przybrał zwykły wyraz, wyraz zawrotnej melancholii. Xenia patrzyła na niego z pod oka i rzekła bardzo cicho:
— Prawda, panie, że ten pan Leszek Śmica to jest demon korytarzowy?
— Nie wiem nic o panu Śmicy.
— Ja także.
— A dlaczego pani tak go nazywa?
— Ja go się o jedną rzecz zapytam... — szepnęła. — Panie! — rzekła do Śmicy.
— Słucham!
— Czy pan znał jedną panią, nazwiskiem Wanda Orlińska?
— Bagatela! Pani Wandulka! Cudo mężatka!
— Pan pamięta, jak to ona chorowała na zapalenie płuc w hotelu, w Warszawie? Przyjechała wtedy pierwszy raz do Warszawy i zachorowała. Sama mi to mówiła. Pan ją jeden jedyny, poczciwy znajomy, odwiedzał w tej chorobie. Pana jednego tam znała, do pana się zgłosiła listownie w tej swojej biedzie.
— Pani! Rumienię się... Pragnę być cnotliwym w ukryciu. To moja zasada.
— Prosiła wtedy ta biedna Wanda, żeby pan jej przyniósł z apteki lekarstwo. Dała panu w rękę do zmiany sto rubli z tem, żeby pan zapłacił za lekarstwo i zmienił te pieniądze, — prawda?
Śmica patrzał w Xenię jastrzębiemi oczyma, bez zmrużenia ich na chwilę.
— Chce pani powiedzieć, żem ja wtedy tej poczciwej pani Wandulce owe sto rubli... I że mię ani oko, ani ucho... O to chodzi?
— Ależ nie! Właśnie, że nie o to chodzi. Tamto oczywiście, ona i tak wyzdrowiała. Prawda? Pan jest demon nie tylko korytarzowy...
Śmica odgarnął z czoła lwią grzywę i patrzał w oczy Xenii z bolesnym wyrzutem. Po chwili uśmiechał się już do niej z bestyalską pokusą. Jednakże z chwili jego, bądź co bądź, konsternacji skorzystał poeta, żeby wszcząć rozmowę na temat swej pracowitości. Zabolała go, widać, uwaga Xenii, że nic nie robi. Począł szeroko i długo mówić o tem, czem jest wogóle praca, zatapiać się w ten problemat, nicując go ze strony filozoficznej i społecznej. Skończyło się, oczywiście, na cytatach z Benedetta Croce. Poeta nie mógł sobie odmówić przytoczenia jednego aforyzmu z Cultura e vita morale. Mówił tedy dosłownie wyrazami Croce’go: Il socialismo? Credo che sia morto“... Stąd wychodząc, Jaktor chciał swej pięknej słuchaczce wyjaśnić rolę poety w nowoczesnem społeczeństwie, rolę pracy poety w dorobku ludzkim i udowodnić, jak dalece myliła się, mówiąc, iż nic nie robi.
Był to wszakże szczegół źle do tej rozmowy wybrany. Xenia pobladła i stawała się coraz bardziej ponurą. To nazwisko pisarza przypomniało jej chwilę jedną, tak, zda się, niedawną. Czytał jej coś z włoskiej książki. Tak się właśnie nazywał ten pisarz: Benedetto Croce. Po swojemu zapalał się, dowodził, chodząc po pokoju. Nie chciało się jej wtedy słuchać. Była innemi, lekkiemi myślami zajęta. Powiedziała mu to w przykry sposób, iż ją wcale nie obchodzi, co on czyta i mówi w owej chwili, — aż zamilkł. Czemuż wtedy nie słuchała? Któż wiedział? A teraz do niej coś taki oto wałkoń mówi o tem samem, a ona nic nie wie, bo go wtedy nie posłuchała. A może teraz ma do niej o to samo żal? Jakżeby go za tamtę chwilę przeprosić? Poczuła w sobie jego ówczesny żal i swój dzisiejszy, niezwyciężony, nieprzemożony... Zębami zagryzała na ustach jęk. Siedziała naprzeciwko poety Jaktora, który bawił się jej rękawiczką, grzecznie uśmiechnięta. Słuchała, co mówił. W pewnej chwili wtrąciła.
— Nie rozumiem tego, co pan mówi.
— Czy tak? Może powtórzyć?
— Dziękuję panu. Ja tego nie zrozumiem już nigdy. Mogłam i nie zrozumiałam — dodała, kiwając głową.
— Jakto?
— Bo jestem bardzo głupia... — szepnęła patrząc w przestrzeń z niezgłębioną rozpaczą.
Gdy przyjechano do knajpy, było tam już niewiele osób. Artyści — bywalcy, „panowie“ (a raczej kandydaci na panów) — zamówili gabinet na kilkanaście osób. Ruch powstał wśród lokajów. Otwarto natychmiast drzwi do owego gabinetu i zapalano tam światło elektryczne. Stół długi, wysiedziane kanapy, sztuczne palmy, ogromne lustra, porysowane brylantami dziewek...
Krzesła tam były złożone nogami do góry na owym stole, ale je w mig ustawiono. Nakryto stół obrusem. Xenia weszła za innymi do tego pokoju i poczuła w sobie nagły przypływ wesołości. Atmosfera tej ubikacyi (być może) wytworzyła w niej właśnie przypływ, nawet nadmiar wesela. Wzięła się na siłę z samą sobą i pomyślała:
— A gdyby tak dzisiaj upić się, jak bela? Jak kłoda? Nie myśleć?
Zasiadła w pobliżu pani Lenty, która ogarnęła kanapę — zapadła się w tym sprzęcie, jak w łóżku. Pani Sabina, poprawiając włosy przed lustrem nuciła:

„Więc powiem wam w sekrecie,
Bo pocóż taić mam?
Że byłam w gabinecie
Z lalusiem sam na sam“...

Wnoszono z pośpiechem i rozstawiano talerze. Starszy garson spisywał na karcie zamówienia. Xenia, gdy na nią kolej przyszła, zamówiła jakieś mięso, a po chwili dodała:

— I flaszkę Roederera...
Pani Żwirska rzuciła w stronę pani Saby porozumiewawcze spojrzenie. Pani Topolewska powtórzyła strofkę swej piosenki i końcem języka oblizała górną wargę. „Panowie“, których było ze siedmiu, naradzali się między sobą bardzo intensywnie. Xenia nachyliła się do pani Sabiny i szepnęła:
— Niech ciocia da nieznacznie znać temu dryblasowi Śmicy, że ja za niego zapłacę. Jeżeli jeszcze który nie ma pieniędzy, to także...
— Ależ, Xeniu, to są ludzie z towarzystwa!...
— Ja wiem, z jakiego oni są towarzystwa. Niech ciocia się przypatrzy, jak usiłują jedni drugich naciągnąć. A żaden nie ma gotówki... Po co to?
— To nie nasza rzecz płacić rachunki!
— Ja chcę płacić za siebie i za tych, którzy są ubodzy. Przecie Śmica jest ubogi, pochodzi z jakichś łyków. Dziś się upiję, bo jestem bardzo smutna.
— A kiedyż ty jesteś wesoła, moje dziecko?...
Pani Sabina wzruszyła ramionami, lecz, ostatecznie, porozumiała się ze Śmicą. On słuchał tego ze zmarszczoną powieką, z wyrazem dumy na twarzy.
Koniec końców wzniósł oczy w górę i westchnął. Rzecz była umówiona. W trakcie tego Xenia myślała:
— Żebym to mogła poznać jakiego człowieka. Człowieka starego i dobrego, któryby znał świat nie po naszemu, nie po babsku. Z nikim mię nie zapoznał... A teraz co? Takie wycieruchy...
Śmiejąc się do wszystkich, wesoło dowcipkując, myślała jeszcze:
— Gdy już na dobre pojadę do kopalni, zapoznam się bliżej z ludźmi i gdzieś znajdę takiego, coby mi poradził. Ci „porządni“, co ich Ryszard tak wychwalał, inżynierowie, technicy, to — po pierwsze — nudziary i prostactwo, a — po drugie — takie same karyerowicze i aferzyści, jak i ci wszarze ze świata „sztuki“. Tylko spojrzeć uważniej — wszędzie to samo.
W głębokiej zadumie stwierdziła przed samą sobą:
— On to był jakoś inny. A!e też zrobił: — pociągnął mię ku sobie, a teraz zostawił samiuteńką. Ponauczał mię swoich sekretów, a kazał żyć wpośród tych. Jestem, jak chłopka, co to wyszła za pana. Chłopami się brzydzi a państwo się nią brzydzą. Żyj, jak chcesz.
Przyniesiono na wielkiej tacy hors d’œuvre’y, kanapki, rozstawiono kieliszki do wódek i koniaków. Xenia wypiła dwa kieliszki. Obok niej zajął miejsce Leszek Śmica, naprzeciwko był poeta Jaktor, dalej siedziała królowa snobinetek, żona dziennikarza Horna, która do szału, do ostatnich granic ekstazy uwielbiała wszystko, będące niejako na kadencyi mody w muzyce, malarstwie, na scenie. Dalej siedział w milczenie i zajadanie pogrążony znakomity publicysta Horn, dalej, już w sferze wpływów pani Lenty, pewien obiecujący kompozytor muzyczny Wannicki, — pod okiem zaś i pod ręką pani Sabiny łysawy powieściopisarz Strawski, wreszcie kilku młodych ludzi, dobijających się sławy w dziedzinie już to malarstwa, już literatury. Nazwiska tych były poplątane i, w ustach znakomitego poety Jaktora, przeskakiwały z osoby na osobę, — o co się tamci nie gniewali. Początkujący wielcy ludzie. Gdy podano potrawy, Xenia piła kieliszek za kieliszkiem, które jej Śmica napełniał. Rozmawiała z nim o wszelakich rzeczach, zdając sobie wciąż sprawę, że oto pod wpływem wina wewnętrzne jej zmory przycichły. Oddaliły się od serca uciski. W pewnej chwili z dzikością pomyślała:
— Już to trzeba przyznać, że on mię oduczył wesołości! Literalnie wypruł ze mnie wesołość!...
Pierwszy raz od śmierci Ryszarda myślała o nim w formie on, nie w formie ty... Przypomniało jej się, że dopóki była sama i, zanim się w nim tak zakochała, świat dla niej był istnym cyrkiem. On ją chwycił na tę swoją wędę, jak wolną rybę z wartkiej rzeki. Zaczęły się smutki miłości. A teraz co? Świat — to cmentarz. A teraz co? — Umarł!
Podniosła do ust płaski kieliszek i chciwie ciągnęła złoty płyn. Zobaczyła w wielkiem lustrze odbicie swojej postaci i pierwszy raz od tylu czasów z rozkoszą i uwielbieniem dawnem przypatrzyła się sobie. Przegięła niepostrzeżenie głowę, dostrzegła nieposzlakowany zarys profilu swej twarzy... I oto żywiej, niż od płynu zagrała w niej dawna radość na widok piękności wizerunku oblicza.
— Brakuje mi to czego? — pomyślała.
Rzuciła brylantowy błysk spojrzenia po tych mężczyznach i uczuła w sercu kobiecą chciwość rozkoszy. Wtedy właśnie Śmica pokazywał jej jakiś rysunek w d’Art Decoratif, które miał za sobą. Nachylił się, zasłonił zeszytem pisma róg stołu. W tej samej chwili, jego ręka prawa spoczęła na kolanie Xenii. Palce tej ręki poczęły zbierać w fałdy suknię i unosić ją coraz wyżej. Odsunęła się od niego, lecz ociężale i zwolna. Och, jakże to dawno nie doświadczała przejmującej śmiertelną rozkoszą męskiej pieszczoty! Myśli jej były teraz rozigrane i jakieś świętokradzkie:
— Zdaje się, — myślała, — że to Ryszard tak wyprawiał z Lentą, czy z Sabą w powozie. Ciekawam, czy z obiedwiema naraz...
Gwar rozmowy stawał coraz żywszy, coraz głośniejszy. Strzelały korki butelek i wino spływało w przezroczyste kielichy. Poeta deklamował pani Hornowej jakiś wiersz francuski. Xenia zwróciła się do Śmicy i patrzała mu w oczy tak bezczelnie, że aż w tych zimnych źrenicach istnego jastrzębia coś zamigotało. Patrząc tak ciągle, rozmyślała:
— Gdyby też zapomocą takiego środka można było usunąć go, zepchnąć ze siebie, wytrącić z piersi... Przecie umarł! Czyż na zawsze mam być jego niewolnicą?
Głośno rzekła:
— Czy to pan i portrety maluje tymi kubami?
— Panią? Ależ!
— O broń mię, Boże, od pozowania!
— Namalowałbym panią najstarszym mydlarskim sposobem, zupełnie, jak dziadzio Ingres. Nawet mógłbym tak, jak on to „Źródło“... U spodu wystawiłbym dobrze „trafionego“ kotka z jednej strony, a z drugiej strony myszkę. To byłoby coś „tak ślicznego“, że pani Hornowa dostałaby drgawek z zachwytu. Drgałaby przez cały czas jesiennej wystawy.
— Ileż to mógłby kosztować taki konterfekt?
— Nie pójdziemy o to do wójta! Jak na jedyną w tym kraju milionerkę, — powiedzmy...
— Milionerkę! Czasy mamy ciężkie! Czy pan tego nawet nie odczuwa, że mamy finansowe przesilenie?
— Ja nie odczuwam finansowego przesilenia? To jest jedyna rzecz, którą odczuwam do gruntu, do ostatniej kurtki, którą odczuwam jak nikt w tym kraju.
Pito coraz bezładniej. Młody muzyk począł odwalać na pianinie swe kompozycye, — któryś z literatów chciał uczynić zadość życzeniu pani Lenty i przesiąść się na kanapę. Ale że trudno było dostać się tam drogą naturalną, więc przemycał się pod stołem. Trwało to bajecznie długo, gdyż przejście obfitowało w przeszkody. Gdy się wynurzył między damami na kanapie, był rozczochrany, jakby wracał z wycieczki na Orlą perć. Xenia śmiała się do rozpuku, pokładała się od chichotu, — na pozór z tego, że ów literat przekradał się pod stołem, — lecz w gruncie rzeczy z czego innego. Oto Śmica stawał się bezczelnie odważnym. Literalnie nie mogła obok niego siedzieć. Znajdowała, że to jest ordynarne i chamskie, lecz czuła, że ją wino zupełnie rozkleiło.
Wtedy to, wśród śmiechu, tarzając się na poręczy kanapy, uczuła, że ją przeszywa straszliwe zimno, jak gdyby cienki sopel lodu, drżący a przenikliwy, niby szpada, wbijał się coraz wyżej w jej stos pacierzowy. Chwyciło ją omdlenie i niewytłomaczony niepokój. Zerwała się z miejsca i powiedziała, że się czuje niedobrze. Śmica zrobił jej zaraz miejsce. Szła ociężałymi kroki do drzwi gabinetu, czując, że ów sopel lodu znowu, lecz teraz ze zdwojoną siłą, przebija ją na wskroś. Gdy doszła do drzwi, Śmica ją podtrzymał, gdyż byłaby upadła. Objął ją troskliwie i wyprowadził do sąsiedniego gabinetu, gdzie było ciemno. Tam usiadła na jakiejś sofie. On obok. Podtrzymywał ją i uspakajał czule, łagodnie. Była pijana i doznała rozkoszy złudzenia, że to Ryszard jest obok niej. Chciała coś powiedzieć, jak do męża, wytłomaczyć mu, co jej jest, — gdy wtem po raz trzeci zimno nią zatrzęsło, osiadło w ramionach na długą chwilę i osaczyło czaszkę, niby korona z lodu. Otrzeźwiała zupełnie.
Świadomość tego, co ona tam robi, gdzie jest i z kim, ścisnęła ją za gardło. Rozpacz sroga, dzika, ślepa, bezdenna!
Śmica przechylił jej głowę i do ust zbliżył swe usta. Policzek odtrącił go daleko. Całe towarzystwo było już w tym punkcie zabawy, że odgłos policzka wywołał szaloną uciechę. Rozległy się oklaski, okrzyki radosne, rubaszne dowcipy. Porwano się od stołu i ze śmiechem śpieszono na ratunek...


Tyfus, który nazajutrz lekarze stwierdzili w organizmie Xenii, musiał ją od dawna nurtować. Pan Granowski sprosił specyalistów, a ci na konsylium orzekli o niewątpliwości tej właśnie choroby. Przeniesiono wdowę do zakładu, do cichego pokoju, którego okno wychodziło na cichy ogród. Białe miała łóżko i biały koc na nogach. W oknach ciężkie firanki, zapuszczone nocami aż do dolnej ramy...

Było jej tu jak gdyby lepiej, niż tam, gdzie stale mieszkała. Nie chodziła już ciemnemi jaskiniami swego podziemia. Nie tęskniła. Wielkie bóle głowy zamykały jej oczy, odwracały wzrok w jakoweś inne dziedziny i postronnymi, przymusowymi obrazy napełniały widnokrąg.
Popłoch się uczynił wśród młodzieży. Szerzyły go dwie przyjaciółki, które tyle sobie obiecywały po nawróceniu się smętnicy. Codzień przychodziły w odwiedziny, lecz nie zawsze je wpuszczano. Jeżeli której z nich wolno było wejść do pokoju, to tylko do jego środka, mało gawędzić i bez podawania ręki. Siedziały tedy w rozmownicy domu zdrowia, biorąc sobie do asysty we współczuciu to tego, to owego z młodych ludzi. Panowie nie byli dopuszczani przez lekarzy do pokoju chorej. Stan jej był bardzo ciężki. Gorączka stała i wielka. Towarzystwo, wyczekujące na wiadomości w poczekalni, badało w sposób bezowocny przyczyny i miejsca możliwości inkubacyi tej choroby. Przychodzono do wniosku, że pacyentka musiała napić się wody, gdy sama jeździła do kopalni, co przedsiębrała ostatnimi czasy dosyć często. Na ten temat wygłoszono różne roztropne zdania i czyniono słuszne uwagi.
Z rzeczy swych Xenia nie miała w tej separatce prawie nic. W szafie trochę bielizny — na wieszadle futro-rotundę, w którera ją tutaj przywieziono — miękkie pantofle przy łóżku. Tylko w szufladce stolika przechowywała jedną jedyną pamiątkę po zmarłym mężu — srebrny worek podręczny, a w nim schowany testament.
Jednej nocy gorączka podniosła się do najwyższego gradusa. Xenia leżała na wznak. Rozwartemi oczyma patrzyła w sufit. Sufit był ciemny, obcy. Tylko jeden biały promyczek lampy elektrycznej, jarzącej się na korytarzu, przedzierał się wskroś górnej we drzwiach szczeliny. Na tym promyczku, jakby na haku, zawisł wzrok. Teraz dopiero wszystko ujrzała. Ten to jej maleńki w ciemności promyczek wszystko rozświetlił. Rozum w ogniu wewnętrznym, jak gdyby przepalił się, spopielał. Nastało zwolnienie i odprawa biegu myśli. Ich miejsce zajęła głęboka i wszechwidząca zaduma. Jakoweś przymusowe, natrętne, niezwalczone obrazy dane zostały pamięci do wszechstronnego rozpatrzenia. Wyobraźnia stała się widzącą wszystko na świecie i w głębiach. Tuman widzeń płynął, jak chciał i dokąd chciał. Niepojętą była szybkość oglądania zjawisk, stanów i niepowstrzymaną była przenikliwość dostrzeżeń. Wszystko się otwarło i wszystko było dostępne. Xenia pojmowała światło księżyca, które stało tej nocy w przestworze, i miała przed sobą życie ziemi, jakiekolwiek i gdziekolwiek było. Czuła za drzewa nieruchome i wiedziała, czego doświadczają. Obejmowała pamięcią wszystkie rzeczy minione, o które tylko w locie swym potknęło się jej wspomnienie. Miała w sobie nieprzebraną pełnię uczuć, wszystek ich początek, wzrost, życie, szaleństwo i upadek. Nie tylko swoje wzruszenia ogarnęła niezwalczoną władzą pamięci, lecz także wszystko, co za żywota swego przeżył, on, przechodzień...
Mówi się, iż był to symptom choroby, znak tej tajemniczej sprawy, która się w zdrowym organizmie dokonywała. Mówi się, iż choroba nie jest nigdy jakowymś izolowanym, samoistnym procesem natury, lecz tylko szeregiem częściowych zmian w zajściach fizyologicznych organizmu. Lecz z jakichże źródeł niewiadomych i dotychczas nieistniejących w tym organizmie wytrysły fale przedziwnej, pozarozumowej pojętności? Co nadało duszy ten czarodziejski przywilej, iż mogła widzieć zajścia tak niesłychane, scenę wstrząsającą, aż do najgłębszej istoty uczucia — boskiego dramatu swojego na ziemi bytowania? Z podziwem i srogiem wzruszeniem zaciekawienia Xenia patrzyła na przygody, które były tak bezwzględnie obce i nowe, nigdy się i nigdzie nie wydarzyły, a przecie kędyś, stokroć pewniej, niż jakakolwiek rzeczywistość, zostały dokonane, — w nieprzemierzonym ogromie ducha, czy we wszechmądrem miłosierdziu Boga...
Była to widna, księżycowa noc wczesną jesienią — we Francyi. Jeszcze drzewa nie utraciły liści, ale już je zatruł jad skonu. Zamglone światło księżyca nieruchomo leżało na gałęziach wysokich sokor i topoli. Stary był ów otoczony murem ogród willi z ośmnastego wieku — w Chaville pod Paryżem. Mur niezbyt wysoki, gruby, z poczerniałej cegły, na szczycie swym okryty rzęsiście wmurowaną w cement ostrą szczeciną z tłuczonego szkła. Ten najeżony, zębaty wierzchołek ogrodzenia połyskiwał w świetle księżyca tysiącem igieł, nożyc, pił, haków...
Toż to ona sama — nazwiskiem niegdyś Granowska, imieniem Xenia — mieszkała w tej starej i bogatej willi w Chaville z mężem swym, czy kochankiem, malarzem Leszkiem Śmicą. Taki porządek przyszłości ukazało widzenie. Czemu taki a nie inny? Któż to zrozumie logikę snu? Tam na rogu, w prawem skrzydle jest pracownia nowego „pana“ — szeroka galerya z górnem światłem, zawieszona gobelinami i dywanami, tak ciekawa dla zgromadzonych przez znawcę bronzów, zbroi, makat, sztychów, rzeźb, zabytków, japońskich i etruskich waz...
W drugiem skrzydle mieści się mieszkanie „pani“. W te to okna pada światło księżyca. Ciemne żaluzye, spuszczone aż do samej dolnej ramy, nie przepuszczają blasku, to też on trwa odbity i uwięziony w szybach, niby w lustrze. Ciemno w pokoju. Tylko jeden mały na suficie promyczek o wszystkiem powiada...
Skąd Ryszard wyszedł i jakiemi dąży drogami, tego rozumem nie wiedziała, gdy nie mogła się zdobyć na żadne przypuszczenie. Spostrzegła go dopiero wtedy, gdy się przedzierał w dali poprzez rowy, zarośnięta trawą, rzęsą i skrzekiem, pełne rudej wilgoci i niż kiego tataraku, — gdy przeradzał kolczaste płoty cudzych warzywnych ogrodów, — gdy się darł przez żywopłoty berberysu i dzikiego agrestu. Słyszała wciąż jego kroki, chlupanie błota i szelest, szastanie się, szurganie butów. Miał na bieliźnie tylko płaszcz, więzienny, zakonny, czy żołnierski, i długie polskie buty, wdziane na bose nogi. Tak długo dążył do tego domu, wędrowiec samotny, błędny tułacz, odszczepieniec od wszystkiego. Ludzie go nie zrozumieli, ukamienowali swą głupotą. Noc go smutna zaskoczyła w pielgrzymstwie...
Ale oto wreszcie trafił na mur, okalający willę i ogród, na mur, którego dachówką jest nieszczędnie rozsypane tłuczone szkło. Przyszedł od tyłu posesyi i — nic dziwnego — nie znalazł tam bramy, ni furtki. Czuła wszystkiemi jego czuciami, i łoskot jego strudzonego serca miała w swej piersi, ponieważ wszystko tej nocy i za wszystko wiedzieć mogła. Wsparł się na zimnym, cudzym murze. Widziała jego oczyma, gdy patrzał w okna jej sypialni, gdzie mieszka, jako Śmicy kochanka. Och, światło, światło księżyca, padające w okna Xenii, cudzej kochanki! Och, światło, światło! Leżało na szybach nieruchome, niezmienne, lśniło nieporuszone, — obraz przemocy, której nic złamać nie może. Podniosła się w jego piersiach waleczna moc przeciwko temu zwierciadłu potęgi szatana na ziemi, boleść zbyt wielka, ponad możność objęcia i zniesienia przez serce człowiecze. Nieprzebłagany anioł złego ukazał jego źrenicom w tych białych szybach szkła, w tem lustrze zapomnienia, dowód swojego tryumfu. Xenia słyszała ciszę tamtego ogrodu i patrzyła na dzieje uczuć, idące wpośród niezmąconego milczenia. Ręce jego przerzuciły się poprzez ten mur i piersi podały naprzód, ażeby go przesadzić, ale ciężar świadomości o dokonaniu przeważył wszystkie siły ciała. I tak oto zwisły tu i tam, z głową nizko upadłą na stronę ogrodu, samotny potępieniec został przewieszony na murze w swojej bezdennej niedoli. Być może, iż tam wylewał nędzne łzy, być może, iż zaklinał ludzkie czucie, ażeby już na zawsze znikło i odeszło z jego duszy. Być może, iż wzywał Boga. Dopiero późno — późno w nocy, gdy cisza stała się tak głęboką i zupełną, jak jego ostatnie potępienie, podźwignął ciężkie kowadło głowy, podparł je rękami i patrzał w białe szyby sypialni. Czekała na to, co jeszcze uczyni ten nocny gość. Jak złodziej wciągnął się na mur, odchylił swój zbrudzony płaszcz, zakonny, czy żołnierski, i na wznak położył się na tłuczonem szkle. Zrozumiała, że, zaiste, tylko to jedyne... Uczuła, jak się wrzynała w niego ta podobizna włosiennicy. Patrzyła z rozkoszą na jego usta i oczy, zwrócone w wysokie niebo. Tarcza księżyca zaniesiona była wiotką, nieruchomą mgłą o kolorze miedzi. Wszystkie wichry myśli z czterech stron świata były teraz w tej jednej głowie. Gdy krew spływać poczęła po chropawości muru, czuła za niego wszystko, od krańca do krańca, od podmuchów szaleństwa aż do obłudnej cichości pociechy, co gąbką z octem zwilża wargi. Słyszała, jak te wargi szepcą:
— Już niema mnie w jej sercu. Przyszło już zapomnienie i podłość zdrady. Serce moje jest w niej na wieki, a miłość moją wiernością w pustce. Bądź i błogosławiony za wszystko, com zobaczył i przecierpiał!
I zobaczyła sprawę najprzedziwniejszą — zarazem przebaczenie i zarazem samotną miłość wiekuistą.
Wtedy poderwała się w sypialni swej, jakby ptak przez świtanie ockniony. Cichy, radosny śmiech zaniósł się w jej sercu, jak za dawnych, pradawnych godzin dzieciństwa. Szeptała:
— Jestem niewinna, Panie! Ty widzisz sam duszę moją. Ani na jedną najkrótszą chwilę nie przestałam miłować tego człowieka. Ale otaczały mię pokusy wewnątrz mnie samej i tyle zdrad, tak wielka ponętność grzechów. Nie wiedziałam, co jest grzech, a co cnota.
Wstała. Na palcach zbliżyła się do okna i uchyliła ciężką, czarną żaluzyę. Gdy w szybach poruszyło się odbite światło księżyca, coś stało się w ogrodzie. Nie mogła zrozumieć... Zeszła po ciemnych schodach, minęła czarne pokoje. Bez szelestu poruszyły się szklane drzwi na dole. Blask łamiący się w nich znowu coś straszliwego wywołał w ogrodzie. Zeszła tam w towarzystwie Teresy Neville, która czekała na dole. Szły obiedwie poprzez ten sad bezszelestnie z palcami na ustach, żeby się najlżejszym ruchem nie zdradzić. Poruszały się między martwemi drzewami tak cicho i niepostrzeżenie, jakby były dwoma pasmami mgły. Zobaczył je przecie białe i napoły wyraźne, istne upiory, gdy mknęły uliczką ogrodu.
Dostrzegł, że u wylotu ciemnego szpaleru całują się, jak wówczas w mroku ulicy Notre-Dame des Champs i jak kiedy indziej na tle kościoła Madeleine. Nie poruszył głową, ani ręką nie skinął. Leżał w cieniu olbrzymiego drzewa topoli niewidzialny, mroczny, martwy. Było teraz tak, jakby o jego bytności nic nie wiedziała — było tak, jak zawsze, gdy się znalazła w towarzystwie Teresy. Weszły obiedwie do altany, ocienionej czerwonymi liśćmi dzikiego wina, skryły się doskonale i poczęły rozmawiać. Zawsze z nią było tak rozkosznie, tak dobrze i wesoło rozmawiać! Teresa wiedziała tyle rzeczy niedostępnych, spraw i sprawek tajnych dla młodej kobiety — wiedziała doprawdy wszystko o kobiecie i wszystko o mężczyźnie — znała się na zachodach, podstępach, przeszpiegach, pułapkach, na oszustwach i zdradach mężczyzn — umiała w każdej okoliczności rozpoznać manewr każdego z nich i w tej chwili oceniała bez błędu „jaki to jest nowy rodzaj zwierzęcia“. Od błysku oka zdolna była przeniknąć rodzaj ponęty, jakość zamysłu, siłę napaści i miarę łotrostwa mężczyzny przeciw kobiecie — a nadto władała olbrzymim zasobem wiadomości o mamidłach i oszustwach miłosnych, o rozkosznych i powolnych truciznach, jakiemi kobieta ma się bronić przeciwko niemu. Zresztą posiadła przez swe życie wiedzę o rozkoszy we wszelkich jej postaciach i gatunkach, sekretną znajomość tajemnic. Na każde pytanie miała odpowiedź zdumiewająco nieomylną. Była, jak wyrocznia.
Ryszard zawołał z cicha:
— Xenia!
Poprzez tyle dni i tyle nocy, poprzez takie morze żalu, z za siedmiu gór i siedmiu rzek tęsknoty odezwał się ten głos żywy, zabrzmiał w uchu. Tak znowu było, jakby się dopiero w tej chwili dowiedziała o jego tam obecności. Westchnęła... Podeszła cicho, ze ściskaniem w sercu i rozkosznym spazmem w łonie. Ujrzała oczyma jego oczy żywe i patrzyła twarzą w twarz — o senna rozkoszy! — w zaginione swoje szczęście. Oparła łokcie nagie na szkłach tego muru i dłońmi objęła jego głowę, ażeby ją lepiej zobaczyć. Samą oto miłość swoją w rękach swych trzymała. Kołysała ją łagodnie w dłoniach. Syciła oczy widokiem włosów, czoła, oczu, ust, zarysu twarzy — aż do omdlenia, aż do szału, do zatchnięcia się, aż do śmierci. Z cicha, w tajemnicy przed śmiercią, przywarła ustami do ust i zapamiętała się w pocałunku jednym i nierozdzielnym na wieki wieków. Ten pocałunek sam jeden był oczywistem świadectwem prawdy, pieczęcią niezłomną, herbem wierności.
Lecz oto nagle on oderwał usta i twardo zapytał o Leszka Śmicę. Nie odjęła palców od jego włosów i nawzajem zapytała:
— A ty skąd idziesz?
— Ja? Stamtąd... — odrzekł niedbale, wskazując ręką na dom w oddali, gdzie świeciły się okna, przesłonięte firankami.
— Stamtąd?... — jęknęła, czując, że nogi uginają się pod nią, i że piersi nie mogą już złapać ani jednego tchu.
Oparła się plecami o mały pień octowego drzewa, ażeby nie upaść na wznak. Zadrżało pod jej ciężarem to małe drzewo, zatrzęsło się gałęźmi i wszystkimi liśćmi. Uczuło boleść jej ciała to niedorosłe drzewko i długo dygotało zwisłymi liśćmi. A nie zlitował się — on. Dowiedziało się nareszcie w chwili tej serce przeszyte, czem jest miłość, i czem jest dla miłości — zdrada. Dowiedziało się serce jej, jakie było cierpienie tego Ryszarda, gdy ją podglądał w ulicach miasta Paryża. I tak oto wyrównała się miara — stanęły kędyś tajemnicze szale przedziwnej wagi. Miała w piersiach straszliwy krzyk, a nie mogła go wydać. Taki sam oto krzyk, jak ów jego, co się roztrącił o martwą ziemię. Podniosła ręce, ażeby go chwycić za włosy, ale się zsunął na tamtę stronę muru i chyłkiem uchodził. W zamglonem świetle księżyca poprzez rowy i żywopłoty, szurgając i szeleszcząc stopami po wodach i zaroślach, w ciszy tej nocy uchodził, uchodził...
Jakimże to sposobem wróciła się do tej izby straszliwej? I cóżeś to rozświetlił blady na suficie promyku? Cóżeś pokazał?
Zerwała się z łóżka. Usiadła. Sama jest w tym pokoju. Niema go! Poszedł! Chciała krzyczeć... Nie może! Ciężar na piersiach głos dusi. Ach, więc to tamten plugawy grzech tak się zemścił straszliwie. I zemstę rzucił jej na piersi. Odszedł. Pozwoliła nygusowi, pierwszemu z brzegu, podgiąć swą suknię i głaskać rękami kolana... Tak! To jest prawda! Pozwoliła mu bezczelnie patrzeć w swe oczy i sama długo w jego oczy patrzała. Tak! To jest prawda! Gdy ją w drugim pokoju przygarnął rękoma, gotowa była na wszystko. Czy na wszystko? Alboż wie?...
— Pójdź! Wszystko ci powiem! — szeptała w mrok, w jakimś kierunku, w kierunku, to drzwi, to okna. — Nie masz potrzeby podpatrywać! Już tamte podstępy skończone. Sama ci powiem wszystko. Bo przecie nie żyje już Teresa Neville... Czy ja zrobiłam co złego?...
Zapuściła i uwikłała palce we włosy. Kajała się:
— Czy ja zrobiłam co złego?... Czy ja zdradziłam?
Czuła, że popełniła to wszystko, co być mogło, w sercu swem, we krwi, w żyłach, w żądzy. Broniła się:
— Alboż nie miałam wtedy serca i żył, pełnych krwi i żądzy? Odbiegł mię rozum... On mówił, iż to są „święte pieniądze ludu polskiego“... Na to wszyscy odpowiadali, że to jest śmieszny sankiulotyzm i doktrynerstwo. Ciskałam w tamtym szynku „święte pieniądze ludu polskiego“. Tak! To jest prawda!
Serce jej rozdarło się na dwie połowy. Głębokie jakoweś zapomnienie niweczyło myśli. Zostawał w ciele tylko żal... Żal pięknej młodości, blasku słońca, dolin tatrzańskich i ich kwiatów fiołkowych...
Wtem zadrżała od strasznego zimna, jak tamto małe drzewko w ogrodzie. Zimno! Trwoga! Szał!
Posłyszała, że Ryszard wszedł na schody. Dzwoni!
— To Ryszard! — wyszeptała, nasłuchując w śmiertelnem wzruszeniu.
Rozwartemi oczyma patrzała w mrok. Widziała poprzez drzwi zamknięte. Skrwawiony taszczy się po schodach, ciągnie za sobą rzekę krwi. Upadł pod progiem. Tłucze we drzwi czołem i prosi się upływem krwi, żeby otworzyła i wyszła. Przycisnęła serce rękami i słuchała. Czuła szczęście, szczęście miłości, jak wówczas w Paryżu, gdy go w Luxemburskim ogrodzie ujrzała i, jak tej nocy, gdy ją po imieniu z altany wywołał. Zgodziła się w szaleństwie radosnem iść wszędzie, dokąd tylko będzie chciał, jak tam, gdy szli bawić się w wielkiem mieście. Wyciągnęła ręce. Nie mogła dostać go, podźwignąć z ziemi. Cóż tu czynić? Zwlokła z posłania ciężkie nogi i jęła po omacku szukać w szufladce stolika. Znalazła srebrny woreczek. Otwarła go drżącymi palcami. Zaprzeczenie! Dowód! Dokument! Pokazała mu, że ma testament i że go nie uroniła. Wszystko wie i wszystko pamięta! Wie, co znaczy każda litera i każda kreska! Sama jedna to wie. I nie przeminie, nie zginie ani jeden z tych znaków!
Na chwiejnych ze szczęścia nogach poszła do drzwi. Otuliła się futrem od zimna. Szła ku niemu, ku niemu, ku niemu...
Po jakowychś ruchomych schodach, wciąż w dół, pełen lodowatej ciemności...
Szukała go w mroku ciemności...


Nazajutrz rano znaleziono ją martwą pod progiem tego pokoju. W zamkniętej dłoni ściskała kurczowo arkusz papieru przytulony do serca. Wieczny sen, gdy ją tam pochwycił, nie zdołał zniweczyć z jej oblicza uśmiechu, który do innego już należał świata. Ludzie, słudzy śmierci, żywiący się pracą zamykania powiek, którzy przyszli zwłoki te ziemi oddać, musieli przystanąć w zadumie, nim te zasunęli powieki, by westchnąć na widok czarodziejskich źrenic, pełnych radości do innego wysłanej świata.

KONIEC.


Wyżnie Hagi
w Lipcu 1914 roku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.